Patronem wydania jest Kraków Miasto Literatury UNESCO
Wyolbrzymiane i wydłużane w opowieściach, tych smutnych i tych zabawnych. Potępiane bezwzględnie przez piewców młodego kapitalizmu, których uraża konieczność czekania dłużej niż pięć minut, bo mają wtedy poczucie, że rynek nie traktuje ich potrzeb priorytetowo. Straszy się nimi najmłodsze pokolenia, okraszając narrację wspomnieniami o occie i papierze toaletowym. Kolejka, więziotwórcza zbiorowość okresu Polski Ludowej, jedno z najbardziej charakterystycznych zjawisk społecznych lat 1944-89, obrosła w mity i legendy.
„Życie Gospodarcze” w numerze 12 z 1979 roku informowało czytelników, że średni czas jednego zakupu w gospodarstwie domowym wynosił ogółem 58 minut, a w soboty wzrastał do 80 minut, wliczając w to czas dojścia do sklepu. Późne lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte były pod tym względem najgorsze, a najdłuższe ogonki stały po zakup „mięsa i przetworów mięsnych”, których na rynku brakowało i których ceny wielokrotnie podnoszono. Ale kolejka wcale nie zniknęła wraz z 1989 rokiem.
Co ważne, nie mamy tu do czynienia ze zjawiskiem typowo polskim, a zachowania przejawiane przez Polaków nie plasują się wcale na szarym końcu akceptowalnych społecznie zachowań różnych nacji. I to pomimo używania łokci, powtarzanej z dumą zasady „kto pierwszy, ten lepszy” czy tego, co mogłyby sugerować mrożące krew w żyłach filmy z otwarcia dyskontów. Znane ze stosowania wewnętrznego kodeksu, od którego odstępstwa są niemile widziane, są na przykład kolejki brytyjskie: Brytyjczycy stoją w ogonku do… autobusu. To, co Polakowi wydaje się ogromną przesadą (hołdujemy raczej zasadzie „byle się wcisnąć”), tam traktowane jest śmiertelnie poważnie. W ciekawy sposób rozwiązana jest także na Wyspach kwestia kolejności wchodzenia na ważne wydarzenia. Uczestnicy czekający na turniej tenisowy w Wimbledonie na samym początku dostają specjalną kartę kolejkową z datą i numerem, co ma zapobiec wciskaniu się tak zwanych „queue jumpers”.
Tajowie natomiast zajmują miejsce w kolejce do lekarza za pomocą butów. Powszechnym widokiem są szeregi plastikowych klapków, ustawionych jedne za drugimi. Bosonodzy kolejkowicze spokojnie siedzą na krzesełkach, czytając magazyny i jedząc przyniesiony prowiant. Nie muszą stać – ich buty robią to za nich.
Są także kraje, gdzie praktykuje się oddzielne kolejki dla kobiet i mężczyzn, kolejki naprzemienne, kolejki uprzywilejowane oraz całkowity brak kolejki, która zmienia się, na przykład na indyjskich dworcach kolejowych, w napierającą na okienko masę, a tłum bezwzględnie eliminuje słabszych, którzy muszą czekać dłużej – być może nawet w nieskończoność. Istnieją także kolejki, na końcu których czeka towar tak niezbędny i pożądany, że „porządek” jest w nich utrzymywany za pomocą wyznaczonych osób uzbrojonych w kije. W takich wypadkach umowa społeczna ulega zawieszeniu, a walka o pierwszeństwo (przy użyciu własnych rąk, nóg i głosu) jest walką o przetrwanie. Także takie kolejki pamiętamy z historii Polski, zarówno PRL-owskiej, jak i przedwojennej.
Mimo stopniowego zanikania konieczności codziennego stania w kolejkach, by zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze do przetrwania wiktuały i artykuły higieniczne, ogonek jako zbiorowość wcale nie zanikł – społeczeństwo późnego kapitalizmu nie znosi próżni. Kolejka, której częścią się stawaliśmy, bo przecież musieliśmy coś jeść, zamieniła się w kolejkę będącą wyznacznikiem statusu społecznego, umownym miejscem socjalizacji dla tych, którzy swój wolny czas są w stanie poświęcić na świadome „ogonkowanie” po coś wyjątkowego. Kapitalizm produkuje więcej dóbr niż potrzebujemy i kreuje sztuczne potrzeby względem dóbr, jakie „musimy” nabyć (a robi to sprytnie), tworzy jednocześnie zjawiska/przedmioty elitarne, nie-dla-wszystkich. Spirala wyjątkowości nakręca się: już nie wystarczy zamachać kartą kredytową, by kupić buty sportowe z limitowanej serii od Kanye Westa, już nie wystarczy mieć w portfelu stu złotych, by zjeść „kultowe” danie w popularnym, ale ciasnym lokaliku, który w tym miesiącu jest must go. Stara jak świat dialektyka popytu i podaży wspaniale napędza poczucie wartości konsumenta. Żeby kupić buty czy zjeść „kultowe” (jeszcze jedno nowomodne, nadużywane słowo) pancakes, trzeba stać w kolejce. W 2016 roku ponad tysiąc osób koczowało przez cały dzień przed sklepem na warszawskiej Chmielnej. Powód? Marka Adidas „rzuciła” na polski rynek tylko sto par butów sportowych sygnowanych nazwiskiem Westa. Powróciły znane z czasów PRL ustalenia i społeczne rozwiązania: komitet kolejkowy, lista kolejkowa (zasada, która mówi, że z kolejki można wyjść i do niej wrócić, pod warunkiem, że jest się na liście, na którą zapisało się w chwili formowania się wężyka), respektowanie kolejności. Zmieniła się jedynie przyczyna, dla której młodzi ludzie stali w ogonku. Buty za 900 złotych niekoniecznie były im rzeczywiście potrzebne. Stanowiły jednak wyznacznik statusu – świadomość, że „tylko wybrani” mogą je mieć, była dla uczestników kolejki najważniejsza. To dla tego poczucia byli skłonni ślęczeć godzinami przed zamkniętymi drzwiami sklepu, w śpiworach lub na przyniesionych z domów krzesłach.
Jak mówi socjolog David Gibson, tego typu kolejki nie mają nic wspólnego z realnymi potrzebami. Tworzą je ludzie, których poczucie własnej tożsamości i opinii o sobie samych silnie ogniskuje się wokół specyficznego stylu i trybu życia – bycia foodies czy ofiarami mody (oczywiście bardzo wybrednymi). Nabycie wybranego towaru za konkretną, nawet wysoką kwotę, już nie bawi. Pojawiają się kolejne bariery dostępu: sztuczne limitowanie kolekcji, karty klubowe, wszelkie przejawy kultury dla wybranych, która w swoim wydźwięku wraca do dwóch podstawowych założeń. Po pierwsze: pieniądze nie załatwiają wszystkiego i wobec tego pewne rzeczy trzeba „wystać”, co czyni je bardziej pożądanymi. Po drugie: istnieje półka towarów i miejsc, gdzie toczy się życie społeczne dostępne tylko osobom wyjątkowym, które oprócz środków finansowych dysponują odpowiednią pozycją społeczną i środowiskową.
Richard Larson, profesor MIT, który bada fenomen kolejek od ponad dwudziestu lat, zauważa, że nikt przy zdrowych zmysłach nie stałby w dwugodzinnej kolejce, by kupić zwykłego pączka lub zasiąść w końcu przy małym, kulawym stoliku w zwyczajnym barze. Wielu za to z chęcią poświęci tyle czasu, by kupić „specjalne ciastko, dostępne tylko raz do roku” bądź „dostać się” do nowej restauracji. Często efekt końcowy nie jest w sensie obiektywnym wart czekania, ale czekanie samo w sobie staje się tutaj wartością.
Historycznie kolejka pełniła zawsze tę samą funkcję – stanowiła zbiór przypadkowych osób, które na dłuższą chwilę połączył wspólny interes, jakim jest potrzeba lub pożądanie nabycia konkretnego towaru czy też załatwienia konkretnej sprawy (vide kolejki do „odhaczenia się” w urzędzie pracy, kolejki do zapisu w przychodni lekarskiej). Od momentu, gdy przekroczymy próg sklepu czy urzędu z sakramentalnym „kto z państwa ostatni?” na ustach, stajemy się na określony czas częścią zbiorowości rządzącej się określonymi prawami. W kolejce nie da się nie rozmawiać z innymi uczestnikami tego misterium oczekiwania. To idealny moment uspołeczniający, kiedy to zawieszeniu ulegają ograniczenia klasowe czy, w większości kontekstów, majątkowe. Wszyscy jesteśmy na łasce i niełasce pani Halinki, która może zapisać na zabieg na godzinę dogodną lub mniej dogodną. Wszyscy wycieramy pośladkami te same plastikowe krzesełka, gapiąc się w te same lamperie w kolorze zabielanej zupy grzybowej. Mamy podobny cel („dostać się”, „załatwić”), ale aby go zrealizować, jesteśmy zobligowani do przestrzegania ścisłych zasad tej spontanicznie formującej się zbiorowości.
Znane każdemu przepychanie się i rytualne „pan tu nie stał” to także nic nowego, to uświęcona latami bezbłędnego stosowania tradycja. Z jednej strony każdy uczestnik kolejki chce załatwić swoją sprawę jak najszybciej i oddalić się ku własnemu życiu, z drugiej – zbyt indywidualistyczne, cwaniackie stawianie swojego interesu ponad interes innych, np. wcinanie się w kolejkę na zasadzie „ja tylko na chwilkę”, jest przez zbiorowość potępiane. Co nie znaczy, że Polak i Polka nie wykorzystują od czasu do czasu szybszych nóg, donośniejszego głosu czy sekundy, gdy przeciwnik jest wystarczająco rozproszony, by to właśnie nasz wózek sklepowy mógł przemieścić się bliżej kasy. „Trzeba sobie radzić” – polska mantra na każdą okazję ma zastosowanie i w tym przypadku.
Rytualne kolejki na targowiskach mają jeszcze jeden istotny kulturowo wymiar – wymiar, dodajmy, do pewnego stopnia magiczny. Oto udając się na targ, a nie do supermarketu, oczekujemy innego wyboru towarów (prawdziwych i świeżych) i innego podejścia sprzedawców, którzy są tutaj książętami na włościach, mają „dojścia”, możliwości, siłę sprawczą, by załatwić nam rzecz konieczną a niedostępną. To w takich miejscach targujemy się, bo ceny wystawione na kartkach są tylko wstępem do dyskusji. To tutaj zakręcający kilka razy ogonek przed którymś ze stoisk budzi nasze żywe zaciekawienie – może dają tam coś naprawdę ciekawego? Może coś nas ominie, jeśli natychmiast nie ustawimy się za ostatnią stojącą tam osobą? Albo chociaż popatrzymy, co tam mają?
Targowiska z nieodłącznymi kolejkami – po chleb, kości na zupę i niemiecki proszek do prania albo łopatę – to część krwioobiegu Europy Środkowej. To także stempelek jakości i zaufania, jakiego towarowi czy usłudze udzielili już inni kolejkowicze. Dlatego nie przepadamy za pustymi sklepami i lokalami gastronomicznymi, w których nikt nie siedzi. Bo skoro nie ma ludzi, to coś musi być z nimi nie tak.