Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Rajder: Zbyt głośna i zbyt cicha samotność

6/2025

Artykuły /

O to chodzi często w pisaniu, żeby przy tekście się ogrzać. Jednak wcale tak być nie musi. 

Jakiś czas temu uczestniczyłem w jednym z podwarszawskich amatorskich wyścigów MTB-XC. Wszystko było dobrze do momentu, kiedy pękła mi w rowerze tylna oś, rower się dosłownie pode mną zapadł, ja wywinąłem salto do tyłu, a łańcuch pękł… Szalona prędkość na wybojach tym razem przerosła moją maszynę. W chwili, gdy zaczynam pisać ten tekst czekam, aż nowy rower przyjedzie z Niemiec. Czekam i czekam.

Czekam i poczytuję, co wpadnie mi w ręce. Latem zdecydowanie wolę zdania kobiet niż mężczyzn. Gdy wybierałem się po lody dla siebie i mojej suczki Candy, maleńka książeczka zajęła moją uwagę i ręce. Szedłem więc i czytałem Łupiny Ewy Tondys-Kohmann. 

Podczas lektury Łupin kilka razy mój umysł powiedział „no właśnie”. Polubiłem te opowiadania nie tylko dlatego, że dobrze leżą w dłoni. Ostatnio bowiem, jak zresztą większość mężczyzn dobiegających czterdziestki, wygłaszam wielkie syntezy. Na przykład mówię, że cyberpunk się mylił w zdaniu przyszłość jest, ale nie dla wszystkich, ponieważ to przeszłość jest dziś nie dla wszystkich. W przeszłości ludzie nie poznawali się w aplikacjach internetowych, mieli pełne adrenaliny pierwsze randki, a w domach prezentowali swoje kolekcje książek i płyt. Dziś większość jednak ulega internetowej przemocy symbolicznej, szczególnie ludzie najbardziej wobec niej bezbronni, czyli ci, którzy problemu zidentyfikować nie potrafią. Nie czytają rozpraw o kapitalizmie inwigilacji, może nawet nie widzieli Black Mirror. Podczas ostatnich świąt wielkanocnych cała rodzina z prowincji chwaliła mi się ilością kamer, jakie mają zamontowane w domach i pokazywała mi wielkie telewizory, zdobiące ich sypialnie. Z dumą wciskali w pilocie przycisk Netflix. 

Dzięki Łupinom można po raz kolejny upewnić się, że świat kręci się nie za pomocą kolejnych, złożonych wizji i wielkich spisków, które je realizują. Światem rządzi przypadek, a przypadkowi ludzie stają się wygranymi lub ofiarami. 

Po 2020 roku wszystko – niemal wszystko – stało się podmiotem cybernetyki. Większość ludzi, jakich znam, zamknięta jest w domach, w których na różne sposoby zagłusza się samotność. Samotność – co to w ogóle znaczy, kiedy po kilku kliknięciach można zacząć rozmowę, grę online, wymianę wyzwisk czy nawet wirtualny seks? Dlatego zdewaluowały się dawne elementy ładu i spokoju, tzw. normalności. Jak w ogóle uczestniczyć w podtrzymujących więzi, rodzinnych obiadach. Może nikt już ich nie potrzebuje. Trudno w ogóle myśleć o rodzinie, gdy po rocznym zamknięciu przed komputerem w pandemii mózg automatycznie stworzył nowe przyzwyczajenia.

Nagle okazało się, że samotność – uczucie przebić się musi przez setki usług i zabawek, które są naprawdę skuteczne, które niwelują samotność do zera. Przez te wszystkie bodźce przebić próbuje się matka, z tytułowego opowiadania zbioru Łupiny, która myśli o wydaniu córki za dobrze sytuowanego prawnika, obierając ziemniaki na knedle. Ale w innej historii z kolei jest facet – w dawno wypalonym już małżeństwie – który chce poświęcić wspólne mieszkanie na kupno kryptowalut. Musi pojawić się też oczywiście Tinder, znane wszystkim realne źródło cierpień i chorób psychicznych, wobec którego powstają zresztą zastępcze półśrodki, jak ów Przytulacz: holistyczny terapeuta, dający bliskość zgodną z regulaminem swojego fachu.

Łupiny dowodzą, że odczuwanie samotności jest luksusem lat minionych, a sztuka, która na tym wykwitła, pewnie zmieniła się już dawno w ograną konwencję. Bez trudu odtworzyć ją może AI, zatem nikomu czyjaś samotność już się nie przyda, nie ma z niej żadnego pożytku. Widać zresztą, jak spadło zainteresowanie modnymi niegdyś dziennikami, zbiorami korespondencji. Po co podglądać żywoty legend, jeśli te w mediach społecznościowych są lepsze i bardziej przystępne?

Cenię takie zbiory opowiadań, które kręcą się wokół teraźniejszości, ale też dają pewność, że szybko się nie zestarzeją. W przeciwieństwie na przykład do Dosforii. Przypadków mieszczan polskich, ongiś bardzo modnego zbioru Marcina Kołodziejczyka. Nie wystarczy bowiem obserwować rzeczywistości i tworzyć trafnych, modnych kontrastów. Należy uchwycić moment ruchu, ale ruchu dziejącego się w ramach ogólnej kondycji człowieka. Autorka Łupin podołała temu zadaniu. Ukazuje wciąż migający gdzieś „świat wczorajszy”, ale do oglądania raczej zza szyby. Albo zza ekranu – te są dziś praktycznie wszędzie, zastępując tradycyjne „okna”.

Łupiny są trochę jak wiersze, a trochę jak przyjemny, popołudniowy film. W tej książce wszystko jest bezpretensjonalne, co w polskiej literaturze zdarza się naprawdę rzadko. Miejski klimat, jakby trochę kojarzący się ze scenariuszami Paula Austera, jednak już w zupełnie innych czasach niż Dym czy Brooklyn Boogie. A może czasy ludzi samotnych zawsze są takie same?

Tymczasem, podczas wielodniowego oczekiwania na nowy rower, które dłuży się i dłuży, dostałem mejl od Wydawnictwa Cyranka. W załączniku zawierał nową książkę Mai Staśko. Tej Mai Staśko, którą jedna część Polski kocha, a druga wylewa na nią bezsensowny hejt. Zawsze poważam działalność Mai, nawet jeśli jej nie rozumiem. Maja potrafi wykłócić się o wszystko, jak napisano w którymś artykule w Rzeczpospolitej. Ufam wszystkim jej tekstom i performensom, kibicuję w walkach i inbach, które prowadzi z polskim światem. Wierzę, że potrafi zmieniać świat jak nikt inny, a świat jeszcze nigdy nie podobał mi się na tyle, by nie trzeba było go zmieniać. 

Książka Wkur*ione kobiety w leju po Polsce jest, podobnie jak poprzedni, konceptualny Hejt Polski, doznaniem pełnym brutalności. Pierwsza część książki to mikrobiografie polskich kobiet, które zmuszone są do życia w patriarchacie (jak wszyscy zresztą). Zmagają się z niewinnymi żarcikami, które są dla nich krzywdzące. Próbują rozkręcać pełne męki biznesy, jak buda z hamburgerami w galerii handlowej, gdzie o sensowne zyski ciężko, a żeby się utrzymać, trzeba odmawiać sobie posiłków, na zapleczu dojadać resztki.

Potem jest jeszcze ostrzej. Rywalizacja w mediach społecznościowych i aplikacjach randkowych. Influenserzy, blogerki, TikTok i Instagram. Brutalny świat biznesu. Alienacja. Mnóstwo nihilizmu. Złowieszczy kapitalizm. Autorka sięga po różnorakie formy: dramat, wiersz, rap, przypowieść. Wszystko, by nadawać swojemu dziełu szaleńczego tempa i intensywności. To naprawdę trudna lektura. Ominięcie jej byłoby jednak wielkim grzechem każdego, kogo ciekawią możliwości, jakie daje literatura współczesna. Od dawna jestem zdania, że faktycznie powieść rozwija się równie bezwolnie jak technologia. Zawsze jednak, z każdą rewolucją, otwiera się na nowych użytkowników. Maja Staśko pokazuje, na jak wiele sposobów można w prozie wyrazić swój gniew. Jest w tym często wirtuozerska, często też hałaśliwa. Oto tu chodzi: by nie tańczyć tak, jak zagrają. By zagrać samemu i wygonić z sali tych, którzy uważają, że to jazgot. 

Można powiedzieć, że głównym czarnym charakterem Wkurwionych kobiet w leju po Polsce jest gwałt, który w każdym nowym porządku, każdej klasie społecznej, każdej grupce i strukturze potrafi się jakoś odnaleźć. Ma swoje różne oblicza, a służy temu, by podtrzymywać wiekuisty patriarchat. W książce czuć głębię tej walki, jej różne oblicza. A dotyczy ona nas wszystkich.

Maja Staśko i Ewa Tondys-Kohmann pokazują dwa oblicza rzeczywistości, w której wszyscy uczestniczymy. Oba naznaczone są pustką, jednak o zupełnie innym smaku. Faktycznie: być może różne smaki pustki są dziś główną ofertą, w której możemy wybierać. Jedne funkcjonują w małym, inne w wielkim świecie, ale zostawiają ludziom głównie niestrawność i nerwobóle. Gdzie więc iść? Dobre pytanie. 

Konrad Janczura

(ur.1988) – kiedyś dobrze zapowiadający się pisarz i krytyk, teraz... pracownik bankowego IT. Autor powieści „Przemytnicy” (Ha!art, 2017). Trzeźwy jak świnia miłośnik gier video