Nowe książki Agnieszki Jelonek i Izabeli Tadry są bardzo czułe. Jeśli ich poczytność świadczy o potrzebach czytelników, znaczy to tyle, że dokonała się już któraś z kolei mentalna przemiana. Może wielu na nią czekało, a może to powrót do czegoś, co wydawało się bezpowrotnie utracone?
Każdy polski początek lata to kołyszące się na wietrze zboża i trawy, zieleniące się korony drzew, kwitnące magnolie. Jadąc na kolarzówce przez wsie pod Warszawą czuje się w powietrzu piosenki Maanamu, doskonale współbrzmiące z tą atmosferą. Współbrzmią z nią również niedawno wydane dwie książki, które są opowieściami o pokiereszowanej, uczuciowej pamięci dorosłych kobiet. Choć to na pierwszy rzut oka zupełnie odmienne doświadczenia lekturowe, łączy je opowieść o młodzieńczym zatraceniu w emocjach. West Farragut Avenue dzieje się w dużej mierze w Stanach, Hotel ZNP, jak sam tytuł wskazuje, w postkomunistycznej Warszawie.
To w zasadzie dwa oblicza polskiego lata, które dzisiejszym trzydziesto- i czterdziestolatkom może się kojarzyć zarówno z siedzeniem na ławce w okwieconym parku, jak i ukrytym wymiarem tego czasu: przymusem wyjazdów za pieniądzem, zniszczonymi relacjami. Jedno często współgra z drugim, zwłaszcza gdy masz dwadzieścia lat i przed tobą siódme niebo. W niejednej głowie nad Wisłą zakodowało się, że po szkolnej sielance nieustannie trzeba z kimś zrywać albo po prostu się rozstawać, często nawet wbrew woli obu stron. Bo praca, bo nowa szkoła, bo pogoń za lepszym życiem. Wiele czynników składało się na nerwowość ostatnich trzydziestu polskich lat, a ich wspólny mianownik jest oczywiście jeden – transformacja ustrojowa.
W sercu każdego z nas to samo tętno tętni
Jedni mają hajs, drudzy są wkurwieni i biedni
Miuosh, Każde
Polska specjalizuje się w dysonansach, a kiedy mijam wielkie, nieotynkowane pałace w kolejnych miasteczkach i wsiach (albo pokryte seledynowym ociepleniem twierdze), widzę, jak daleko sięgają marzenia o wschodnioeuropejskim luksusie. Tym „luksusem” może być także miłość, filmowa miłość. Jak u Jarmuscha lub Tarantino, Wajdy czy Godarda. A może tak naprawdę jakakolwiek, byle z wigorem i połyskiem, bo w formie katolickich, konwencjonalnych godów, z zachodzeniem do domu, a potem proszeniem o rękę. Tylko że wtedy to nuda.
Może to jest doświadczenie pokoleniowe, że w życiu chce się pisać opowieść efektowną, pełną wichrów namiętności, wzlotów i upadków. Ale przede wszystkim wzlotów. Trochę jak z historiami o awansie społecznym, tylko nie z dominującym wątkiem kariery, a życia osobistego. Tak, ja również grałem rolę w Hance Macieja Jakubowiaka. Kiedy śniłem młodzieńcze fantazje o byciu Kerouakiem (albo chociaż Hłaską), myślałem też o miłości – tej z Dzikości serca Davida Lyncha. Tylko taka miłość wydawała mi się atrakcyjna, bo silniczek awansu, o którym pisze Jakubowiak, grał we mnie na pełnych obrotach. A jaki inny awans mógł mi wtedy przyjść do głowy, jeśli nie angaż do amerykańskiego filmu drogi? Jako nastolatek nie czytałem „Tygodnika Powszechnego”, wolałem Mojo albo porcys.com. I przez to jak Belcia z opowieści o Hotelu ZNP szwendałem się od jednej osoby do drugiej, aby doznać jeszcze jednego rozczarowania, ale i jeszcze jednego momentu jasności, że robię coś przeciwko wszystkim – coś, co świat mi odradza. Jak Easy Rider posiadłem wolność, której inni mi zazdroszczą.
Za pierwszym razem, gdy tu przyszłam, chciałam tylko sprawdzić, jak to jest, jak by to było, gdybyśmy my, pan i ja, spędzili tu noc, tak jak planowaliśmy. Taki piękny scenariusz nam pan napisał, piękny i przerażający, bo ja się boję tego, co nieznane, i choć to nie jest paraliżujący strach, który odbiera mowę i zdolność podejmowania decyzji, a nawet sprawia, że nie możemy się ruszyć, tylko ten wywołujący przyjemny dreszcz, jak podniecenie, to jednak się boję – pisze Izabela Tadra w jednym z pierwszych akapitów Hotelu ZNP. Już od początku jest tyle niebezpiecznych związków, co irytujących, toksycznych rodziców. Aż się prosi, by po Belcię przyszedł Drobny z West Farragut Avenue i jak Mickey w Natural Born Killers wszystkich powystrzelał i zabrał w podróż. To ta typowa polska nerwowość, w której za wszelką cenę chcą człowieka zdominować rodzice, wujkowie, ksiądz i szkoła. I tak popada się w psychopatyczną wręcz przekorę, która zamyka Belcię w beznadziejnych romansach w Hotelu ZNP.
Chcę ci dać, co najlepszego mogę ci dać
Smoke, cheeba, cheeba
Smoke, cheeba, cheeba, cheeba
donGURALesko, Chcę Ci dać
Drobny, czyli ukochany głównej bohaterki z książki Jelonek, opylał haszysz, słuchał dobrej muzyki, był twardy i jednocześnie czuły. Postać jakby wyjęta z popkultury – to w zasadzie połowa facetów dojrzewająca w latach 90. i nieco wcześniej. W licznych tekstach i obrazach miał nas wszystkich wyzwolić z wielowiekowej, europejskiej tradycji, w której wszystkich skazano na spełnianie wymogów patriarchatu. Też słuchałem The Roots i Fugees, też widziałem oczyma duszy, jak przy boku Lauryn Hill albo Eryki Badu przykładam pistolet do głowy wrednym policjantom. Drobny miał swobodę i luz, można było ogrzewać się w jego połyskującej w słońcu, ulotnej młodości. W książce Jelonek zdaje się znikać wraz z biegiem historii. Historia nie jest linearna, autorka rzuca czytelnika często od słodkiej chwili, kiedy Drobny z nią jest, do czasu dwadzieścia lat później, kiedy już go nie ma. Choć główna bohaterka w Stanach po prostu pracowała za nędzne pieniądze, dzięki postaci Drobnego dało się odczuć zapach wielkiej powieści drogi. Był jak piękny, włoski rower wyścigowy, na który wsiąść można tylko w określonych warunkach: w słoneczny dzień, na pustej drodze asfaltowej. I West Farragut Avenue nie jest powieścią o drodze młodych kochanków, lecz powieścią ich upamiętniającą.
Tak więc z jednej strony wyważony styl, piękne operowanie skrawkami pamięci. Celne puenty, niczym z „The New Yorkera”. A na wschód od West Farragut Avenue jest Izabela Tadra i jej czarny, środkowoeuropejski humor, gorzka ironia. Jest Belcia, która rodzinne traumy przenosi na coraz bardziej chorobliwe, irracjonalne romanse. Wszystkie te wybory sprawiają wrażenie coraz bardziej nieskutecznych plastrów na wewnętrzne traumy protagonistki.
No właśnie, co z tymi wszystkimi zagmatwanymi nieudacznikami, o których pisze Tadra? Czy w ogóle zasługują, by o nich pisać, by przechowywać ich w jakiejkolwiek pamięci? To ofiary toksycznych ojców, szefów, księży i nauczycieli, ofiary, które spotykają z kolei ofiary toksycznych matek, koleżanek i sióstr.
Samotna jazda kolarzówką, na przykład z Warszawy do Łodzi, to długi i niekończący się seans takich właśnie, niby-męczących historii. Droga nudna, pełna rupieci na podwórkach, Maryjek, Jezusków, Orlenów… Ale dużo daje świadomość, że rower, na którym jedziesz, jest piękny. A na polskim tle wydaje się jeszcze piękniejszy. Belcia jest w istocie piękna – jak Drobny, a i równie ulotna. Jadąc przez skierniewicki park myślałem, że tu mogliby się spotkać – na piwie pitym z puszki, niczym książęca para.
Dwie czterdziestoletnie pisarki, które, wydawałoby się, dzieli tak wiele, wiele łączy. Obie ukazują warianty młodzieńczego zagubienia w kwadratowym, polskim imaginarium. Poszukiwanie emocjonalnego narkotyku, powrót do chwil namiętności, szaleństwa. Do głodu i brudu, do bezsensu i wymuszonego życia chwilą. Ile krwawych i szokujących, ociekających traumą ksiąg musiało powstać, by w polskiej literaturze pojawić się mogły gesty literackie tak zwykłe? A może to właśnie ta wiosna, którą widzi się, kiedy Polska znika z horyzontu.