Jest wiele powodów, dla których w ostatnich latach popadłem w manię kolarstwa wyczynowego. Rozbijam się regularnie na czterech różnych rowerach, bo chcę zapomnieć o co najmniej czterech wersjach samego siebie: alkoholika, podrywacza, hazardzisty, idioty. Wszystkie przejąłem z literatury rosyjskiej – literatury, z którą dojrzewałem. I nie chcę mieć z nią już nic wspólnego.
Kiedy wybuchła pandemia zaczynałem pracę w banku, o którą musiałem się starać kilka ładnych lat. Gdy więc dopiąłem swego i zbliżyłem się do realizacji „polskiego snu”, poczułem głębokie rozczarowanie. Oto bowiem ja, dochodząc do zgniłego kompromisu ze światem, wreszcie choć trochę dopasowałem się do jego reguł. I machina akurat wtedy się zepsuła. A ja zostałem z nią sam na sam – sam na sam z Warszawą, włócząc się bez końca po opustoszałej metropolii na rowerze. Oglądałem wtedy puste biurowce, czując zagrożenie. Nadchodzące trudne lata.
Nie pamiętałem już wtedy o Człowieku z „Podziemia”, którego notatki przeżywałem przez cały okres studencki. Podziemia już zresztą nie było, bo wszyscy wylądowaliśmy w jednym lochu. Koronawirus pustoszył Ziemię jak siwowłosa dziewczynka z Klechd. Starożytnych podań i powieści ludu polskiego i Rusi, którymi zaczytywałem się w dzieciństwie. I one nagle okazały się po stokroć bardziej prawdziwe niż choćby wynurzenia Raskolnikowa, które wprowadzały mnie w tzw. dorosłość. Klechdy, dziś to czuję, nawet na papierze miały w sobie mnóstwo dźwięków i zapachów, jeszcze bardziej uwypuklających ich wewnętrzną, niekończącą się treść. Tymczasem Raskolnikow stał się dla mnie jedynie histerią na temat tego, że pewnych rzeczy, jak chociażby owych baśni, nie można mieć ot tak, na zawołanie. Raskolnikow chciał ostatecznie zerwać społeczne kajdany. Stał się niekończącym się urojeniem, które nawiedza człowieka skazanego na cywilizację. Raskolnikow nie wiedział, że poza kajdanami cywilizacji są też – a może przede wszystkim – prawa natury, których nie rozumie. Tymczasem baśnie są właśnie o człowieku bezradnym, skazanym na bezduszne wyroki przyrody, o człowieku otępiałym ze strachu, malującym na drzewach twarze Diabła Boruty, lub, jak się ostatnio okazuje, karzącego ludzkość Pana Jezusa (okazjonalnie ujawniającego się również jako Matka Boska Parczewska).
No więc jeździłem sobie między tymi umarłymi wieżami, w których do niedawna siedział niejeden Iwan Karamazow i niejedna Anastazja Filipowna. Podobnie jak postaci z Dostojewskiego, wszyscy tu dali się nabrać na fakt, że człowiek może w tych biurowcach stworzyć sobie świat wyłącznie ludzki, dla którego cała reszta jest tylko tłem. Jeździłem oniemiały z przerażenia, zatrzymując się czasem w geście ogólnej, szeroko pojętej rozpaczy, innym razem zaś kleiłem triki na murku, w jakiejś dzikiej furii zjeżdżałem po schodach, obracałem kierownicę, robiłem bar spin w locie. Odkryłem ożywczą moc ulicznej nudy, ten nastoletni impuls, który siedział we mnie zanim ktoś zaczął mnie przekonywać, że pełnia życia nadejdzie dopiero wtedy, gdy przypierdolę komuś siekierą w łeb. Oglądając filmiki, które robiłem sobie telefonem, zupełnie przestałem widzieć dawnego siebie – siebie, który jeszcze kilka lat wcześniej pił, pił ze strachu, że musi wziąć pistolet i pomścić śmierć swojego ojca. On, świętej pamięci, owszem, zapił się, ale zapił za całą ludzkość! Niczym sam Marmieładow! – niejednokrotnie, w przypływach delirium, myślałem w ten sposób.
Tak, bezcelowy cruising po Warszawie przywrócił mnie na łono intuicji. To zdaje się niezwykle magiczna iskra w człowieku, bo pojawia się i znika, a dopiero po fakcie zdajemy sobie sprawę, że poddawaliśmy się jej prawom. Ale też wiele lat po fakcie zdałem sobie sprawę, że twórczość rosyjskich klasyków na intuicję nie chciała mi pozwolić. Ten niby Bóg, co mieszka we mnie, o którym pięknie pisał Tołstoj… Czy aby go dojrzeć miałbym być rozpuszczonym paniczem, całe życie krzywdzącym kobiety, aby pod wpływem intuicji (tzn. Boga, który przecież mieszka we mnie) opamiętać się, skruszeć, zacząć naprawiać świat… Nie lepiej na odwrót? – myślałem, wjeżdżając do Lasu Bielańskiego – dlaczego nie pozostać naiwnym, nie krzywdzić, włóczyć się całymi dniami, tzn. Iść tam, gdzie prowadzą nogi?
Zatem, kiedy działa się pandemia, lubiłem po prostu się poruszać, bo nagle zrobiło się trochę więcej miejsca. A może po prostu chciałem ścigać się z gonitwą myśli?
A więc wojna
Od pamiętnej końcówki lutego 2022 jeździłem jeszcze więcej, bo już coraz mniej chciałem słyszeć ludzki głos. Śpiew wiatru, frywolność ptaków, a nawet klaksony samochodów… wszystko to było lepsze niż kolejne refleksje o tym, czy pod Buczą był Puszkin, czy też nie. A ja wiedziałem, że był, bo jeździł saniami, a żeby gdzieś jeździć saniami, najpierw trzeba tam pojechać czołgiem. Przyjście Aleksandra Siergiejewa zwiastuje zawsze anonimowy Sasza. No więc Puszkin, wbrew temu, co mówił Okudżawa, znowu pojawi się pewnie na ulicach Kijowa, ba! Już europejskie salony spodziewają się jego nadejścia, jak to było w starym, dobrym wieku dziewiętnastym…
Wobec takiego stanu rzeczy, po pracy po prostu wsiadałem na włoską szosówkę i uciekałem. Ten rower prowadził mnie jak rasowy koń, ale czemu się tu dziwić: ręcznie zaplatane szprychy Campagnolo, rama Bianchi… Uciekałem na szosówce do Starej Europy, Europy kupców i artystów rzemiosła, aby zyskać choć odrobinę dawnej równowagi. A potem z kolei myślałem o wszystkich zachodnioeuropejskich krzywdach poczynionych człowieczeństwu: kolonializmie, patriarchacie, eugenice, klasizmie. I dalej, goniłem dalej, snułem myśli o Mistrzu i Małgorzacie, Maksymie Gorkim, Doktorze Żywago. I wiedziałem, że Rosja, jak ta krwiożercza, toksyczna matka, spragniona jest kolejnych męczenników, kolejnych wielkich arcydzieł. Ich wybitność podkreślą po raz kolejny potężne, rosyjskie działa. A Stara Europa, kiedy zdarza się przemoc, lubi patrzeć. Jak napisał kiedyś Adam Wiedemann:
Co wy wszyscy widzicie w tym Bowiem? / – wyrachowana sztuka / – mieszczaństwo.
Raskolnikow i jego kumple: Iwan, Dymitr, Alosza, Myszkin czy Razumichin. A do tego kutas nad kutasami – Pieczorin. Wszyscy oni jednak mnie prześladowali, nawiedzając w oglądanych nocami serialach, filmach. Nawet japońskie gry i anime musiały się wypowiedzieć w temacie bezlitosnych pytań człowieka. O zabijaniu Boga była wybitna, japońska gra – Persona 5, o likwidowaniu złych ludzi i zmianie światowego porządku – kultowe Death Note. Dostojewski potrafił przemawiać do mnie z kolorowych przycisków pada do PlayStation, z logo Netfliksa (czym w końcu było Breaking Bad, jak nie opowieścią o Młodziku, Graczu i Iwanie Karamazowie?). Dostojewski był true detectivem i potrafił mnie dopaść wszędzie. A ja doskonaliłem się w sztuce uciekania.
Jadąc między samochodami stojącymi w korku, mijając wkurzone twarze, zawiść biznesmenów i bezsilność policjantów: tak bardzo czułem się ponad, tak bardzo myślałem, że uchwyciłem pierwotny powiew wiatru. Tak bardzo wciąż byłem podobny do mojego młodzieńczego idola.