Jeden z czytelników Popmoderny zapytał kiedyś „czemu Rajder”? Od dwóch miesięcy się nad tym zastanawiam, w międzyczasie poczytując Jula Łyskawę i najsłynniejszą powieść Roberta Walsera.
Rajder kocha jazdę, nie patrzy, czy po mieście czy w lesie. Chodzi tylko o to, by czuć siłę korby, a nie podziwiać piękne widoki. Rajder lubi zjeżdżać ze schodów i po nich wjeżdżać. Wydaje idiotycznie duże pieniądze na unikalną ramę ze szrotu i najlepszy model hydraulicznych hamulców. A największą satysfakcją jest przejechać po tym, po czym jeździć teoretycznie się nie powinno.
Chyba nie powinienem czytać książek, których blurby mi się nie podobają. Na szczęście Jul Łyskawa dostał już wszystkie nagrody, które mógł dostać, a zatem nie musi brać do siebie mojego narzekania na jego Prawdziwą historię Jeffreya Watersa i jego ojców. A jest na co narzekać, bo to prawdopodobnie kolejny, po Wojtaszczyku, Karpowiczu i innych takich, szwindel środowiska literatury nagradzanej. Wygląda mi na zbiór zapisków, które miały być linearną powieścią, ale ktoś stwierdził „idziemy na żywioł”. Bo od topowych książek podążający za modą czytelnicy doceniają najbardziej te książki, których nie rozumieją. Jeffrey Waters jest do tego w sam raz.
„Polskiemu Wallace’owi”, jak ogłoszono go już w jednym z blurbów, nie można wybaczyć braku rytmu. I piszę to ja, ja, który czytałem najbardziej brudne eksperymenty wydawnicze Ha!artu. To nie jest tak, że rytm jest obowiązkowy tylko w poezji. Kompletnie nie przeszkadza mi synkretyzm Łyskawy, jego skakanie po różnych rejestrach stylistycznych. Tyle że tam… nie ma rytmu! I widać, że często pisarz chce wracać do narracji nadrzędnej, bo w książce takowa jest. Ale właśnie. Łyskawa swój brak poczucia rytmu chce rozbujać przeciąganiem samogłosek. Nie marudź, bracie. Nie maaarudź — pisze. A właśnie, że będę marudził. Bo mogę! Nie jesteś Wallace’em, panie Łyskawa, nigdy nie będziesz. Więc uważaj jak tańczysz, bo życiowy taniec bywa śliski / bądź bliski dla bliskich.
No dobra, ale o czym to jest. I to chyba największy problem tej książki. Co prawda można ją opisać jako wielką amerykańską powieść, która obśmiewa europejskie sagi rodzinne, opisując wieloletnią rodzinę drwali w fikcyjnym miasteczku Copperfield. I tak właśnie się ją opisuje: satyra na to, satyra na tamto. Tylko po czym poznać, że powieść jest o niczym? W trakcie lektury czuć, jak pisarz na wszelkie sposoby się gimnastykuje, staje na głowie, wywraca narrację, zmienia język, robi poetyckie wtrącenia, przeciąga samogłoski… a czytelnik ziewa z nudów. I ma to niby przypominać Wallace’a, który wraz z premierą Infinite Jest wywlókł amerykańskim liberałom wszystkie niewygodne i niemodne problemy na wierzch. Bo w prozie naprawdę można wszystko, co zresztą udowodnił Pynchon, Wallace i ich następcy. Ale trzeba umieć.
Mówiłem ostatnio jednemu z młodych pisarzy, że ludziom od nagród literackich najlepiej dostarczać dwa rodzaje książek. Albo takie, które są na modne tematy, albo takie, których kompletnie nie skumają i krytycy mają pole do popisu, by im je wyjaśnić lub by się o nie pokłócić. Łyskawa najwidoczniej także to rozumie, dlatego zrobił książkę na wszystkie tematy na raz, której na dodatek skumać się nie da, bo jest kiepska, niedokończona, a może nawet nie zaczęta (czy naprawdę ktoś to redagował?). Dlatego właśnie potrzebni są krytycy – służę uprzejmie moją miesięczną męczarnią.
A więc, nie przedłużając: wszystko, co chciał osiągnąć Łyskawa w Prawdziwej historii Jeffreya Watersa i jego ojców zrobiła o wiele lepiej Ishbel Szatrawska w Żywocie i śmierci pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia. To jest właśnie satyra na amerykańskie społeczeństwo, to jest językowa migracja do nowojorskiej angielszczyzny po polsku, to jest zakamuflowane opowiedzenie o polskich problemach i, w odpowiednim momencie, ściągnięcie masek. No, może Ishbel nie siliła się na bycie Wallace’em, ale jak kraść to miliony – Bertolt Brecht w spódnicy!
Walser to co innego
Rajder to nie tylko styl jeżdżenia, rajder to styl życia. Rajder chodzi, gdzie go nie chcą, mówi, czego nie wie. Rajder jest jak Maczeta, ale brzydzi się przemocą. Rajder to trochę taki Zbój, jakiego wyobraził sobie Walser. A przynajmniej każdy rajder by tego chciał.
Robert Walser jest z najlepszych czasów literatury niemieckojęzycznej. Napisano o nim sporo pięknych wywodów, jak ten Łukasza Musiała czy Grzegorza Jankowicza. Otwierając jego książkę, widzi się bryłę tekstu bez wcięć i akapitów, a mimo to… rytm wyczuwalny jest od pierwszych słów. Piszę wprawdzie o tłumaczeniu (niesamowitej Małgorzaty Łukasiewicz), ale domyślam się, że w oryginale wrażenie jest podobne. Zresztą, podstawą w tłumaczeniu tekstu artystycznego jest oddać pełnię oryginału, zarówno w brzmieniu, jak i zapisie. Dlatego rytm jest ważny (choć nie najważniejszy).
I czy w ogóle warto streszczać, o czym jest książka o tytule Zbój? Jest przecież o zbóju, a gdyby nie była, nigdy nie mogłaby się tym tytułem posługiwać. Tego oczekuje czytelnik na pierwszy rzut oka i dokładnie to od Walsera dostaje. Cała przyjemność tekstu polega tu na tym, w jaki sposób zbój buduje swoją swobodę. I jak wielkim zbójem jest autor, który w pozornie sztywnej narracji pisze kompletnie na luzie.
Tak więc w każdym razie panuję nad opowieścią o zbóju. Wierzę w siebie. Zbój nie do końca mi ufa, ale ja nie przywiązuję większej wagi do tego, by we mnie wierzono. Sam muszę w siebie wierzyć. „Wierzę w pana”, powiedziała mi kiedyś pewna kobieta, ale uznałem te słowa po prostu za pochlebstwo, może nawet szczere. Kobieta mniemała zatem, że we mnie wierzy, ale co tam mniemania. Mniemania mogą szybko się zmieniać, a wiara wraz z nimi. Niesłusznie czynimy, mówiąc komuś takie rzeczy, bo czyż można zmierzyć trudności stojące przed tym, w kogo wierzymy i kto teraz, pokonując trudności, ma uzasadnić tę wiarę? Żeby nie sprawić nam zawodu nie będzie miał jednej spokojnej chwili.
Zbój to książka, którą warto wziąć do szkoły, do korporacji, do więzienia albo na imprezę z szefem. Uwielbiam ją! Po przeczytaniu pierwszy raz chowam ją do tylnej kieszeni moich baggy jeansów i czuję się dumny, kiedy z niej wystaje. W modnych, warszawskich kawiarniach otwieram sobie w dowolnym momencie i zawsze czuję się jak w domu. Tylko oryginał ma ten dobry klimat, mówił przed laty Pezet, dlatego może kiedyś w końcu nauczę się niemieckiego i będę się lansował z Walserem po Berlinie albo Zurychu.
Czy przeczytam resztę książek Walsera? Z dziką przyjemnością.
Nie porównuj debiutanta do szwajcarskiego klasyka
Kim jestem, by krytykować Łyskawę i pisać pochlebstwa Walserowi – ja, trzeciorzędny literat. Ale właśnie: tak bardzo będąc niepopularnym, mogę pisać wszystko, na co mam ochotę – to mój przywilej, którym, mam wrażenie, cieszy się wielu, a mało kto z niego korzysta.
Aktualnie bawię się w Zbója, tak jak w dzieciństwie bawiłem się w Micka Jaggera czy w liceum w raperów z Wu-Tang Clan. Powiem szczerze – kompletnie nie wiem, jak odnaleźć się w świecie sporów o nagrody literackie, honoraria dla pisarzy, uniach literackich itd. Za to, jak Zbój od Walsera, umiem śmiać się, kiedy ze mnie się śmieją, a szczególnie śmiać się z tych, którzy kompletnie tego nie potrafią. Ktoś ostatnio napisał, że świat kultury za bardzo zawierzył lajkom i udostępnieniom. A od lat najbardziej lajkowane i szerowane są kataklizmy, katastrofy, tragedie, a przynajmniej żale i smutki. Literatura miała jednak ludzi bronić przed zdradliwym językiem polityki. Dlaczego tego nie robi? Pewnie dlatego, że zabita została własną bronią, własną celebracją żalu. W kolejnych, wysoce promowanych książkach o krzywdzie, które precyzyjnie wskazują winnego, i politykach, co te książki brali do ręki, nabijając im zasięgi. W rozprawach o końcach światów, wyrafinowanych akapitach – szantażach moralnych. One tylko stopniowo zniechęcały kolejnych czytelników do literatury samej w sobie, bo komu chce się słuchać jednolitych narzekań, zwłaszcza tak ostentacyjnie lokujących jakąś stronę polityczną. Nieustannie powtarzające się, nagradzane problemy, wizerunki piszących, niemal kopiowane wywiady. Szekspir by się uśmiał i jego tu brakuje najbardziej. Jego nieskrępowanego rechotu i szaleństwa. So let’s do that.
Śmieszy mnie cała gromada ludzi, którzy o Łyskawie piszą jak o Wallasie, o Walserze jak o Kafce. Książki grzęzną w błocie komunałów i rzekomo wyrafinowanych opinii, a te są miałkie i powtarzalne. Jak Listy do Mileny Kafki. Nigdy nie powinny być wydane, ale skończmy już. Kim jest Rajder? Tym, kto wygrał tę bitwę, elo.