I see it on the streets
As we walk by
What little value we place on human lives
But it’s time we get priorities
Won’t turn away any longer
It’s time we make a change
Youth Of Today, Make a change
Niewiele rzeczy smakuje tak dobrze jak jazda na deskorolce. Sama w sobie nie ma równych. Problem polega na tym, że wystarczy jeden drobny detal: kamyczek, patyk, gałąź, zmiana nawierzchni w kostkę brukową, aby tę jazdę zepsuć.
My Own Summer (Shove It) zespołu Deftones to utwór, który w Polsce prawdopodobnie dopiero teraz można zrozumieć w pełni. Mocna presja luksusowych, zagranicznych wyjazdów i fotek z wakacji to zjawisko w Polsce relatywnie nowe, które Amerykanie – wydaje się – udomowili w popkulturze już dawno. MTV od zawsze przecież kipi plażowym kiczem: słoneczną Kalifornią, półnagimi, opalonymi ciałami. Przeciwko temu wszystkiemu wymierzona jest właśnie piosenka Deftones – mroczny przebój z przełomu wieków, kiedy to w Stanach kapitalizm wkraczał powoli w fazę schyłkową i pojawił się edgy gatunek muzyczny zwany nu-metalem, o którym swojego czasu na łamach Dwutygodnika szerzej pisał Marcin Stachowicz, omawiając porażkę Woodstocku ‘99. Deftones jest prawdopodobnie jedynym zespołem tego nurtu, który stworzył swój charakterystyczny, dostojny styl, od lat zresztą bardzo ciekawie rozwijany, nie mając już wiele wspólnego z muzyką klasyków gatunku (Korn, Lamp Bizkit, Slipknot, Linkin Park). Dawni fani, tacy jak ja, zawsze i tak najbardziej lubili pierwsze płyty.
No więc przyjęło się mówić, że jest to piosenka o tym, jak wokalista – Chino Moreno – jednego lata zasłonił rolety w oknie i urządził sobie swoje własne lato. Właściwie tyle. Potężna, metalowa ballada, okraszona zwrotkami z melancholijnym wokalem w stylu My Bloody Valentine. Doskonale przyrządzony, wegański burger dla dorastających introwertyków.
Słucham tego utworu właściwie co roku, regularnie od wakacji 2002, kiedy ściągnąłem płyty Deftones z internetu i zacząłem jeździć na deskorolce (skoro Deftones jeździli, to ja też). Odkryłem wówczas, że siła skateboardingu bierze się z nudy, z topniejącego na słońcu asfaltu i zmęczonej, niewyspanej od upalnych nocy głowy, która nie wie, co ze sobą zrobić. Jadąc na decku, upał staje się znośny, a wszystko wokół zmienia się w California Dreamin’. Jakkolwiek byłoby to banalne, jest to dość tania, zdrowa, a zarazem efektowna perspektywa na wakacje. Pod warunkiem, że nie rozbijesz sobie łba o krawężnik.
Z deskorolką zawsze kolidowały w moim życiu książki. Jako dziecko nauczycielskie katowany byłem pretensją i żółcią nawet w wakacje. I właśnie w te pamiętne, o których wyżej mowa, musiałem męczyć Czarodziejską górę Tomasza Manna, nie wiadomo po co i dlaczego. Nigdy w życiu nie poleciłbym tej lektury żadnemu czternastolatkowi. Pewnie czytałem z nadzieją, że rodzice kupią mi dzięki temu nową deskę. A może nie. Niemniej jednak histeryczni Niemcy – Mann, Zweig, Remarque, Hesse – z czasem zjadali moją duszę, strącając ją w stronę używek i dekadencji. Deska szła w odstawkę. Nienawidzę ich za to do dziś.
Po wielu latach jednak otrząsnąłem się z egzaltacji i znowu zacząłem jeździć. Znowu też zacząłem słuchać Deftones. I dostaję książki świetnie pasujące do klimatu deskorolkowego, przylatują do mnie praktycznie znikąd, nieproszone.
Napiszę o miłości kolejny song
To jest taki numer, taki joint
(Smarki Smark, Kawałek o ściemnianiu panien)
Ludzie, którzy w parku mijali nas – punków, skejtów, hip-hopowców – w życiu by nie wpadli na to, że myślimy o czymś innym niż jointach kręconych z marihuany chrzczonej w Domestosie. Czy ktokolwiek przypuszczałby, że kiedy koledzy nie widzą, ja męczę Czarodziejską górę, a mój ziomek ogląda nałogowo Przeminęło z wiatrem? Takich rzeczy po prostu nie mogliśmy wypalić na płycie, podpisać tagiem i przynieść na osiedle, mówiąc „spoko, dobra faza”. Ale mógłbym to zrobić z książką Love Song Karoliny Krasny. Wiem, że czytaliby ją moi ujarani koledzy, a potem pożyczaliby ją dziewczynom, które chcą poderwać, i nie byłoby wstydu.
Z Love Song jest podobnie jak z Trash Story Mateusza Górniaka – przeczyta to z przyjemnością każdy, kto olewa szkołę, a kujony mogą poudawać, że rozumieją głębiej. Ale prawda jest taka, że ten misterny styl przemawia do nerwów, do emocji. To nie są Sztuczne Fiołki ani ASZ Dziennik, to literatura na śmierć i życie. Wszystko tam napisane jest jakby od niechcenia, a w rzeczywistości plecione długimi godzinami. Jak powiedział młody Jay-Z: I keep it realer than most, I know you’re feeling it. Zresztą, czy w przeciwnym razie komuś by się chciało czytać po raz stutysięczny o miłości, zwłaszcza miłości osób nazwanych XY i ZET? To brzmi niczym naszkicowany z nudów portret. I tak też ma brzmieć. Love or die, sk8 or die.
Wpadła mi też ostatnio w oko w księgarni książka z Vansami na okładce. Musiałem ją mieć, czymkolwiek by nie była. Co z tego, że z Norwegii, skoro przetłumaczona na język polskiej ulicy. I naprawdę, bez ściem. To nie Żulczyk ani PRO8L3M. Każda strona jest niezłym, samodzielnym flash story i wszystkie one składają się w piękną całość, która trochę przypomina mi opowieść o norweskim black metalu. Z tą różnicą, że akcja ma miejsce trzydzieści lat później, już w zupełnie nowym otoczeniu. Znowu jednak młodzieńczość wymyka się spod kontroli, cała nastoletnia tragikomedia ewoluuje w tragedię. A gdyby wejść głębiej w całą ukrytą tam plejadę znaczeń, jest o czym myśleć. Zwłaszcza biorąc pod uwagę narastające kryzysy we wzorcowych, opiekuńczych państwach Skandynawii. I znowu:
Gubimy się jak startujemy
I całe życie się odnajdujemy
(Don Guralesko, Betonowe lasy mokną)
Właśnie napisałem kolejny, milenialsowy akt nostalgii, bo życie miało smakować przecież lepiej, niż wszystko, co dzieje się po 2020 roku. Jeździłem ostatnio na longboardzie z wysoko postawionym kolegą z banku, który ma ponad stu siedemdziesięciu doradców. Opowiadał o swoim dzieciństwie na BMX marki Romet. Nagle się okazało, że te podłe czasy meblościanek, margaryny Ramy i Lata z Radiem to najlepsze, co nas spotkało i prawdopodobnie jedyne, co nas tu wszystkich łączy. Kto by pomyślał?