Minął już okres noworocznych postanowień i można znów robić, co się lubi. Jak się jednak okazuje, im więcej można, tym więcej się musi, jak pisze Małgorzata Halber w Hałasie. Dlatego trudno lubić cokolwiek, co się robi.
Co roku mam postanowienie, że kończę już nie tylko ze swoim skromnym udzielaniem się w świecie literatury, ale w ogóle przestanę się nią interesować. Próbowałem być literaturoznawcą, krytykiem, pisarzem, blogerem i poetą – wszystkie te drogi (za każdym razem jedyne i słuszne) okazały się ślepymi. Nie poważam już niczego, co w książkach zapisane jest na temat życia: tego przedtem i tego teraz, nie mówiąc już o literackich diagnozach na przyszłość. Do rynku wydawniczego podchodzę jak do rodzica, którego nienawidzę, ale odwiedzam raz na miesiąc w domu starców, by posłuchać, jak bełkotliwie wywyższa się ponad wszystko, co wokół stworzone.
Nie lubię też towarzystwa ludzi pióra, do których niegdyś aspirowałem. Nie potrafię obgadywać czyichś zdań, plotkować o środowiskowych romansach. Silić się na gładkie językowo anegdoty. Denerwuje mnie, że „Tygodnik Powszechny” nazywa Żulczyka nowym Reymontem, jakby po prostu Żulczyk nie mógł być Żulczykiem, a Reymont Reymontem. Nie obchodzi mnie rok Żeromskiego, bo on już od stu lat ma swój rok – przecież ciągle męczy się nim uczniów i studentów, a ci, jak płakali, tak płaczą, że muszą czytać Przedwiośnie, Ludzi bezdomnych i arcypretensjonalne Popioły. Wszystko to w ogóle zastąpiłem jeżdżeniem na rowerze i na desce, o którym tu już od ładnych kilku tekstów nawijam.
Są jednak fakty niezaprzeczalne, „fakty autentyczne”. Mianowicie: nawet do świata IT wprowadziła mnie literatura, moje najdłuższe i najbardziej inspirujące przyjaźnie to te z Popmoderny, moją dawno temu wydaną powieść czytają koledzy i koleżanki z pracy, co przysparza mi różnego rodzaju korzyści, a najważniejszy przełom w życiu przyniosła jedna, niepozorna historia w typie wyznaniowym.
Tak, po pierwszej książce Małgorzaty Halber stwierdziłem, że, cokolwiek by się nie działo, każdą kolejną kupię i przeczytam, bo ta pani ma pióro, które leczy i nie jestem odosobnionym przypadkiem. Najgorszy człowiek na świecie to lektura, jaką poleciłem jak dotąd chyba największej liczbie osób. Dlaczego? Bo trudno po niej sięgnąć po alkohol. Bo pada w niej zdanie: co oni wiedzą o Sonic Youth?, bo wszyscy boją się dwóch rzeczy: że są zbyt brzydcy i za mało zarabiają. Proste słowa, proste treści. I o ile Olga Tokarczuk stwierdziła, iż literatura nie jest dla idiotów, tak Halber wielu idiotom, w tym mnie, pomogła z idiotyzmu się wydostać. Najgorszy człowiek na świecie zachęcał nie tylko do trzeźwości, ale przede wszystkim do trzeźwej oceny świata i samego siebie. Podobnie jak Turysta polski z ZSRR Juliusza Strachoty, ta książka przywracała wartość najmniej efektownej prawdzie o samym sobie. Bo choć Dobrze myśli się literaturą, to jednak czasem szkoda na to czasu.
Stop! Turuuuruuu… Where is my mind? Where is my mind? Where is myyyy mind? Czy w tak dusznej rzeczywistości da się jeszcze w ogóle żyć? Na szczęście w natłoku newsów można jeszcze w pokoju słuchać płyt i czytać nową książkę Hałas. Jest ona o problemie, którego pozornie nie ma. Po co w końcu komuś nadchodząca katastrofa klimatyczna, jeśli dzieje się właśnie inna – cyfrowa? Nie tylko przez komórki, ale i przez zegarki, rowerowe mierniki mocy, opaski, lampki, obrączki… każda nasza aktywność idzie do wielkiego skarbca o nazwie data. Jesteśmy żywicielami krzemowych wampirów, którzy spijają z nas krew po każdym scrollu, każdym lajku, każdym policzonym kroku, schodku, wyświetleniu. I o tym w skrócie pisze Halber. Kiedy polecam kolegom jej książki, zawsze mówię: „Pamiętasz Małgo z Vivy, z rap kanciapy, taką blondynkę? To ta”.
A więc Małgo pisze jak umie, co jest jej największą zaletą. Raz prowadzi wywód o postmodernistycznej filozofii, by podsumować go jakimś zblazowanym ja nie wiem, a raz opowiada o popularnym Kapitalizmie inwigilacji, by powiedzieć, że też nie wie. Właściwie to ta książka niczego nie wie, a pisze o wszystkim. Mój szwagier stwierdził, że jest ona aż nazbyt prawdziwa, bo mówi o rzeczywistości bardzo wiele, stwierdzając w sumie, że nie mówi nic. Dlatego tytułowy Hałas odczytuję jako noise, taki noise z lat 90., który wybrzmiewał z gitary Albiniego, z coraz to bardziej porąbanych projektów: Mike’a Pattona, SWANS, późnej Kim Gordon…
W ogóle to w jednym z ostatnich numerów „Małego Formatu” Barbara Rojek słusznie zarzuciła mi, że zachwycając się językiem Karoliny Krasny (Love song) opisuję go nic nie znaczącymi przymiotnikami typu „kunsztowny, misterny”, których używać nie wypada już nie tylko w tekstach o literaturze, ale właściwie w ogóle (skąd mi one przyszły do głowy, nie wiem). I pewnie mógłbym próbować bronić się, mówiąc że to tekst o charakterze swobodnych zapisków, subiektywnej impresji, że oddaję ducha tego języka we wcześniej opisywanej piosence Deftones, ale prawda jest taka, że pisząc ów tekst jakoś sto razy zaglądałem do smartfona, przeszedłem w międzyczasie pół gry Indiana Jones i Wielki Krąg, zmieniłem system operacyjny w swojej chińskiej konsolce, kupiłem nowy komputer, a tekst oddałem summa summarum na kilka godzin przed publikacją, co redaktorce jak zwykle nie dało większego pola manewru. Oto właśnie prawda, którą dobrze wypiera się literaturą, a upomnienie odbieram jako swoistą nagrodę, bo myślałem, że tylko starzy znajomi jeszcze czytają moje wypociny. A tu proszę!
Tak więc postanawiam się poprawić już teraz i napisać, że język Małgorzaty Halber oscyluje pomiędzy wchodzeniem w jakąś formę publicystyki a uciekaniem od niej. To oczywiście sławetne mieszanie stylu eseistycznego z potocznym, wprowadzanie nieoczekiwanych chwytów lirycznych, prozatorskich… Ale przede wszystkim ślamazarna rytmika, która podczas lektury ciągle przywodziła mi na myśl jakieś leniwe zagrywki Sonic Youth i Fugazi, jakieś płyty w rodzaju NYC Ghosts and Flowers. Klimat garażu pełnego porozrzucanych książek i rupieci autorka podtrzymuje doskonale, nawet kiedy pisze o surrealistach (osobiście ich nie cierpię). Jednocześnie prowokuje do snucia teorii spiskowych, na przykład o kłamstwie popkultury, która miałaby być od początku częścią wielkiego projektu, zbiorowej hipnozy, ukazującej swoje ostateczne oblicze w niezwykle drapieżnej, globalnej technokracji czasów dzisiejszych. Mistyczny Słowacki twierdził, że koniec świata nastąpi wówczas, gdy światło przyjmie ludzką postać… ale dobra, bez „kunsztownych i misternych” anegdot.
To w ogóle było fajne: kumpel napisał, że prowadzi premierowe spotkanie o nowej książce Halber. Wsiadłem na rower, przejechałem się po Śródmieściu. Wbiłem. Tam mnóstwo ludzi, dużo znajomych twarzy. Spotkanie trwało, było wesoło. Wstałem, by się powymądrzać, a w połowie zorientowałem się, że nie wiem, po co to wszystko mówię. To było trochę jak na tych teledyskach z lat 90., kiedy ktoś zawsze gdzieś jest zagubiony i próbuje zwrócić na siebie uwagę. O tym też jest książka, o tym jak przez social media przebieramy się w swoich idoli i krzyczymy „ej, ja tu jestem!”. Kupiłem więc, wziąłem podpis, wróciłem do domu. Czytałem jadąc bez trzymanki, nigdy tego nie róbcie.
Od początku trwania tego cyklu zachęcam do jeżdżenia bez GPS-a, bez smartwatcha i smartfonu, planowania podróży i wszelkich tego typu gadżetów. Zachęcam do jeżdżenia z nudów, ze słuchawkami na uszach, może być bez kasku. Na wszystko, co opisuje Małgorzata Halber tak celnie, polecam potłuczone kolana i łokcie, kurz na czole. Ale chwila…. odkryj w sobie dziecko, mówi Media Markt. Czy naprawdę jest gdzie uciekać?