Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Punkhead is dead, czyli recenzja niepotrzebna (Piotr Sender „Punkhead”)

Recenzje /

Nim obalimy jabola, chciałbym coś zaznaczyć. Po pierwsze, sprawa drugiej powieści Piotra Sendera przypomniała mi zagwozdkę współczesnej krytyki literackiej. Czy o książce słabej należy mówić? Czy powieść artystycznie błaha warta jest negatywnej recenzji, skoro czytelnictwo w Polsce to już dość luksusowe i ekstrawaganckie hobby? I co z zasadą, według której leżącego się nie bije? Po drugie: będzie długo, bo nieokiełznana jest moja frustracja.

Recenzje negatywne to we współczesnej krytyce rzadkość. Nie dlatego, że złych książek jest tak mało, ale dlatego, że krytycy nie tracą na nie czasu. Lepiej na szpalcie umieścić tekst o czymś, co polecić warto, niż przez kilka tysięcy znaków zarzucać komuś grafomaństwo. Tylko do pewnego stopnia podzielam to zdanie, pamiętając, że pisać o książkach negatywnie nie lubię. Czuję się wtedy, jakbym angażował się w destrukcję. Tymczasem propozycję wydawnictwa Replika przeczytałem, pozwolę sobie to tak ująć, z przejęciem, z wypiekami na twarzy. Poczułem się sprowokowany i – nie ukrywam – porządnie zirytowany. Nie dlatego, że Punkhead pobudza do dyskusji, bo tego nie robi, ale dlatego, że to powieść napisana, mam wrażenie, naprędce, na kolanie i na odwal się. Skoro Sender rzuca swoją twórczość przed wieprze (w tej roli ja), to przyjmuję wyzwanie i mówię wprost: to jest złe i nieudane. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że Popmoderna uczy i bawi młode pokolenia, a także zwraca się ku kulturze nierzadko niszowej, postanowiłem zareagować – a słowo „reagować” w tym wypadku jest bardzo adekwatne – i poświęcić tej powieści słów więcej niż parę.

Przede wszystkim, by ewentualnego czytelnika ocalić przed utratą wiary w literaturę, proponuję traktować Sendera wciąż jako debiutanta. Po prawdzie autor opublikował w 2011 roku swoją pierwszą książkę pt. Bóg nosi dres, ale hej, nie dajmy się zwariować. Punkhead jest bowiem utworem do szuflady i tylko do szuflady. Żaden szeptany marketing nie uczyni z niego bestsellera, a autora nie mianuje pisarzem ni to młodzieżowym, ni kontynuatorem masłowszczyzny. Zaznaczam to dlatego, bo uważam, że Punkhead jest powieścią, która nie miała prawa się ukazać. To porażka nie tyle autora – ten jest młody, a młodość ma przecież swoją cenę – co wydawcy, który zamiast dbać o anonimowe wpisy polecające Punkhead na forach internetowych, powinien był powiedzieć Senderowi „nie”. Tak jak kiedyś słuszne „nie” powiedziało Wydawnictwo Czarne Mirosławowi Nahaczowi, a sprawa dotyczyła przecież już czwartej jego powieści. Rola wydawnictwa w tym punkcie jest o tyle kluczowa, że jako odbiorca, jako czytelnik i jako recenzent poczułem się oszukany. Dostałem książkę z okładką, nadanym numerem ISBN, z notą biograficzną i polecającą, z logotypem wydawcy, lecz w rzeczywistości nadającą się jedynie do ułożenia na dnie szuflady, ewentualnie – w porywie straceńczego optymizmu rzecz jasna – do wręczenia ukochanej dziewczynie i znajomym, z prośbą o (nie)szczerą opinię. Dostałem, pardon, wprawkę, „powieść” nieznanego mi autora, jednej z tysięcy osób, które gdzieś tam w Polsce sobie piszą, nigdy jednak nie dostępując zaszczytu publikacji. Ironia losu konkluduje młodą literaturę następująco: publikacja zabiła tę twórczość.

O czym właściwie Punkhead jest? To historia z gdańskiej ulicy, miejsca, o które walczą dwie, nadszarpnięte już przez czas, aktualność i sensowność, subkultury. Przedstawicielką punkowców jest Marta, piętnastoletnia zbuntowana dziewczyna, dziewica – co, okazuje się, jest niezwykle ważne w powieściach młodych pisarzy. Marta to wychowanka rodziny, która ceni sobie polską tradycję kulturowo zalegalizowanego alkoholizmu ojca oraz matki dbającej, by kac nie rzucał się zanadto w oczy. Nikt się Martą szczególnie nie przejmuje, a ona sama dostosowała się do realiów, przyjmując cechę ofiary: niewidzialność. Natomiast dwudziestotrzyletni Michał – ksywa Biały – jest członkiem zespołu Pomruk 88, wraz ze skinheadowską bracią walczy o rasową czystość i przyszłość jednorodnego narodu. Początkowo ich losy nie łączą się; każdy cierpi samotnie, czy to z powodu przynależności do jednej z wymienionych wyżej grup, czy też z poczucia braku tej przynależności. Marta poznaje nieco starszych, zaprawionych w tanich winach punkowców, zakochuje się, upija, zawala szkołę, potyka z policjantami i przypuszczamy, że zaraz się to skończy niechcianą ciążą i działką heroiny w brudnej strzykawce. Wypada zaznaczyć; Marta nie przejawia oznak większej inteligencji, nie przeprowadza właściwych dla tego typu literatury (przypomnę chociażby bohaterki powieści Żulczyka, Kasię i Nadzieję ze Zrób mi jakąś krzywdę i Radia Armageddon) analiz rzeczywistości, nie jest obdarzona żadną poważniejszą refleksją. Jest raczej niema, przygłupia, stereotypowo „młoda”. To zabieg o tyle niezrozumiały, że identyfikacja z bohaterką wydaje się niemożliwa. Jest tak niechciana, że sam Sender daje się ponieść mizoginicznej przyjemności i punktuje przywary młodej dziewczyny, co rusz wytykając jej ogólne nieobycie, nieznajomość życia i brak potrzebnego doświadczenia. I jeszcze jedno: w pokoju Marty śmierdzi. Ok.

Michał to starszy już chłopak, który dla praktycznego kontrastu zajmuje drugą, prawą stronę barykady. Łysy, ozdobiony tatuażami ze swastykami, dorabia w kościele jako organista. Na jego gruncie rodzinnym również zamiast miłości przyjęły się krzyki i pretensje. Ale Sender próbuje Michała rehabilitować. Bo Michał nie jest tak głupi jak zwyczajowy skinhead, o nie, Michał ma prawdziwe, oparte na edukacji i tradycji poglądy na temat zwycięstwa Polski. Czy przypadkowo, czy świadomie, Sender widzi Michała w roli trzeźwego głosu rodziny; to on zwraca uwagę, że jego młodsza siostra pali papierosy, to on w myślach stawia tezy, dla których małżeństwo matki jest takie, a nie inne. Pije na umór, ćpa i urywa mu się film, ale Michał –  przynajmniej Sender tak by chciał – ma mieć w sobie jakieś podwójne dno, ukryte pod mięśniami i swastykami pokłady świadomości, które odróżniają go od znajomych z zespołu.

Nie twierdzę, że tematyka Punkhead nie nadaje się na literaturę. Przeciwnie, sądzę, że wielu młodych ludzi potrzebuje książek, w których mogą czytać o ulicznej walce Antify z bojówkami narodowców, by móc się utożsamiać. Niziurski niekoniecznie porwie dzisiejszą młodzież, stąd może akurat potrzebujemy Senderów. Problem w tym, że Sender zrobił dosłownie wszystko, byśmy w ogóle sytuacją ulicy w Gdańsku się nie przejęli. Po kilkuset stronach zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę życie Marty i Michała niewiele nas obchodzi. Jest nudne i nieciekawe, nie pobudza nas ani do sprzeciwu, ani do śmiechu, nie utwierdza nawet statusu quo naszych poglądów. Ich życie jest stratą czasu, ich dzieje stratą papieru. Frustracja Michała nie wywołuje w nas absolutnie żadnych uczuć, momentami chyba tylko zażenowanie, bo narrator nawet z życia aktywnie działającego skinheada robi rozwleczoną rutynę. Michał nie jest taki, jak chciał Sender. Drugie dno głównego bohatera, jego ukryta refleksja, jest równie nieciekawa i naiwna jak tatuaże na jego ramionach. Dość powiedzieć, że po punkcie kulminacyjnym powieści (jedynym fragmencie, przy którym nie musimy ziewać) dwudziestotrzylatek zakochuje się w Marcie (raz jeszcze, Żulczyk!). Inicjacja samej Marty zaś nie obchodzi nas bardziej niż marka papierosów, jakie pali. Chodzą, piją, z kimś tam porozmawiają, a potem nie pamiętają, jak wrócili do domu. No dobrze, ale co z tego? Dwie światopoglądowo antagonistyczne postacie zderzają się ze sobą przy okazji marszów ideologicznych, a potem wpadają na siebie jeszcze kilka razy, pisząc do siebie sms-y na tematy bardzo życiowe i… i właściwie to wszystko. Autor chyba zdawał sobie sprawę, że z fabuły Punkhead nic nie wynika, bo zawarł w powieści wątek, powiedzmy, szpiegowski. Jeden ze skinheadów przygotowujących się do przejęcia władzy na ulicach jest bowiem tajnym agentem Antify, mającym wystawić narodową brać na atak punkowców. Druga część Punkhead, oprócz nudnej relacji dwójki głównych bohaterów, to poszukiwanie kreta w szeregach skinów. Dobrze, jeśli zatem nie fabułą nas Sender porwie, to może pod tą całą miłosną transgresją kryje się jakiś większy porządek polityki, ideologii?

Umieszczona na okładce nota wydawcy dramatycznie odpytuje nas ze świata Punkhead: Gdzie miejsce na beztroską zabawę, przyjacielską akceptację, młodzieńczą miłość?, podkreślając tym samym wykładnię książki, według której przynależność do grup, z którymi próbują identyfikować się bohaterowie, wymusza na nich wręcz żołnierskie poświęcenie. Oto więc Polska zależy od krzywo ściętych piętnastolatków. Otóż: nie zależy. Polityczne uwikłanie bohaterów nie jest bardziej skomplikowane niż na pół przytomna rozmowa przy wódce. Ideologia nie przeszkadza tu ani miłości, ani beztroskiej zabawie. Punkhead nie jest poważne, choć wydawca próbuje nas do tego usilnie przekonać. Nie pękają tu żadne tożsamości, nie implodują światopoglądy. Marcie ani przez chwilę nie przychodzi do głowy, że jest częścią jakiegoś ideologicznego zamysłu. Nie punk rock ją niszczy, nie dziecięca anarchia, lecz zbieg okoliczności zaaranżowany przez Sendera.

Jedna rzecz nie dawała mi spokoju; autor zestawił dwie przeciwstawne ideologie na równorzędnych zasadach. Jest więc zarówno czas, by swoje racje wyłożyli młodociani anarchiści, jak i miejsce, by głos zabrali starsi skinheadzi. Sender chyba jednak nie zauważył konsekwencji takiego prostego zestawienia. Bo oto uliczny narodowy socjalizm jest rehabilitowany przez równorzędny status z młodocianym anarchizmem. Nazizm okazuje się najzwyklejszą drugą stroną barykady, jedną z form buntu i opcji, które możemy przyjąć lub odrzucić. Ośmielę się, najzupełniej skromnie, nie zgodzić z takim stanem rzeczy. Sądzę bowiem, że istnieje delikatna różnica między piciem taniego wina w parku i przyszywaniem sobie naszywki z symbolem anarchii a ciężkim pobiciem w imię ideologii NSDAP. Jest różnica między tekstami Dezertera a tekstami Honoru. Autora zgubiła użyta retoryka, ale niepokoi również fakt, że narrator sprawniej okłada po głowie dzieciaki słuchające Brudnych Dzieci Sida niż półprzytomnych, napompowanych testosteronem chłopaków ze swastykami na rękach. Być może nie dostrzegam jakiejś szczególnej głębi neonazistowskiej ideologii, ale jako ktoś, kto potrafi składać literki, nie mogę zgodzić się na tego rodzaju uogólnienie. Choćby najgłupsza i niema Marta zawsze będzie miała więcej racji niż Michał z hasłem Polska dla Polaków. Moje zażenowanie osiągnęło apogeum, gdy wspomniany agent Antify w szeregach skinheadów dobrowolnie przechodzi na stronę narodowców i zupełnie nie przeszkadza mu fakt, że kilka lat wcześniej zabili mu brata z dziewczyną. Jest to zupełnie nieważne, bo, uwaga, ci chłopcy mają przynajmniej marzenia, mają cel. I oto jak pięknie Sender wyłożył nam sens powiedzenia: cel uświęca środki.

Zatem jeśli nie fabuła, jeśli nie ideologie i metafizyki, co ratuje drugą powieść gdańskiego pisarza? Być może byłby to język; ta szczególna, porywająca odmiana strumienia świadomości, którą w polskiej młodej literaturze tak dobrze uprawiali Nahacz z Żulczykiem, pisząc przecież o rzeczach nie tak dalekich od Sendera. Tymczasem język w Punkhead to niepojęty wręcz śmietnik i wcale nie mam na myśli wulgaryzmów. To ulica, to punki, to skini, ci bohaterowie przekleństwa mają wpisane w charakterologię. Niezrozumiały natomiast jest fakt, że autor popisuje się nieudolną, zawstydzającą wręcz odbiorcę polszczyzną, a wydawca to przepuszcza. Przykładowo, gdy Marta zaciąga się papierosem, narrator bez zażenowania powie: Gdyby już uprawiała seks, porównałaby te uczucia do pierwszego kontaktu, do wejścia. Staram się więc zachować powagę i pytam: naprawdę akurat do tego? Porównałaby palenie papierosów do pierwszego seksu? Tego rodzaju zdania wypełniają całą powieść. O nieciekawej sytuacji w domu Michała narrator powie: Biały postanowił się ewakuować do swojego pokoju, zanim dostanie zjebkę, o masturbacji Michała zaś: Zabawi się chwilę. [] Z dziewczyną Renią, bo innej nie miał. Wybryki pijanej Marty narrator określa następująco: Gładzi jego nagą klatę, kępkę włosów pod pępkiem, ręka schodzi ścieżką. Ścieżka do Leszka. Aż wypada zapytać autora, gdzie byli rodzice, gdy to pisał. I tylko w świecie Punkhead zdanie Świeże powietrze, bez dwuznaczności, zrobiło jej dobrze może być częścią opisu. Byłbym skłonny uwierzyć, że to gra, że to ironia, że tak ma być. Jeśli nawet był w tym jakiś głębszy sens, to autorowi pozostaje pamiętać, że nieudanej ironii nie ratuje fakt, iż z zamysłu miała być ironią.

Pytam więc, jak traktować powieść, która nie szanuje języka, w którym została napisana? Jak rozumieć wydawcę, który pozwala sobie na przepuszczenie tego rodzaju „literaturki”? Czy mogę wziąć ten produkt do ręki i zapomnieć o kulejącej gramatyce, o braku narracyjnej spójności, o niechlujnym, często prostackim stylu, i wreszcie o braku redakcji? Pisząc tę recenzję, miałem nieustanne wrażenie, że robię rzecz absolutnie niepotrzebną. Że nie tylko walczę z wiatrakami, ale też daję się pokonać, bo piszę o tym zjawisku, bo wspominam, bo udzielam temu głosu i poświęcam czas. Ci krytycy, którzy wskazówki Jana Błońskiego uznają za swoje, poczują się podwójnie oszukani. Bo ta powieść, ta książka, ten tekst milczy i nie ma tu mowy o żadnym romansie, nie ma nawet mowy o zadziornym puszczeniu oczka. Rozmowa z Punkhead kończyć się może tylko fiaskiem i podłym uczuciem, że oto daliśmy z siebie zrobić idiotę. To moje fiasko wynika, jak sądzę, z naiwnego planu, by pisać i reagować na polskie debiuty (choć pamiętam, o zgrozo, że to nie pierwsza, a druga książka autora), bo ci twórcy i te powieści potrzebują przecież publiki. Tymczasem poczułem się ofiarą własnych zasad, jak naiwne dziecko zderzyłem się ze ścianą tego, co jeszcze przed chwilą było formą radosnej wiary. Poczułem się jak bohater Punkhead. Skoro tak, to może znów przyszła pora, by wytoczyć działa w stronę wydawców, którzy zamiast literaturze umożliwiać zaistnienie, w istocie wikłają ją w marketingowy szwindel? Wystarczy dobrać pretensjonalną okładkę, równie pretensjonalny tytuł, napisać parę anonimowych postów w internecie i obwołać kogoś patronem medialnym, by ten w podzięce napisał pozytywną recenzję, polecając książkę światu? To na tym polega literatura, to tu stanęłaś krytyko? Być może zgodziłbym się na taki stan rzeczy, gdyby jednak za zwykłego jabola nie kazano płacić jak za zupełnie niezłe wino. Bo chciałbym móc obiecać, że to mój ostatni jabol w życiu. A może tak po prostu, tak zupełnie normalnie, wypada uznać, że każdy może pisać, lecz nie każdy publikować? Świeże powietrze, bez dwuznaczności, autorowi Punkhead zrobiłoby dobrze.

 

Piotr Sender

Punkhead

Wydawnictwo Replika, 2013

Liczba stron: 344

Maciej Pawlikowski

(ur. 1986) – studiował krytykę literacką na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Publikuje tam, gdzie go wpuszczą. Jest redaktorem w GRYOnline.pl. Urodził się w Kamiennej Górze, mieszka w Krakowie.