Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

PRZYJDZIE SPOILER I NAS ZJE, CZYLI SPOILEROFOBIA

Artykuły /

Opowieści zawarte w Księgach tysiąca i jednej nocy bywały często przeraźliwie wręcz nudne, niepotrzebnie przegadane i rozciągnięte ponad miarę, tylko po to, by skończyć się w najmniej oczekiwanym momencie. Był ku temu bardzo konkretny powód – Szeherezada musiała zajmować czymś krwiożerczego sułtana, bo tylko to chroniło ją od okrutnej i bolesnej śmierci. Jeśli Szachrijar chciał poznać kluczowy zwrot fabularny danej historii, musiał pozwolić przeżyć swej małżonce do następnego wieczoru, dopiero wtedy słyszał konkluzję opowieści z poprzedniej nocy oraz nową historię – również zawieszoną w punkcie kulminacyjnym.

Spoilerofobia trenuje nas, jako konsumentów, by zwracać uwagę jedynie na najprostsze narracyjne narzędzia, mające na celu przykuć uwagę klienta: „Kto zginie w kolejnym odcinku serialu?”, „Jak bohaterowie komiksowego zeszytu wyplączą się z finału historii?”. Jednocześnie oducza się nas oczekiwania czegoś więcej, na przykład kompetentnego pisania dialogów, kreowania określonej atmosfery czy misternej fabularnej geometrii, zachwycającej nie spustowym mechanizmem szokującego zwrotu akcji, tylko satysfakcjonującą na intelektualnym poziomie plątaniną przyczyn i skutków.

Tych rzeczy nie da się zepsuć spoilerem, z tego też względu kultowe dzieła pozostają kultowymi, mimo że wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, kto jest ojcem Luke’a, co się stanie w trakcie dziewiczego rejsu Titanica i jak potoczą się losy pewnego cieśli o zapędach reformatorskich. Dobra historia zawiera w sobie kilka poziomów satysfakcji, a te psute spoilerami są zaledwie najpłytszym.

W opowiadaniach o Sherlocku Holmesie najciekawsze jest nie to, kto zabił i nawet nie to, w jaki sposób to zrobił – kluczowy dla czytelniczej satysfakcji jest wywód głównego bohatera prezentujący tok myślenia, który przywiódł go do rozwiązania zagadki.

Czarnoksiężnik z Archipelagu nie straci ani odrobiny ze swojego niepowtarzalnego uroku, nawet jeśli siadając do lektury wiemy, w jaki sposób Ged pokona swojego cienistego adwersarza. Pierwsze skrzypce gra unikalna atmosfera i transcendentna podróż przez kolejne etapy życia głównego bohatera. A tego zaspoilerować się nie da. Nie jest łatwo stworzyć dobrą historię, nie jest również łatwo wprawnie dobrą historię opowiedzieć – ale jeśli się to uda, zdradzenie czytelnikowi zakończenia i wszystkich zwrotów akcji nie zepsuje mu przyjemności z jej odbioru. Właściwie to wręcz przeciwnie.

Są na to kwity. W dwa tysiące jedenastym roku dwaj naukowcy z University of California w San Diego, Jonathan D. Leavitt i Nicholas J. S. Christenfeld, przeprowadzili na próbie 811 osób eksperyment naukowy, mający na celu sprawdzenie, czy spoilery istotnie zmniejszają satysfakcję z późniejszej lektury.

Badanym dano do przeczytania kilka typów tekstów literackich, których konstrukcja opiera się na twistach fabularnych, krótkich opowiadań. Część z nich została im uprzednio zaspoilerowana. Rezultaty okazały się zaskakujące – w większości odbiorcy wyżej cenili sobie przyjemność płynącą z poznawania zaspoilerowanych historii, aniżeli tych, które przeczytali bez uprzedniej znajomości kluczowych fabularnych detali. Jeśli się nad tym trochę pomyśli, nie ma w tym niczego dziwnego – znając pewne fakty jeszcze przed lekturą, umysł zaczyna analizować logikę konstrukcji dzieła w trakcie jego poznawania i zwracać uwagę na inne jego walory (o ile jakieś są). Spoiler usuwa najpłytszą warstwę satysfakcji z poznawania lektury i otwiera drogę do sięgnięcia głębiej.

Posiadam bardzo dużo zrozumienia dla Szeherezady – ona walczyła o życie i musiała chwytać się absolutnie każdych sztuczek, byle tylko ujrzeć kolejny poranek. Znacznie bardziej surowo podchodzę do współczesnej kultury spoilerowej, wytworzonej przez pomiot legendarnej gawędziarki z Dalekiego Wschodu. Zwroty akcji, zamiast pozostać narzędziem służącym do budowy tekstu, stały się ich sednem – prostym wybiegiem narracyjnym, którego ujawnienie niweczy całą (doraźną i koniec końców pozbawioną znaczenia) satysfakcję płynącą z odbioru opowieści.

Daliśmy sobie wmówić, że historia sama w sobie jest w gruncie rzeczy nieważna, ważne są te momenty, w których opowiadacz nagle nas zaskoczy. Wytworzyliśmy całą kulturę nieustającej wzajemnej kontroli, chroniącej interesy tych, którzy chcą zarobić na pisaniu rachitycznych fabularnie i pozbawionych substancji historii. Posłuszny konsument będzie z odrazą odwracał spojrzenie od niecnego spoilera i dyscyplinował innych, by bronić świętego prawa stacji telewizyjnej/wydawnictwa/wielkiej korporacji do sprzedawania spoilerów – bo przecież nie opowieści. Ta chora sytuacja uczy nas wyłącznie tego, że zwroty akcji są najważniejsze, że jedno z wielu narzędzi narracyjnych służących do manipulowania odbiorcami jest kluczowe dla jakości historii, a wszystko inne ma wartość daleko mniejszą albo wręcz zerową.

Dwa (być może najważniejsze) teksty kultury popularnej lat dziesiątych XXI wieku – serial Gra o Tron na motywach literackiego cyklu Pieśń Lodu i Ognia George’a R.R. Martina oraz (również zaadaptowany na potrzeby telewizji) komiks Żywe Trupy pióra Roberta Kirkmana i pędzla Charliego Adlarda – eksploatują ten zabieg w sposób, który trudno nazwać inaczej niż bezwstydnym. Szczególnie u Kirkmana przybiera to monstrualną formę, w której postaci kreowane są niemal wyłącznie po to, by za kilka, kilkanaście numerów wyzionąć ducha.

To nic innego, jak przeładowywanie opowieści pozbawionymi znaczenia pionkami fabularnymi, których rozwój nie służy praktycznie niczemu, poza wytworzeniem środowiska do stałej dystrybucji adrenaliny. Gra o Tron wykreowała spoilerofobię o natężeniu porównywalnym chyba tylko do sekciarskiego strzeżenia tajemnic wiary. Każdy spoiler jest święty, każda nieopatrznie wyjawiona informacja o zgonie czy zachowaniu postaci rujnuje przyjemność z oglądania. Doprowadza to do sytuacji, w której dyskurs odnośnie tekstu kultury jest w zasadzie niemożliwy, chyba że na ograniczonej, zamkniętej przestrzeni, z dala od delikatnych, wzdrygających się przed straszliwymi spoilerami oczu. W takiej sytuacji nie można nawet krzyknąć, że król jest nagi – bo nie można pokazać nikomu króla bez odruchowej, histerycznej reakcji otoczenia.

Doprowadziliśmy do sytuacji, w której lęk przed nieopatrznym natknięciem się na spoiler przynosi nam więcej negatywnego obciążenia emocjonalnego niż przyniosłoby nam samo poznanie tego spoilera. Dzieje się tak dlatego, że poza tym zwrotem akcji, poza gołym narzędziem narracyjnym odpalającym chwilowy zastrzyk emocji, najczęściej niczego w tym dziele nie ma – po wyjęciu elementu zaskoczenia zostaje pustka, narracyjna wata o bardzo niskiej wartości myślowej, emocjonalnej, intelektualnej.

A nawet jeśli tak nie jest, to i tak nie ma to znaczenia – rozpacz za straconym spoilerem oślepi nas na jakiekolwiek inne potencjalne przymioty danego tekstu. Nie warto płakać. Nie warto unikać spoilerów, nie warto w końcu czytać tekstów kultury opierających się wyłącznie na tym, że spoiler może wam zepsuć zabawę. Zabawa leży gdzie indziej, głębiej – i im szybciej przeczytacie spoiler, tym prędzej to sobie uświadomicie.

Dave Sim już w trzecim numerze Cerebusa wyjawił, jak – dwie dekady i niemal trzysta komiksowych zeszytów później – zakończy się historia głównego bohatera. Terry Pratchett w cyklu o straży miejskiej już na początku, w mniej lub bardziej otwarty sposób, wyjawia, kto zabił. Stephen King jest znany z wtrącania w narrację dygresji bezpardonowo informujących czytelnika o rychłej śmierci jakiegoś bohatera, często na wiele stron przed tym, nim ta śmierć faktycznie nastąpi. Nie da się zepsuć spoilerem naprawdę dobrej historii. Nawet Szeherezada stworzyła kilka opowieści, które dotrwały do dnia dzisiejszego – i to bynajmniej nie dlatego, że było w nich coś, co można zepsuć spoilerem. Bynajmniej.