Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Pozdro Techno. Najlepiej na Wschodzie

Artykuły /

Pierwszy raz jest zawsze najbardziej ekscytujący. Zmysły wyostrzone, postawione w stan gotowości, czekają na nowe doznania. Wszystko też może okazać się niewypałem, ale to inna sprawa. Z takim przekonaniem, w zatęchłym i ociężałym PKP (bagatela siedem godzin, licząc z Krakowa), przejechałam pół Polski, by dotrzeć na daleki Wschód, prosto w serce Podlasia, na Original Source Up to Date. Powiem jedno: było warto! Powiem więcej: definitywnie wracam tam za rok!

To już czwarta edycja (impreza zawsze odbywa się we wrześniu) białostockiego festiwalu techno/electro/hip-hop, który do tej pory nie przykuwał mojej uwagi. Być może przyczyną braku zainteresowania były dziecięce koszmary ze strasznych wizyt u białostockiego dentysty i wciąż silny antagonizm lokalny na linii rodzinnej Łomży z bardzo nierodzinnym „Śledziowem”, jak zwykliśmy nieczule określać Białystok. W tym roku niewątpliwie udało się przełamać złe wspomnienia i od dawna zmurszałe już stereotypy.

O godzinie 19.07 niezniszczalny Janusz Korczak planowo dotarł na stację. Na dworcu podlaska stolica przywitała mnie deszczem, błotem, nadziemnym przejściem (zaskakujące!), skruszonym chodnikiem oraz intensywnym zapachem hot-dogów z zamkniętych już budek. Potem wystarczyło tylko znaleźć autobus ze szczęśliwym i łatwym do zapamiętania numerkiem 100, który gwarantował dojazd na miejsce imprezy. Tak też się stało. W miejskim środku transportu było już bardzo przyjemnie, ciepło, deszcz siąpił w wielkie szyby zamiast w twarz i dało się słyszeć rozmowy innych potencjalnych melomanów (średnia wieku 18–20 lat) , ładnie skracających nazwę festiwalu do Up to Date. Ekonomia języka tym razem zadziałała na niekorzyść sponsora, bądź co bądź miłego oku i ciału, zwłaszcza temu brudnemu (Original Source to silnie owocowe i kolorowe żele pod prysznic – przyp. aut.).

Podążając za tłumem, który częściowo rozstawił się na pobliskich chodnikach w celach konsumpcji piwa, dotarłam do czegoś na kształt lasu/parku. Tam czekała już wydzielona sponsorskimi banerami, ale urokliwie oświetlona ścieżka (niby żywcem wyjęta z fanowskich teledysków whitch house’owych), wiodąca do białego namiotu – przedsionka muzycznego raju – gdzie bilety zamieniano na bransoletki.

foto1Warto wspomnieć, że ten festiwal cenowo przebija wszelkie inne. Pierwsza pula karnetów kosztowała tylko 39 złotych (znajdźcie mi dobry, pojedynczy koncert za taką kwotę!), przy czym ich regularna cena wzrosła zaledwie do 59. Ale to nie koniec opowieści o raju cenowym. Piwo, jak również kolorowe soft drinki z Hamburga (Fritz Kola) czy Katowic (Yerbata i John Lemon) można było odmieniać przez wszystkie przypadki za szóstkę. W ramach ciekawostki dopowiem, że Kraków zawitał do Białego nie tylko z moim (d)uchem i ciałem, ale także w postaci wyśmienitej strawy z Ambasady Śledzia, która, jak się okazało, dostarczała kulinarnych wrażeń sferze VIP. Organizatorzy przypominali także, że na festiwalu dostępne są nie tylko elotechnorapsytrapy, ale także zakupki, rozrywka i w ogóle… Dużo zwiedzania, mało ziewania: Universal Ecology, Trash Skate, Sidlone, HipHopHeadz.pl, Vinylgate Recordstore, terakoty, Youpibag, w3dekundy.pl, SYBDYKAT, Strzelnica OTUOTU i inni. A wszystko to w specjalnie wydzielonych boksach w strefie Marketplace. Do tego jeszcze mała sala kinowa z najgorętszymi tytułami z festiwalu filmów krótkometrażowych ŻubrOFFka. Ale zaraz zaraz, przejdźmy do muzyki, bo o nią tutaj głównie chodzi…

Na terenie starego Magazynu Rezerw Wojskowych przy ulicy Węglowej 8, gdzie od czterech lat nieprzerwanie funkcjonuje Up to Date, dostępne były trzy sceny: zmontowany poza głównym budynkiem Hip Hop Tent, świetnie zaaranżowany na piętrze Stan Skupienia oraz pokój Home Sweet Home, którego ostatecznie nie odnalazłam podczas piątkowych uciech muzyczno-tanecznych. Przestrzeń magazynu początkowo wydała mi się iście labiryntowa i nie wspomnę, ile razy kluczyłam między salami, barami i sklepami w poszukiwaniu właściwego miejsca. O minionej obecności żołnierzy mogły co najwyżej przypominać pojawiające się gdzieniegdzie tabliczki z napisem „Umundurowanie” oraz surowy budynek z czerwonej cegły. W geście ocieplenia jego wizerunku (i samego wnętrza) organizatorzy powrzucali gdzie się tylko dało wygodne pufy, pufki, leżaki i fotele kinowe – zapewne w celu ulżenia zmęczonym i strudzonym melomanom. Co rusz można się było natknąć na stojące, szklane witryny z fantazyjnie podświetlonymi żelami Original Source, robiące za wielkoformatowe lampy (wersja praktyczna) albo instalacje (wersja teoretyczna). Na jednym z korytarzy została zamontowana wystawa obrazów z nurtu bliżej nieokreślonego abstrakcjonizmu.

Jednak ukoronowaniem inwencji twórczej organizatorów był wspomniany już Stan Skupienia. Przestrzeń idealna. Idealna do nurzania się, rozciągania, leżenia (literalnie: na leżakach lub podłogach) w dźwiękach ambientu, francuskiego deep house’u, berlińskiego techno, brytyjskiego dubstepu czy innych, acz wymykającym się jakimikolwiek kategoriom. Przestrzeń lynchowska w charakterze (vide: Twin Peaks), duszna i niepokojąca przez ostrą grę świateł, wymoszczenie czerwonymi kotarami i psychodeliczny wzór na podłodze. Atmosfery małego piekła dopełniał także iście dantejski napis przed wejściem:

foto22

Nie powinien zatem dziwić fakt, że za żadne skarby świata nie chciało mi się Stanu Skupienia opuszczać. No, chyba że na wezwanie natury lub w geście małego znudzenia Jacaszkiem, który oficjalnie występował jako pierwszy.

foto3Po kilku dość nudnawych i niezgranych kompozycjach wyskoczyłam na chwilę do Hip Hop Tent, gdzie wsiąkłam na dwa świetne i bardzo energetyczne koncerty: Małpy z Jinxem oraz Zeusa. Tłum ludzi (głównie nastolatków) równo skandujących niemal wszystkie teksty, z prawymi rękoma wzniesionymi ku górze, robił ogromne wrażenie. Jednak po dwudziestym dziewiątym okrzyku Białystok, zróbcie hałas! postanowiłam wrócić do przedwcześnie opuszczonej, jak mi się na początku wydawało, czerwonej oazy spokoju.

Za kilka chwil miałam się jednak przekonać, że czas relaksu przy szumach, zlepach i ciągach dźwięków bezpowrotnie mija. Udało mi się jeszcze na chwilę wejść w niesamowite pejzaże dźwiękowe belgijskiego weterana ambientu – Dirka Serriesa, który wraz ze swoim akustykiem dołożyli wszelkich starań, by pogłębić i jednocześnie rozciągnąć brzmienie elektrycznej gitary. Po tych malowniczych, a jakże ascetycznych opowieściach dźwiękiem przyszedł czas na Party Hard.

fot45

Ostro zaczął Miles Whittaker.

Organizatorzy wyraźnie nie potrafili sklasyfikować jego muzyki w żaden jednoznaczny sposób – podobnie chyba sam artysta. Współpraca z wytwórnią Modern Love jest tu jakąś wskazówką, ale również niezbyt wyraźną. Znamienna może być za to reakcja słuchaczy. Siedzące do tej pory grzecznie w kąciku melomanki po czterdziestce szybko opuściły salę. Jest za głośno, zbyt mrocznie, za ostro. Kilkunastoletni chłopcy, którzy dwie godziny temu przysłuchiwali się Jacaszkowi, wyglądali na zagubionych. Jak zachowywali się inni odbiorcy, w tej chwili czy później – nie wiem, bo z zamkniętymi oczami trudno się ogląda świat.

Następnie na scenie pojawiło się dwóch ostro pokręconych Włochów z Dadub, którzy próbowali roztańczyć całe to zamroczone i przygnębione ciężarem poprzedniej narracji towarzystwo.

Udało się wybornie i nawet bez szczególnego wysiłku. Na fali tego zwinnie wygenerowanego nastroju, z równie mocno tanecznym przytupem, pojawił się Scion – esencja berlińskiego brzmienia i fundament tamtejszej sceny techno.

Tuż za nim nieco bufonowaty i zbyt zamknięty na potrzeby widowni Synkro, producent muzyki electro z Manchesteru.

Zbyt szybko zmieniał rytm, przechodził od jednej kompozycji do drugiej, nie zważając na zaangażowanie publiczności. Zagrał, co miał zagrać, bez otwarcia na interakcję. Strach to czy snobizm? Wisienką na torcie, miłą reminiscencją przeszłości klubowej, łezką w oku i porcją dobrego jungle okazał się występ (przed dość pokaźną grupą niedobitków) Istari Lasterfahrera.

Z pasji do dobrego brzmienia, mniej więcej w połowie, przerwał set i zaczął coś majstrować przy kablach. Niewielu by zauważyło różnicę w jakości dźwięku, ale kiedy mistrz ją czuje, trzeba znieść dość nieznośną ciszę, a przerwę techniczną uszanować. Potem już tylko szał. Ale też w pewnych ramach czasowych. Po godzinie piątej ochroniarz, używając ponadnarodowego języka (wskazując na zegarek), zasugerował niestety, że czas już skończyć. Niedosyt pozostał, przyznaję, ale morze satysfakcji muzycznej okazało się nieprzebrane.

Na mapie wakacyjno-muzycznych wydarzeń (patrząc oczywiście bardziej z perspektywy studenckiej niż licealnej) najmocniej fluorescencyjnym markerem pulsowały do tej pory: Katowice, Płock, Warszawa i Kraków. Polskie morze – tylko poza sezonem muzycznego fast-foodu (czyt. Open’erem). Jednak po tej niewielkiej (bo jednodniowej, piątkowej) dawce muzyki electro na Wschodzie Białystok ewidentnie zaczął fosforyzować.