Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Pożądana obecność („Presence” Stevena Soderbergha)

7/2025

Recenzje /

Wśród tegorocznych halloweenowych premier znalazł się horror cokolwiek osobliwy skromny, nastrojowy, opowiedziany z nietypowej perspektywy i pełny empatii. W Presence, jak to często bywa u Stevena Soderbergha, eksperyment spotyka się z klasyką, a gatunkowe napięcie z niemal lirycznym spojrzeniem na rzeczywistość. Dla mnie to także film terapeutyczny, podnoszący na duchu. 

Wiele nastolatków z mojego pokolenia zaczytywało się w „Faktorze X” – wydawanym na przełomie wieków pseudonaukowym dwutygodniku poświęconym niewyjaśnionym zjawiskom. Nie byłam wyjątkiem. Z szeregu przedziwnych, upstrzonych niewyraźnymi, ziarnistymi zdjęciami materiałów o krwiopijcach z kosmosu, spiskach i mrocznych proroctwach, najbardziej utkwił mi w pamięci artykuł o poltergeiście, „hałaśliwym duchu”, który zastraszał pewną rodzinę – przesuwał w ich domu meble, podnosił i upuszczał przedmioty, zatrzaskiwał drzwi przed nosem. Napisany niemal jak reportaż, sprawił, że uwierzyłam – zaczęłam myśleć o złych duchach jako o czymś, co może istnieć naprawdę. Wówczas taka niewyjaśniona obecność stała się moim największym lękiem – najpierw obecność nadprzyrodzona, potem już głównie ta ludzka. Jednak dzisiaj czuję to inaczej.

Naturalna potrzeba kontaktu 

Zaczęło się od kota. A raczej jego odejścia. W kwietniu tego roku pożegnałam to harde, niepokorne zwierzę po 18 latach czułej współegzystencji. Nadal jednak miałam wrażenie, że kręci się gdzieś pod moimi nogami. Do tej pory, gdy łapię kątem oka ciemny przedmiot na kanapie czy krześle – powiedzmy, torebkę lub sweter – przez moment odnoszę wrażenie, że to ona, Kicia, zwinięta w kłębek, chrapie jakby nigdy nic. Poza tym wciąż nie wyniosłam kuwety. Stoi na swoim miejscu – przyziemne świadectwo przyjaznej obecności, którego nie potrafię się pozbyć. 

Przez eseistyczną literaturę dotyczącą odchodzenia bliskich – nazwijmy ją „literaturą żałobną”, którą praktykowali m.in. C. S. Lewis (Smutek), Julian Barnes (Wymiary życia), Joan Didion (Rok magicznego myślenia, Błękitne noce) – przewija się myśl o płynącej z tęsknoty, desperackiej potrzebie sygnału, znaku, odpowiedzi od męża czy żony, którzy odeszli. Dowodziłoby to ich nadprzyrodzonej obecności. Z pewnością są osoby, które tego doświadczają, czują, że zmarli przychodzą do ich domów, towarzyszą im. Ale akurat u tych pisarzy – racjonalnych i wątpiących – potrzeba ta nigdy nie zostaje zaspokojona. Jak pisze Didion: jedyne, co z niej wynika, to wzmocniona świadomość rozdzielającego ostatecznego milczenia. W żałobnikach pojawia się naturalny impuls, żeby – jak dawniej – podzielić się czymś ze zmarłym. Ale wszystkie te refleksje, zwierzenia, pytania są jak listy bez odbiorcy, straciły swój sens i cel.

Za każdym razem, gdy po ułamku sekundy orientuję się, że pomyliłam Kicię ze swetrem, czuję ukłucie. Chwila powrotu do „normalności” rozpływa się w powietrzu i przechodzi w pustkę. W dzień, w którym umarła, nie wiedziałam jeszcze, że za trzy miesiące umrze również mój mąż. 

Świat w rozpadzie

W Presence żałobę przeżywa Chloe – córka zamożnych rodziców, siostra aroganckiego brata – szkolnej gwiazdy sportu. Rodzina właśnie wprowadziła się do nowego, pięknego domu na przedmieściach. Chloe od razu zwraca uwagę jako postać melancholijna. Jest odmienna, cicha i zdystansowana, naznaczona doświadczeniem. Niedawno umarła jej przyjaciółka, Nadia. W jednej ze scen dziewczyna opowiada, jak to jest, gdy umiera ci ktoś bliski: Jakby świat pękł na pół. I wpadasz w dziurę, a po bokach jest błoto. I nie możesz się wydostać. Dodaje też, że chciałaby przenieść się do miejsca, gdzie przebywa zmarła – nie po to, żeby ją sprowadzić, ale być tam razem z nią.

Jest w tym zwierzeniu coś głęboko prawdziwego. Po doświadczeniu śmierci nie sposób myśleć o rzeczywistości sprzed rozpadu; poczucie żalu za mocno zagnieżdża się w ciele. Już łatwiej wyobrazić sobie kontakt z nadprzyrodzonym – albo własną śmierć – niż powrót do prozaicznego porządku.

Z perspektywy ducha 

Chloe zauważa duch, który zamieszkuje jej nowy dom i wkrótce zaczyna chować się w jej szafie. To właśnie z jego nadprzyrodzonej perspektywy obserwujemy całą historię. Jest to kolejny z interesujących pomysłów przeniesionych na ekran przez Stevena Soderbergha, niepokornego reżysera-kinofila z obsesją kontroli nad własnymi dziełami. Twórca od jakiegoś czasu trzyma się z dala od dużych studiów, pracuje na średnich budżetach i prostych konceptach, konsekwentnie eksperymentuje. Należy dzisiaj do nielicznych w branży, którzy – mimo wieloletniego doświadczenia i rozpoznawalnego nazwiska – robią skromne, gatunkowe filmy; choć artystyczne, to skierowane do szerokiej i dojrzałej widowni. Presence jest modelowym przykładem takiego dzieła – kręconego szybko (zdjęcia trwały 11 dni), prostymi środkami i w przestrzeni jednego domu, artystycznie śmiałego, a jednocześnie rozrywkowego, z suspensem i mocnym zakończeniem.

Sposób, w jaki w świecie przedstawionym zaznaczona jest obecność ducha – banalny, a mimo to sugestywny – wzbudza mieszankę emocji, której chyba jeszcze w kinie nie doświadczyłam. Duch z jednej strony nakręca grozę i niepokój, zwłaszcza że jest ewidentnie nerwowy, niespokojnie krąży między pomieszczeniami, podgląda, podsłuchuje, kręci się tuż obok domowników. Z drugiej – wprowadza też pewien rodzaj smutku, melancholii. Odczuwamy jego uwięzienie w niewidzialnej postaci, niemożność kontaktu. Gdzieś po środku jest jeszcze zagadka. Co tu robi? Skąd przybywa? Jaka jest jego historia? A przede wszystkim: jakie ma intencje? Szybko zauważamy, że należy raczej do tych dobrych duchów, ale czy możemy być tego pewni? 

Jedynym członkiem rodziny, który wyczuwa jego obecność, jest Chloe. To żałoba uwrażliwia ją na nadnaturalne rejestry. Jak twierdzi kobieta zaproszona do domu w roli medium: cierpienie jest tym, co otwiera drzwi. To ból sprawia, że jesteśmy bardziej żywi niż dotychczas, rozumiemy i widzimy więcej. Czy może, referując za Freudem i Didion, żałoba to rodzaj obłędu – gdy trwa, czujemy, reagujemy i działamy w sposób zupełnie odmienny niż zazwyczaj. Także Barnes pisał o czasie po stracie bliskiej osoby jako wyrwanym z normalności, czymś jak podróż do nowoodkrytej krainy, gdzie nie wykształtowała się jeszcze żadna hierarchia. Emocje i ból to jedyny kompas żałobnika, tracącego nagle poczucie, że jego egzystencja jest racjonalna. 

Kiedy dzieliłam się ze znajomymi moim entuzjastycznym odbiorem Presence, w odpowiedzi najczęściej słyszałam, że jedynym filmem przedstawionym z perspektywy ducha, jaki widzieli, jest Ghost Story Davida Lowery’ego. Postanowiłam obejrzeć go ponownie, zwłaszcza że i tutaj obecność istoty zza światów wiąże się z żałobą. Seans po latach okazał się rozczarowaniem. Podobnie, jak za pierwszym razem, uwierzyłam w tę bohaterkę, kruchą istotę, która po stracie partnera pogrąża się w żalu – tak łatwo zapada w pamięć wydłużona w czasie, poruszająca scena, w której kompulsywnie zajada smutek, niemal na raz, łapczywie, pochłaniając ciasto. Ale już historia mężczyzny, który zginął i zamienił się w ducha, była mi obojętna.

Podobnie, jak u Soderbergha, także duch u Lowery’ego cierpi z powodu samotności, przygląda się swojej dziewczynie, towarzyszy jej w bólu. Jednak jest też toksyczny, zazdrosny, sfrustrowany. To ten złośliwy, hałaśliwy poltergeist z pisma „Faktor X”, który utrudnia życie kolejnym mieszkańcom swojego dawnego domu. Mniej więcej w połowie filmu kobieta wyjeżdża. A ja, zamiast utknąć w narracji z facetem w prześcieradle, wolałabym wyjechać razem z nią – sprawdzić jak sobie radzi, czy wyleczyła się z żalu. Bez poczucia, że wraz z próbą rozpoczęcia nowego życia, zostawiamy za sobą smutne, tęskniące duchy. Może to naiwne, ale chcę wierzyć, że duchy dają się oswoić i wyjeżdżają razem z nami. Że pozostajemy pod ich opieką. Jakkolwiek byśmy rozumieli ich istnienie.

Rodzina nieszczęśliwa na swój sposób

Wróćmy jednak do Chloe, nastolatki po traumatycznym przeżyciu. Portret tej bohaterki jest w Presence empatyczny i przekonujący. Wiele na temat dziewczyny możemy wyczytać z drobiazgowo urządzonego przez nią pokoju, przytulnego, pełnego zdjęć, obrazków, książek i bibelotów. Chloe to romantyczka, wrażliwa, młoda osoba, która otacza się ciepłem i wspomnieniami. Ale film opowiada nie tylko o niej, ale również o jej niedoskonałej rodzinie. 

Rodzinę podglądamy razem z duchem i odnotowujemy kolejne objawy chorującego organizmu – tajemnicze malwersacje matki i brak zrozumienia dla cierpiącej córki, niepewną małżeńską relację rodziców, toksyczne zachowania faworyzowanego przez matkę brata, czy wreszcie – zagubienie czułego ojca. Scenarzysta David Koepp, który zrealizował z Soderberghem w sumie trzy filmy (oprócz Presence także KIMI oraz Szpiegów), wprawną ręką tworzy znajome struktury i przesuwa w nich jedynie niuanse. Zarysowany przez niego rodzinny układ jest zarazem typowy i osobny, przejrzysty i pełen szczegółów. W krótkich epizodach domowego życia znajdziemy zarówno dramat, jak i humor. Najbardziej wyróżnia się tu ojciec – troskliwy, uważny, współodczuwający, słusznie krytyczny wobec syna i żony, lecz pozbawiony autorytetu. Także jedyny, który próbuje zrozumieć Chloe. I jest gotowy uwierzyć w ducha.

Uchwycić obecność 

Do czego to wszystko zmierza? Choć tekst ten nie jest typową recenzją, zamierzam dotrzymać najważniejszej recenzenckiej reguły i nie zdradzać zbyt wiele. Mogę jedynie zapewnić, że zakończenie Presence przynosi zarówno szok, jak i ulgę. Smutek, ale też wzruszenie, może nawet nadzieję. I jest w nim sugestia, że niepożądana nadprzyrodzona obecność, być może jest lepsza niż niepożądana obecność ludzka. To film-pomost – łączący halloweenową zabawę z melancholią dnia kolejnego, uroczystością Wszystkich Świętych.

Kilka dni temu krytyczka Lauren Wilford podzieliła się na portalu X ciekawą refleksją: Dominacja Halloween jest nieco dziwna we współczesnym, materialnym społeczeństwie, w którym potencjał „upiorności” – w sensie tajemnicy, grozy i podziwu wobec natury, skrzypiącego drewna i pajęczyn, świadomości przodków/przeszłości, wiary w sferę duchową – został całkowicie wyczerpany. Tradycyjne halloweenowe potwory są teraz pustymi symbolami. Nic już nie jest upiorne. Wszystko jest przesadnie rozświetlone i zrobione z materiałów syntetycznych.

Zgadzam się z nią i myślę też, że nieco upiorności – choćby minimalnej wiary w nadprzyrodzone – uczyniłoby nasze życie pełniejszym, może też lepszym. Gdy siedzę sama w naszym mieszkaniu, nie mam wrażenia, że mój mąż jest tutaj ze mną. Nie przychodzi nawet w snach. Ale jednocześnie nadal mnie otacza. Wspólnie czytane książki i oglądane filmy, zdjęcia, które uwielbiał robić, teksty, które napisał – to zastępcza obecność, przedłużenie pamięci i kontynuacja rozmowy, zarazem bolesna i zbawienna. W ten sposób odkrywam nowe zalety kolekcjonerstwa, niespodziewane uroki kompulsywnego gromadzenia przedmiotów i tworzenia. A więc jestem przy ziemi, jeszcze nie zwariowałam – mimo to nie walczę z myślą, że dobre duchy być może istnieją i kiedyś dadzą znak. To pocieszające.