Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Potwór z kinowego poddasza („Kształt wody”)

Recenzje /

Są filmy, które warto było obejrzeć dla jednej sceny. Jeżeli trzeba by było wybrać jedną z najnowszego filmu Guillermo del Toro, byłaby nią ta, w której Elisa znajduje Potwora z Czarnej Laguny w kinowej sali, oszołomionego ruchomymi obrazkami. Oto stwór z galerii filmowych straszydeł studia Universal lat pięćdziesiątych, którego del Toro pokochał w dzieciństwie, w nowej wersji nie tylko jest bardziej ludzki i zdolny do poznawania prawdziwej miłości. Ma także moment filmowej epifanii. Trudno o piękniejszy gest reżysera, wyrażający tak głęboką, absolutną miłości do kina i jego potworów.

Kształt wody pierwotnie film miał być remakiem Potwora z Czarnej Laguny (Creature from the Black Lagoon) z 1954 roku, jednak skończyło się na swoistym spinoffie, dziejącym się nie w Amazonii, ale w USA na początku lat sześćdziesiątych i opowiadanym nie z perspektywy potwora, ale niemej latynoskiej sprzątaczki. Elisa Esposito (Sally Hawkins) mieszka samotnie na poddaszu kina. Śpi w dzień, w nocy zaś sprząta rządowe laboratorium. Jej jedynymi przyjaciółmi są podstarzały malarz, gej Giles (Richard Jenkins) oraz czarnoskóra koleżanka z pracy Zelda (Octavia Spencer). Monotonne życie Elisy ulega zmianie wraz z pojawieniem się w laboratorium nowego okazu, którego strzegą bezwzględny pułkownik Strickland (Michael Shannon) oraz enigmatyczny doktor Hoffstetler (Michael Stuhlbarg). Elisa, wbrew rozsądkowi i zakazom, w tajemnicy nawiązuje relację z – jak się okazuje – inteligentnym i wrażliwym na muzykę stworem. Wykradziona światu sielanka nie trwa jednak długo.  

Bohaterami del Toro zawsze byli outsiderzy, którzy musieli okazać odwagę w chwili najwyższej konieczności. W Kształcie wody ten motyw jest po raz pierwszy wzbogacony o szeroko zakrojony kontekst społeczny. Elisa i jej przyjaciele nie pasują do Ameryki początku lat sześćdziesiątych. Ona jest niepełnosprawna, nigdy nie będzie idealną panią domu. Giles ze względu na swoją orientację i marzycielstwo nie ma szans na zbudowanie stabilnego życia. Natomiast Zelda ma jasno określone miejsce w społeczeństwie wynikające z jej rasy. Wszyscy oni są ludźmi niższej kategorii w oczach Stricklanda, który jako jedyny bohater mieszka w domu na przedmieściu i ma rodzinę jak z obrazka. To on jest „człowiekiem przyszłości” w najnowszym modelu cadillaca. Jest zwycięzcą, który zawsze wywiązuje się z zadania. Między nim a Elisą nigdy nie dojdzie do porozumienia, mimo że w pewnym momencie kobieta zaczyna budzić w nim pożądanie.

W tych zimnowojennych okolicznościach, pełnych społecznej nieufności i międzynarodowych spisków (potwór ma posłużyć Amerykanom do pokonania Sowietów), Elisa postanawia wznieść się ponad wszelkie lęki i uratować nowego przyjaciela, bo jak sama stwierdza: „Jeżeli nic nie zrobimy, to jesteśmy niczym”. Nie jest w stanie dokonać tego sama, więc w porwaniu muszą jej pomóc przyjaciele outsiderzy. Gdy potwór jest już bezpieczny w mieszkaniu Elisy, reżyser decyduje się na fabularny ruch, który ostatecznie definiuje ten film. Między Elisą a potworem dochodzi do zbliżenia. Z jej inicjatywy. David Bowie śpiewał kiedyś o kochaniu kosmity (Loving the Alien), ale seks z zielonym gadem jest już czymś więcej. Pokazuje, jak bardzo bohaterka nie jest podporządkowana społecznym normom, lecz otwarta na to, co nieznane. Jej decyzja każe się nam zastanowić nad granicami naszej tolerancji względem inności. Czy miłość rzeczywiście wszystko wybaczy (wytłumaczy)?

Guillermo del Toro przyzwyczaił nas do swoich ponurych baśni. Ponad dekadę temu za sprawą Labiryntu fauna (2006) udowodnił, że jest nie tylko sprawnym rzemieślnikiem do wynajęcia, ale także twórcą kina gatunkowego z autorskim podejściem. Historia małej Ofelii, poruszającej się pomiędzy światem magii a brutalnej rzeczywistości, mistrzowsko łączyła baśń z horrorem, plasując del Toro w lidze najciekawszych współczesnych twórców. Jego styl było widać nawet w przypadku komercyjnych produkcji jak Hellboy I-II (2004 i 2008) czy Pacific Rim (2013). W tym zestawieniu Kształt wody, mimo odważnej fabuły, okazuje się o dziwo najlżejszym i najbardziej konwencjonalnym filmem w dorobku twórcy Cronosa (1992). Główna bohaterka jawi się raczej jako kolejne wcielenie Amelii z filmu Jeana-Pierre’a Jeuneta niż dorosła wersja bohaterki Labiryntu fauna. Być może jest to efekt kompromisu z producentami, obawiającymi się zbyt mrocznych ciągot reżysera. Dobrze to widać w sekwencji musicalowej, której reżyser wyraźnie nie czuje. Scena, która powinna być olśniewającym zwycięstwem marzeń Elisy nad rzeczywistością, jest jedynie cytatem łatwym do rozpoznania przez każdego, kto widział choć jeden film z Fredem Astairem i Ginger Rogers. Dużo bardziej autentycznie wypadają sceny ze Stricklandem (rewelacyjna kreacja Michaela Shannona), w których udało się reżyserowi pokazać szaleństwo i powolny rozpad fasady amerykańskiego snu, który zawsze zawdzięczał swój sukces brutalności i bezwzględności gotowych na wszystko „prawdziwych mężczyzn”.

Kształt wody jest dużo ciekawiej zaprojektowany niż wykonany. Konstrukcja społecznej baśni, w której uprzedzenia i brutalność zostają zwyciężone przez miłość pomiędzy kobietą i potworem, nie do końca wybrzmiewa w przeładowanym od ciekawych postaci i motywów scenariuszu. Bezbłędna jest za to strona wizualna. Zdjęcia Dana Laustsena oraz scenografia Paula D. Asterberry’ego wykreowały tak sugestywny obraz zimnowojennej Ameryki, że zielony gad wydaje się jej immanentną częścią, będącą jedną z wielu sekretów zagranicznych wywiadów. Wybitna jest również Sally Hawkins, która bez użycia mowy jest w stanie cały czas utrzymywać uwagę widza i oddać każdą myśl bohaterki. Jej dwie ostatnie role, w Kształcie wody oraz Maudie (gdzie brawurowo zagrała kanadyjską malarkę Maud Lewis), dowodzą mistrzostwa w portretowaniu wrażliwych outsiderek, które są w stanie narzucić otoczeniu swoje zasady.

Amerykańska Akademia Filmowa nagrodziła Kształt wody czterema Oscarami: za film, reżyserię, scenografię i muzykę. Nie wszyscy zgadzają się z tym werdyktem. Niektórzy zarzucają reżyserowi, że złagodził swój styl, żeby przypodobać się Akademii. Jest jednak pewien aspekt, który niezaprzeczalnie czyni ten film w pełni autorskim. Film Guillermo del Toro jest bowiem niezwykle piękną fantazją kinofila, który kocha kino najszczerszą miłością. Miłością, która jest zdolna odmienić los amazońskiego potwora z horroru klasy B sprzed połowy wieku, pozwalając mu nie tylko ujść z życiem, ale też znaleźć ukochaną i odpłynąć wspólnie w nieznane. Cóż może być piękniejszego i bardziej wartego nagrody w krainie snów?