Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Pokłońcie się dziwki, to ja noszę koronę

Artykuły /

Dzień bez niej jest dniem straconym. Nie istnieje strumień telewizyjny bez wiadomości o niej, nie istnieje przyzwoita plotka bez niej. Ma prawie 50 milionów fanów, pojawia się na okładkach najbardziej luksusowych magazynów tego świata, raperzy piszą o jej fenomenie piosenki. Kiedy rano otwiera jedno oko, na jej konto przybywa połowa polskiego PKB, po wstaniu z łóżka zabawia swoją córkę diamentową Barbie, popołudniami jest królową świata, wieczorami grywa z Michelle i Barackiem w domino w Białym Domu. Zawsze bądź sobą. Chyba że możesz być Beyoncé. Zawsze bądź Beyoncé.

To był jej rok – zaśpiewała hymn wybranemu na powtórną kadencję Barackowi Obamie; zrobiła wprawiające w osłupienie show podczas najważniejszej amerykańskiej imprezy sportowej Super Bowl; została twarzą nowej kolekcji H&M; w marcu „Vogue” umieścił ją na swojej okładce ze skromnym podpisem: Queen B! Beyoncé Rules the World. Może miało to coś wspólnego z autobiograficznym filmem dokumentalnym HBO Life Is But a Dream, który Teksanka sama napisała i wyreżyserowała (nieśmiały LOL jest tu jak najbardziej na miejscu).

Beyoncé powiła nie tylko najważniejsze dziecko showbiznesu od czasów Brangeliny (w kolejce czekają Kanye i Kim), Blue Ivy, ale także wszystkie Ciary i Rihanny naszych czasów. Destiny’s Child, którego frontmenką była od 1990 roku, to najlepsza grupa R&B w historii świata, a sama Beyoncé postanowiła, że zrobi wszystko, by przywrócić rhythm and bluesowi jego dawną świetność, stawiając sobie za wzór takie ikony jak Etta James, Nina Simone i, oczywiście, Whitney Houston. Miejsce na tronie obok najlepszych tego świata zapewnił jej legendarny występ na Glastonbury Festival w 2011 roku, gdzie 175 tysięcy histerycznych fanów zobaczyło ją w perfekcyjnej do granic możliwości produkcji: ubraną, a jednocześnie rozebraną, tarzającą się po ziemi, upadającą na kolana, wygrywającą erotykę swoją burzą loków jak dodatkowymi pośladkami czy parą piersi. Znaczącym momentem tego wieczoru był ten, gdy na scenie pojawił się gość specjalny: Tricky, którego Beyoncé dosłownie zmiotła z powierzchni ziemi. Enfante terrible trip-hopu jak nieśmiałe, zagubione dziecko nie potrafił sobie poradzić z wokalnymi możliwościami piosenkarki i jej kradnącą wszystko charyzmą. Od 2011 roku Beyoncé pnie się na szczyt i właśnie się na nim wygodnie rozsiada.

Beyoncé jest Magellanem popkulturowych wód, nikt tak jak ona nie potrafi nawigować pomiędzy ambiwalentnymi, często wzajemnie wykluczającymi się przestrzeniami kobiecości. Knowles porusza się nieustannie po śliskim gruncie, negocjując pomiędzy wizerunkiem kochającej, czułej Bey, „dziewczyny z sąsiedztwa”, oraz seksualnie wyzwolonego kociaka, przyjmującego alter ego Sashy Fierce. Będzie kochanką, tancerką, partnerką, spełni najskrytsze fantazje swojego ukochanego, ale tylko pod warunkiem, że ten w odpowiednim momencie założy jej pierścionek na serdeczny palec. Beyoncé jest swoim ciałem, opanowała je do perfekcji, sama nadając sobie tytuł szlachecki „bootylicious”: pośladki Beyoncé, piersi Beyoncé, uda Beyoncé, włosy (!!!) Beyoncé. Symptom rozdwojonej jaźni Królowej daje o sobie znać w ostatnio wydanym, kontrowersyjnym singlu-manifeście Bow Down, wyprodukowanym przez Hit-Boya (odpowiedzialnego m.in. za Goldie ASAP Rocky’ego), gdzie B. rapuje, wspomina Houston-hood i śpiewa: It’s my shit / I’m so crown / Bow down, bitches, zostawiając swoich fanów z otwartymi ustami i niemym WTF. Singlowi, zapowiadającemu potężną trasę koncertową (Polsko, jesteś tam!), towarzyszy barokowy teledysk, w którym B. krzyczy: „chcę być trochę jak Kanye West z My Beautiful Dark Twisted Fantasy, ale bardziej cute”.

Przede wszystkim jednak Beyoncé jest kobietą hipersukcesu: zdobyła 17 nagród Grammy (185 w ogóle), sprzedała 118 milionów solowych płyt na świecie, zarabia obrzydliwie wielkie pieniądze każdego roku. Beyoncé Giselle Knowles, po mężu Mrs. Shawn Carter – tak właśnie, prowokacyjnie, zatytułowała swoją tegoroczną trasę koncertową, będąc u szczytu kariery, dokładnie w momencie, gdy przyćmiła swojego męża. Barack Obama poskarżył się niedawno w wywiadzie, że czuje pokrewieństwo z Jayem-Z, gdyż obaj wychowują córki oraz mają żony, które biją ich na głowę w rankingach popularności. O znaczeniu małżeństwa państwa Carterów w amerykańskiej polityce może świadczyć ostatnie medialne kuriozum: podczas konferencji prasowej w Białym Domu rzecznik prezydenta wydał oficjalne oświadczenie dotyczące pojawienia się nazwiska Obamy w nowej piosence Jay-Z Hovy w kontekście wycieczki pary na Kubę. Sam Barack musiał potwierdzić w późniejszym wywiadzie dla publicznej telewizji, że nie miał żadnej wiedzy na temat poczynań Beyoncé i rapera. Srsly.

Life Is But a Dream nie jest filmem wybitnym, intrygującym czy przełomowym. Nie jest nawet filmem dobrym czy wciągającym. Nie pokazuje nawet skrawka prawdziwego życia divy popu, choć wypełniony jest prywatnymi materiałami archiwalnymi. Pokazuje za to obsesję Beyoncé na punkcie kontroli własnego wizerunku, gdyż diva stała się swoim własnym paparazzi. Sama bowiem ujawnia prywatne zdjęcia z wakacji, dzieciństwa, rodzinnych spotkań, prób przed koncertami, podróży czy też filmy kręcone komórką w intymnych momentach – nawet ultrasonograf własnego dziecka. Dwa ostatnie skandale z Knowles w tle – zaśpiewanie hymnu narodowego z playbacku oraz próba ocenzurowania niekorzystnych zdjęć z występu podczas Super Bowl – potwierdzają jej neurotyczny perfekcjonizm. Popkultura utarła jednak Beyoncé nosa, zalewając na kilka dni internety memami, na których porównuje się ją do Xeny: wojowniczej księżniczki, Hulka oraz kraba. Na swoim Facebooku/Twitterze/blogu „I AM” dzieli się z oddanymi fanami zawartością swojego Ipoda, tym, co jadła na obiad, banalnymi obserwacjami na temat wartości życia oraz okolicznościowymi deklaracjami politycznymi, jak tą przy okazji dyskusji w amerykańskim sądzie najwyższym nad małżeństwami osób tej samej płci: If you like it you should be able to put a Ring on it #wewillunite4marriageequality! Gdy Beyoncé jest smutna, włącza laptopa, nagrywa video-pamiętniki dla fanów i stara się wypaść jak najbardziej autentycznie, odsłaniając się bez makijażu w domowym anturażu.

Zawsze wygląda olśniewająco, zawsze mówi dokładnie to, co ludzie chcą usłyszeć. Każdy moment jej życia został zarejestrowany, a następnie zdigitalizowany, aby ten film – apogeum próżności współczesnego showbiznesu – mógł w ogóle powstać. Choć w narracji do filmu gwiazda ujawnia swoje baudrillardowskie wątpliwości – ile ujawnić? jak odróżnić rzeczywistość od jej symulakrum? – wszystko, co widzimy na ekranach, daje jednoznaczną odpowiedź: Beyoncé 24h/7 dni w tygodniu pod obstrzałem własnego Iphona i Instagramu sama jest swoim symulakrum. Jest również bardzo nudnym symulakrum, gdy cytuje z pamięci „życiowe” poradniki, postfeministyczne slogany o girl power i wplata w to wiarę w boski plan, który wszystkim kieruje. Nie zapominając o potędze miłości i macierzyństwa.

Life Is But a Dream boleśnie mi przypomniał, że kochamy sceniczną personę, która nie ma nic wspólnego z prawdziwym życiem, czymkolwiek ono miałoby być. Gwiazdy są nudniejsze od Twojego sąsiada z trzeciego piętra. Skąd więc ten wielki sukces Beyoncé? Nikt nie potrafi tak rewelacyjnie śpiewać i tańczyć w tym samym czasie. Cały sekret.

Ewa Drygalska

(ur. 1984) – absolwentka filmoznawstwa i doktorantka w Instytucie Amerykanistyki UJ, gdzie przygotowuje pracę doktorską na temat kina blaxploitation. Lubi rap i filozofię postsekularną. Żartuje, że jest feministką.