Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

PODSUMOWANIE 2015 #7: Maciej Pawlikowski

Artykuły /

+

 

Małgorzata Halber, Najgorszy człowiek na świecie – to nie jest, delikatnie mówiąc, mistrzostwo świata pod względem artystycznym i literackim. Było wiele innych wydawnictw w 2015 roku zwyczajnie lepiej napisanych. Ale książka Halber to dzieło, które robi wrażenie szczerością i dogłębnością w ujęciu problemu alkoholizmu, to świadectwo dziewczyny sukcesu cierpiącej na chorobę porażki. Zgodzę się, że ewentualne następne książki autorki nie obejdą się bez surowej brzytwy Ockhama i redaktorskiego linczu, ale Najgorszy człowiek, jestem o tym przekonany, broni się takim, jakim jest. Trochę kabotyński, solipsystyczny, hipsterski, a miejscami niebezpiecznie zbliżający się do grafomanii. Tyle tylko, że w przypadku tej książki wszystkie te nieprzyjemne cechy nie tyle są wadami powieści, co objawami choroby i nieredukowalnymi elementami świadectwa problemu alkoholowego wśród młodych ludzi. Nie miałbym większych obiekcji przed wciągnięciem propozycji Halber na listy lekturowe szkół licealnych.

Sicario, reż. Denis Villeneuve  – moje guilty pleasure to filmy akcji, także te najgorsze i najgłupsze. Przykładowo, jestem wielkim fanem filmów z Denzelem Washingtonem: lubię, gdy z niezmąconym spokojem na twarzy wchodzi do pomieszczenia pełnego złych ludzi i opuszcza je dopiero, gdy wszyscy już leżą na podłodze. Ale naprawdę ciężko jest o dobry film z akcją w środku, niemal tak ciężko jak o dobrą komedię. Na Sicario poszedłem trochę w ciemno, oczekując raczej porządnej rozwałki niż dramatycznych ujęć, a jednak wyszedłem absolutnie przez Denisa Villeneuve’a porwany. Sicario nie jest filmem akcji – strzelania tu w gruncie rzeczy niewiele, a Roger Deakins odpowiadający za zdjęcia (Skazani na Shawshank, Piękny umysł, To nie jest kraj dla starych ludzi) skupiał się na zgoła innych elementach. Sicario to nader wszystko niepokojący i ostatecznie wstrząsający dramat niby to o narkobiznesie, a jednak raczej o ludzkim ekstremum i oddychających skorupach, w których nie zachowało się żadne ciepło. Dobra rola Emily Blunt to jedno, ale to, co ze swoją postacią zrobił Benicio Del Toro, spowodowało, że stałem się jego wielkim psychofanem, wyznawcą i piewcą geniuszu.

Kurt Cobain: Montage of Heck, reż. Brett Morgen – najnowszy dokument o Kurcie Cobainie oprócz tego, że interesująco zrealizowany, wywołuje złość i konsternację. Narkotyki i alkohol zawsze fajnie wyglądają w biografiach gwiazd i rockowych muzyków. Tłumaczymy sobie, że artystyczna dusza to dusza jednak cierpiąca, bo widzi i doznaje więcej, toteż na więcej się naraża i czasami potrzebuje odrobiny zapomnienia. Ale w tym dokumencie narkotyki nie są fajne. Z narastającym gniewem i żalem oglądamy kolejne ujęcia kompletnie nieprzytomnego Kurta Cobaina i Courtney Love „opiekujących się” nowo narodzonym dzieckiem w domu wiecznego melanżu. Ciężko po tym filmie patrzeć na postać Cobaina jako na kultową postać buntu. Tutaj Cobain to raczej zidiociały od używek ojciec, niewzbudzający większego podziwu, a tym bardziej nieaspirujący do roli, jaką nadała mu popkultura. Niemniej jednak to dobry dokument o beznadziejnym narkomanie.

 

 

Przekład W sieci Thomasa Pynchona – pozwolę sobie na uzupełnienie własnego tekstu. W sieci nie jest najlepszą książką Pynchona, daleko jej do poziomu Tęczy grawitacji i prawdę mówiąc, jeśli jej nie przeczytamy, to naprawdę nic się nie stanie. Ale polskie wydanie Bleeding Edge cierpi dodatkowo z powodu mętnego i nierzetelnego przekładu. Poczynając od błędów, których można było uniknąć, gdyby redaktor czytał i nie płakał (wojownik Vegeta z Dragonball staje się tu więc księżniczką Vegetą, zaś pokemon Psyduck wykształca płeć żeńską), tak pokręcona (pokrętna?) gramatyka skutecznie odstręcza od lektury, skazując czytelnika na mozolne, nudne i nieprzyjemne rozsupływanie kolejnych akapitów. To jedno z tych tłumaczeń, w których niektóre strony czyta się wielokrotnie, ale nie z powodu ich wybitności, lecz dlatego, by w ogóle zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Festiwal Conrada dla ściśniętych – będę malkontentem: z propozycji Krakowskiego Biura Festiwalowego korzystam skrzętnie i chciwie, pamiętając, jaki duży i niekwestionowany wkład wnieśli oni w rozwój Miasta Literatury m.in. właśnie festiwalem Conrada. Ale zupełnie nieliteracka, a najprawdziwsza, wzburzona i gorąca krew mnie zalewa, gdy postanowię wybrać się na któreś spotkanie, bo odwieczna zasada „by usiąść, trzeba przyjść wcześniej” zupełnie tu nie działa. Nie ma niczego romantycznego w rozpychaniu się łokciami w Pałacu Pod Baranami, nie czuję, że w czymkolwiek uczestniczę ani że jestem częścią niepoprawnej bohemy. Umieszczanie kolejnych popularnych i obleganych paneli dyskusyjnych w takich miejscach jak wspomniany Pałac pod Baranami czy jak we wcześniejszych latach w Alchemii było fajne do czasu, gdy na spotkania przychodziło pięćdziesiąt, a nie tysiąc osób. A jeśli już z powodu jakichś partnersko-promocyjnych umów i dealów KBF musi nas tak kompresować, to niech zadba przynajmniej, by w tych salach stały telewizory i projektory, bo kilkugodzinne patrzenie się w białą ścianę sprzyja rozwojowi psychopatycznych odruchów. Rozumiem, są takie kultowe miejsca w Krakowie, w których zawsze działa się literatura, ale sądzę, że literatura rozrosła się już na tyle, by móc przenieść ją do trochę bardziej przewietrzonych miejsc.

Wzrost zainteresowania polskim teatrem – w 2015 roku podobnie jak w roku poprzednim zdecydowanie wzrosła popularność polskiego teatru, w szczególności Starego Teatru w Krakowie i Teatru Polskiego we Wrocławiu. Nie bez podziwu przyglądałem się, jak z dnia na dzień teatralny dyskurs wzbogaca się o nowe, dotąd mu nieznane pojęcia i uczucia. Trudno było również nie uronić łzy szczęścia, gdy widziało się rozemocjonowane tłumy dumnie wyczekujących pod gmachami teatrów na swoje ulubione spektakle, zwłaszcza na Śmierć i dziewczynę w reżyserii Eweliny Marciniak. Konieczne jest także wspomnienie o nienagannej opinii Jana Klaty wśród polskich gorliwych bywalców teatrów i ogólnej przychylności dla sztuki dramatycznej w narodzie. To doprawdy złote czasy polskiego teatru.

 

!

Four Lions, reż. Christopher Morris, 2010 – komediodramat z 2010 roku, który w momencie premiery bardziej był śmieszny niż tragiczny, obecnie zmienił swoje znaczenie o 180 stopni. Czworo idiotów-dżihadystów planuje atak terrorystyczny podczas maratonu w Londynie. Po drodze chcą wysadzić meczet, a kończą na wysadzeniu stada owiec, kebabu i drogerii. Film, który jeszcze niedawno tylko śmieszył, stał się dziś gorzkim świadectwem podłego czasu. Dojmujący jest fakt, że pomimo nieostrożności i głupoty czwórki terrorystów, nie zostają oni wykryci przez służby specjalne, a ostatecznie obrywa się tylko zwyczajnym wyznawcom islamu. Warto dziś obejrzeć ponownie.

Maciej Pawlikowski

(ur. 1986) – studiował krytykę literacką na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Publikuje tam, gdzie go wpuszczą. Jest redaktorem w GRYOnline.pl. Urodził się w Kamiennej Górze, mieszka w Krakowie.