Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Pieśni z piwnicy, czyli wstęp do dungeon synthu

Artykuły /

Witch house, vaporwave, retrowave czy nawet efemeryczne wydmuszki pokroju seapunku – internet sprzyja krystalizacji dziwnych odłamów równie dziwnej muzyki elektronicznej. Jest jednak też taka mikroscena, która powstała jeszcze w latach 90. przed czasami wszechobecnej sieci, choć internet umożliwił jej popularyzację i późniejszy rozwój.

Jak brzmi dungeon synth? Wyobraź sobie zimny listopadowy wieczór, mniej więcej w okolicach 1998 roku. Masz piętnaście lat i – co tu kryć – jesteś trochę nerdem. W obwieszonym naszywkami plecaku kostce niesiesz pożyczone od kumpla pierwsze polskie wydanie Gry o tron. Wracasz z lokalnego domu kultury, gdzie chwilę temu zakończyła się sesja RPG z twoim udziałem. Wyobraź sobie nastrój tej chwili, zawieszonej gdzieś między fantazją o innych światach a jak najbardziej realną szarością ulicy. Wyobraź sobie muzykę, która mogłaby do tego wszystkiego pasować.

Albo niczego sobie nie wyobrażaj, tylko wpisz „dungeon synth” na YouTubie, wybierz którykolwiek wynik i posłuchaj. A zresztą, nawet nie musisz nic wpisywać, zrobię to za ciebie. Po prostu kliknij tutaj.

Choć brzmienie dungeon synthu oscyluje gdzieś między ambientem a soundtrackiem ze starych gier czy filmów fantasy, to sam gatunek wyłonił się wprost ze sceny black metalowej. Za jego pioniera często uważa się Varga Vikernesa – twórcę projektu Burzum, który z racji odbywania wyroku za morderstwo został pozbawiony możliwości nagrania kolejnej klasycznej black metalowej płyty. Zamiast tego otrzymał do dyspozycji syntezator, czego efektem był wydany w 1997 roku koncepcyjny album Dauði Baldrs.

Chociaż to doskonały mit założycielski, historia gatunku jest nieco dłuższa – płyty, które można by do niego zaliczyć, powstawały już na samym początku lat 90. (np. twórczość Jima Kirkwooda). Jeszcze przed połową tej dekady bardzo istotne dla rozwoju nurtu albumy wydawał Mortiis (właściwie Håvard Ellefsen) – były członek black metalowej grupy Emperor. W 1996 roku za sprawą tego twórcy światło dzienne ujrzało kuriozalne, ale pod wieloma względami esencjonalne wydawnictwo: Reisene til grotter og ødemarker wydane w nakładzie dwóch tysięcy kaset video. W niemal dwudziestopięciominutowym teledysku (?) nie zobaczymy nic więcej niż ujęcia tonącej w mroku Twierdzy Bohus i przechadzającego się po niej bez konkretnego celu artysty. Jeżeli to nie jest kwintesencją dungeon synthu, to nie mam pojęcia, co mogłoby nią być.

Kasety magnetofonowe, kasety VHS, ziny – cały nurt funkcjonował właściwie tylko w takich mediach (zresztą obieg kolekcjonerski działa tak do dziś), zarówno dzięki inicjatywom w duchu DIY, jak i dążącym ku nieco większemu profesjonalizmowi, ale w istocie i tak półamatorskim wydawnictwom. Dungeon synth, poniekąd w zgodzie z nazwą, był od początku nurtem undergroundowym, bez większych szans na wejście do mainstreamu i w gruncie rzeczy pozbawionym takich aspiracji. Niszowy gatunek z lat 90. jednak przetrwał – dziś jego twórcy i fani koncentrują swoją aktywność na Bandcampie, YouTubie (największym – pomimo zaledwie niespełna 23 tysięcy subskrypcji – dungeon synthowym kanałem na tej platformie jest The Dungeon Synth Archives, prawdziwa skarbnica wiedzy i dźwięków; nagrania w tej stylistyce pojawiają się również na kanale Atmospheric Black Metal Albums) i niezbyt licznych grupach na Facebooku. Istnieją również poświęcona gatunkowi Wiki oraz subreddit. Nieszczególne rezultaty przyniosą natomiast poszukiwania na Spotify, gdzie tego typu muzyki jest naprawdę niewiele.

W ramach dungeon synthu krzyżują się bardzo zróżnicowane inspiracje, które wpływają zarówno na kreowane przez artystów brzmienia, jak i towarzyszącą im ikonosferę. Jednym z podstawowych źródeł estetycznych gatunku są wyobrażenia dotyczące europejskiego średniowiecza oraz mitologii, w szczególności nordyckiej. Inspirację dla wielu artystów stanowi również literatura fantasy, zwłaszcza twórczość Tolkiena, inni próbują z kolei oddać w swojej muzyce doświadczenie zimna i mrozu (tak, winter synth to cały podgatunek z szeregiem twórców). Znajdziemy też nawiązania do kultur pozaeuropejskich oraz eksperymenty wychodzące poza gatunkową ramę. Wspólnym estetycznym fundamentem gatunku pozostają dwa punkty odniesienia: mrok i nostalgia.

Dziś dungeon synth to gatunek podwójnie hauntologiczny; z jednej strony jako nurt, który od początków przywiązany był do produkcji w duchu lo-fi (co zapewne wynika wprost z jego black metalowej proweniencji), unikał dosłowności i miał wywoływać w słuchaczach poczucie nostalgii za utraconą baśniowością świata; z drugiej – jako dziwaczne zjawisko kulturowe, tworzone przez nielicznych dla nielicznych, które wbrew wszystkiemu przetrwało już prawie trzy dekady. Dungeon synth nie wytworzył własnej subkultury – najpierw orbitował wokół black metalu, dziś jest już w znacznej mierze nurtem autonomicznym, ale pozbawionym jakichkolwiek pozawirtualnych przestrzeni aktywności. Nawet te istniejące w internecie to najczęściej urwane wątki na forach czy opuszczone blogi. Poznawanie dungeon synthu to prawdziwa podróż po ruinach. Jedyne miejsca, które odznaczają się w miarę stałą aktywnością fanów, to wymienione wcześniej kanały na YouTubie. Ta przestrzeń też wydaje się jednak funkcjonować poza czasem: najnowsze płyty zamieszczane są tuż obok tych sprzed wielu lat, cudem odzyskanych i zdigitalizowanych. O wielu takich odnalezionych wydawnictwach znajdziemy tak mało informacji, że czasem nawet nie wiadomo, czy rzekoma data wydania z lat 90. odpowiada stanowi faktycznemu, czy to tylko kreacja rzeczywistości, legenda mająca pokryć współczesne nagranie szlachetną patyną. Nawet jeśli ktoś tu zmyśla, to jest to absolutnie trzeciorzędne – poza kilkoma wyjątkami w tym gatunku nie ma wielkich gwiazd i im bardziej niejasne są okoliczności powstania danego wydawnictwa, tym lepiej.

Dungeon synth ma w sobie coś, co kojarzy mi się z monidłami – jest zarazem niewspółczesny, kiczowaty i lekko niepokojący. Ów niepokój nie ma jednak prowadzić do prawdziwego lęku – chodzi raczej o uczucie porównywalne z czytaniem gotyckiej powieści podczas leżenia pod ciepłą kołdrą. A więc: to raczej muzyczne ucieleśnienie tęsknoty za sesją w Wampira: Maskaradę niż rzeczywista ochota na to, by spać w trumnie. To nostalgia związana z czasami, kiedy baliśmy się Buki i Hatifnatów z Muminków, serialu animowanego o zadziwiająco dungeon synthowym soundtracku. To nieostre wspomnienie mamy czytającej nam bajkę o Kopciuszku, w której zła siostra odcina sobie piętę.

Tak naprawdę cały dungeon synth to opowieść o snuciu opowieści.

Appendix, czyli trzy dungeon synthowe płyty, które szczególnie polecam:

1. Depressive Silence – Depressive Silence II (Niemcy 1996)

To chyba mój ulubiony album w ramach całego gatunku. Wbrew nazwie projektu nie określiłbym jego brzmienia mianem „depresyjnego” – jest raczej przenikliwie nostalgiczne. Okładka albumu i zawarta na nim muzyka idealnie ze sobą współgrają i nakazują nam marzyć o wieżach magicznych laboratoriów majaczących gdzieś na horyzoncie.

2. Lunar Womb – The Sleeping Green (Finlandia 1999)

Dość nietypowa jak na konwencję gatunku płyta – zamiast wtrącać nas do lochu średniowiecznego zamku, przenosi słuchacza do romantycznego ogrodu, gdzie w bezpiecznej odległości od dworu, tuż przy granicy z lasem, myszkują chochliki i wróżki. To album jak baśnie braci Grimm: niepokojący i zarazem kołyszący do snu.

3. Spopielony – Legendy (Polska 2019)

To nawet nie jest klasyczny dungeon synth – bo album równie dobrze można odczytać jako soundtrack rodem z jakiegoś magicznego Nigdziebądź, jak i z Polski doby duchologicznej.

Rafał Sowiński

(ur. 1992) – kulturoznawca, na co dzień pracuje jako copywriter, marketingowiec i wykładowca. Założyciel Facebookowego bloga „niskie teorie” oraz pomysłodawca i administrator grupy „Jak będzie w Polonii 1? – sekcja retromanii, duchologii i nostalgii”. Mieszka w Krakowie, pochodzi z Więckowic pod Tarnowem.