Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Pierwszy taki film („Czarna Pantera”)

Recenzje /

Rzadko się zdarza, że jeszcze przed premierą wiemy, iż mamy do czynienia z kinem przełomowym. Bo kiedy siedzisz na wielomilionowym blockbusterze i przez pierwszy kwadrans na ekranie nie pojawia się ani jeden biały aktor, to wiesz, że jesteś świadkiem historii. Nawet jeśli samemu filmowi daleko do ideału.

W Polsce – kraju, którego mieszkańcom problemy czarnoskórej mniejszości w USA są dosyć obce – Czarna Pantera może się nie przyjąć. Bo jeśli najnowszego Marvela ocenić w oderwaniu od kontekstu – a polski widz ma prawo tego kontekstu nie znać lub znać go fragmentarycznie – film wypada dosyć przeciętnie. Zwłaszcza na tle zupełnie przyzwoitych zeszłorocznych obrazów z tego samego uniwersum: Spider-Man: Homecoming czy Thor: Ragnarok. Jednak w przypadku Czarnej Pantery kontekst powstania jest dużo bardziej interesujący od efektu końcowego.

Sama postać tytułowa nie jest zbyt dobrze znana nawet polskim czytelnikom komiksów. Choć to bohater, który swoją własną serię otrzymał już w latach siedemdziesiątych, w naszym kraju pierwsze komiksy z Panterą na okładce i w tytule pojawiły się dopiero w zeszłym roku. Nieco nadrobić zaległości pozwolił film sprzed dwóch lat, Kapitan Ameryka: Wojna domowa, w którym nasz bohater zaliczył gościnny występ.

Kim zatem jest Czarna Pantera? T’Challa – bo tak brzmi jego prawdziwe imię – to władca Wakandy, fikcyjnego państwa stanowiącego fantazję na temat nieskolonizowanej Afryki. Wakanda to ukryty przed resztą świata kraik, a zarazem – dzięki ogromnym złożom vibranium (czyli metalu, z którego stworzono zarówno kostium Pantery, jak i tarczę Kapitana Ameryki) – najlepiej rozwinięty technologicznie zakątek świata.

Krajanie głównego bohatera w nic się nigdy nie angażowali. Według prologu Czarnej Pantery Wakandzie udało się nawet przeczekać drugą wojnę światową. I właśnie ten skrajny izolacjonizm stanowi oś konfliktu pomiędzy T’Challą i Killmongerem – Amerykaninem wakandyjskiego pochodzenia, który powraca w rodzinne strony, by przejąć tron i wykorzystać opartą na vibranium technologię do pomocy „naszym”. „Naszym”, czyli wszystkim czarnoskórym braciom uciskanym i w Afryce, i w zachodnim świecie.

Jest więc Czarna Pantera najbardziej zaangażowanym filmem kinowego uniwersum Marvela. I jednocześnie jednym z najbardziej rozpolitykowanych filmów komiksowych w historii gatunku – bo jak często się zdarza, że film „trykociarski” zupełnie wprost uderza w urzędującego prezydenta USA?

Wielka szkoda, że niezwykle interesujące konflikty – zarówno ten pomiędzy Panterą i Killmongerem, jak i konflikt wewnętrzny króla T’Challi – zostaje w finale spłaszczony i sprowadzony do tradycyjnego już w Marvelu lania się po mordach przez kilkadziesiąt minut. Nie zmienia to jednak faktu, że w pierwszych dwóch aktach wątki społeczne są niezwykle istotne, a sam film traktuje się dość poważnie (jak na to konkretne uniwersum dostajemy bardzo niewiele humoru).

Bo Czarna Pantera jest filmem o czarnoskórych, dla czarnoskórych i stworzonym przez czarnoskórych. Kulisy najnowszej produkcji Marvela to ewenement w historii kina. Dostajemy wielomilionową superprodukcję wyreżyserowaną, napisaną i zagraną niemal wyłącznie przez Afroamerykanów. Do tej pory w tego typu obrazach czarni bohaterowie stanowili drugi plan – tutaj jest dokładnie na odwrót. Jedynymi istotnymi białymi w obsadzie są Andy Serkis i Martin Freeman. Nie polecam czytać, co na ten temat mają do powiedzenia – mniej lub bardziej ironicznie – komentatorzy na Filmwebie czy Onecie.

Swoją drogą nie tylko kwestie rasowe robią wrażenie – Czarna Pantera to film w nietypowy dla Marvela sposób wypełniony interesującymi postaciami kobiecymi. Uwagę zwracają zwłaszcza Letitia Wright w roli siostry głównego bohatera – Shuri i Danai Gurira jako prywatna ochroniarka króla – Okoye.

Coogler wraz z ekipą z ogromną pieczołowitością ukazali Wakandę, jej codzienne zwyczaje i odświętne rytuały. Czarna Pantera to najbardziej śmiały kolorystycznie i dizajnersko film kinowego uniwersum Marvela – przy tych projektach wysiada nawet wizja Asgardu z filmów o Thorze. Drapacze chmur z drewnianymi przybudówkami, oniryczne wizje przywodzące na myśl Króla lwa i wspaniałe stroje pełne żółci, czerwieni i fioletu (wyczuwam przyszłoroczną nominację do Oscara za kostiumy!). Oglądamy rytuał koronacji, wakandyjskie tańce i rzemiosło. Jakaż szkoda, że twórcy postanowili iść na kompromis w kwestii języka, jakim posługują się bohaterowie. Mieszkańcy Wakandy bowiem przez prawie cały czas rozmawiają po angielsku z ciężkim, „afrykańskim” akcentem. To tak strasznie wyrzuca ze świata przedstawionego. Wielka szkoda, że filmu nie odważono się opowiedzieć w całości w suahili lub – jeszcze lepiej – w całkowicie zmyślonym języku inspirowanym bantu.

A co ze scenami akcji? To pytanie tym bardziej zasadne, że Czarna Pantera jest jedną z najciekawiej walczących i poruszających się postaci w uniwersum. „Kocie” skoki i upadanie na czworaka, bezgłośne kroki i rzadsze używanie pięści na rzecz obrażeń zadawanych pazurami – to wszystko widzieliśmy już we wspomnianej trzeciej części przygód Kapitana Ameryki. Czy Coogler pokazuje nam coś nowego? Niestety nie. Pod tym względem najnowsza produkcja Marvela stanowi regres w stosunku do kilkuminutowego występu T’Challi w filmie braci Russo.

Sceny akcji są albo boleśnie plastikowe i sztuczne (walka na kolejowym torze wygląda jak wyciągnięta z jakiegoś Ataku klonów), albo zupełnie nieciekawe choreograficznie. Najbardziej interesująco pod tym względem wypada krótka wizyta w Korei Południowej, w czasie której główny bohater ma okazję poskakać po pędzących samochodach i poodbijać się od ścian i neonów. Cieszy mnie, że już w maju ponownie zobaczymy T’Challę w interpretacji braci Russo (w Wojnie nieskończoności).

Obraz Cooglera to solidna superbohaterska produkcja, od której – jak wspomniałem na początku – bardziej interesujące są kulisy powstania. Pozostaje mieć jedynie nadzieję, że za komentowanie filmu nie weźmie się zbyt wielu polskich publicystów wierzących w czarodziejską poprawność polityczną. Inaczej znowu będziemy czytali wykwity takie jak ten z zeszłego roku, kiedy sukces Moonlight został skwitowany przez Ziemkiewicza krótkim: film o czarnych homo był skazany na Oskara.

Droga do pierwszego afroamerykańskiego blockbustera była bardzo długa i wyboista. Ale najważniejsze, że dzieciaki z czarnych dzielnic dostały wreszcie swojego własnego superbohatera.

Bartek Przybyszewski

(ur. 1987) – wchłania sporo popkultury, przede wszystkim w postaci komiksów (głównie europejskich), filmów (głównie amerykańskich) i płyt (głównie niepolskich). W wolnych chwilach pisze i rysuje komiksy. Admin fanpage’a Liczne rany kłute. Parę lat temu zrobił licencjat z andragogiki i nie chce mu się robić magistra.