Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Pięć kobiet zebranych wokół ognia (C. de Robertis, „Cantoras”)

Artykuły /

Gdyby lekturę Cantoras zbudować wokół symboli i metafor, które najczęściej pojawiają się w tej powieści, trudno byłoby znaleźć takie, które dorównają wieloznaczności i wszechobecności ognia, okazjonalnie kontrapunktowanego ukojeniem dawanym przez wodę. Ogień trzaskał i mruczał – pisze Carolina de Robertis. Trafimy tu na płomienie, żar, fajerwerki, papierosy i blizny po przypaleniach, żywy i metaforyczny ogień. I wreszcie: ognisko, wokół którego gromadzą się bohaterki powieści. 

Obecność ognia nie powinna dziwić w tak szeroko zakrojonej powieści o Urugwaju. Skojarzenia mogą iść w kierunku potężnej (prawie 2000-stronicowej) historii Ameryk autorstwa Eduarda Galeano. Już w tytule pracy urugwajskiego pisarza pojawia się ten sam trop: Memoria del fuego, a więc pamięć ognia. Myślę, że to ważny kontekst, powracający często, kiedy sięga się po historyczne i literackie opowieści o Ameryce Południowej. W mojej świadomości pojawia się też stale, gdy myślę o współczesnej kulturze kontynentu. Ściślej: o ogniu i o kobietach. Wielka w tym rola protestów i ruchu feministycznego, ze szczególnym uwzględnieniem Ni Una Menos. To jednak temat na inny esej.

Skojarzenia mogą nas prowadzić także w nieco innym kierunku. Podczas lektury pierwszych stron Cantoras powracałam myślami do argentyńskiego filmu o grupie kobiet, które wybierają się w podróż, aby wyzwolić się od norm społecznych krępujących ich seksualność. A przy okazji nakręcić porno. Las hijas del fuego (Córki ognia) to film bardzo współczesny i bardzo śmiały, jeśli chodzi o sposób pokazywania lesbijskiej erotyki. Nie jestem pewna, czy spełniony, ale bezkompromisowy i oryginalny w tym, jak – okiem Albertiny Carri – pokazuje tworzącą się niemal ad hoc poliamoryczną wspólnotę. Powieść de Robertis ani nie sięga po taką dosłowność, ani nie skupia się przede wszystkim na współczesnych wydarzeniach. Motyw ognia, powracający w obu tekstach kultury, nie jest jednak całkiem odmienny. Czytam go jako łącznik pomiędzy panoramicznym i bardzo mocno skupionym na kontekście historycznym wymiarem Cantoras a niewielką wspólnotą kobiet, która znajdują swoje miejsce na świecie nad oceanem. Wykorzystanie ognia jako swego rodzaju transferu pomiędzy tymi tematami wydaje mi się szalenie ciekawy w tej narracji. Nie mam pewności, czy Córki ognia byłyby na dłuższą metę pożyteczną lekturą porównawczą, myślę jednak, że tytuł ten mógłby sprawdzić się równie dobrze jak Cantoras w powieści de Robertis. Ten natomiast odnosi się do dwuznaczności (jak widać, wiele tu dubletów) słowa „śpiewaczka”, którym potocznie określa się także homoseksualne kobiety. Swoją drogą, niejakie poruszenie budzi w bohaterkach każdorazowe rozpoznanie, że ktoś może zbierać w sobie te dwie cantoras – śpiewać i być lesbijką. Jest to bezpośredni rezultat ukrycia ich tożsamości, stanu, w którym żyją – fasadowej gry i przemilczeń, poszukiwania uwolnienia i swobody w nadmorskiej enklawie, którą tworzą. Ekscytacji ujawnienia.

Piątka kobiet została wykreowana przez autorkę w sposób, który najprościej można opisać jako realizację kulturowych „typów”, ale także panoramicznego ujęcia ich odmiennych losów. Poznajemy więc Paz, nad wyraz dojrzałą nastolatkę, która pamięta ukrywanie opozycjonistów w rodzinnym domu; La Venus (Anitę) – piękną uwodzicielkę, która dopiero z czasem orientuje się, że właściwie dla każdego partnera i każdej partnerki jest romantyzowanym obiektem – muzą; powściągliwą i nieco surową Malenę, której tajemnica nie zostanie ujawniona prawie do końca tej powieści; żarliwą opozycjonistkę Rominę, a także przedsiębiorczą, stanowczą i niestereotypowo kobiecą Flacę. Każda z kobiet daje czytelnikom wgląd w inne doświadczenia wyznaczane przez wiek, pochodzenie, wreszcie status społeczny i dostosowanie do norm genderowych. Ich losy splatają się w Cabo Polonio, odludnej wiosce rybackiej. Podczas krótkiego wyjazdu w te okolice piątka bohaterek decyduje się kupić tam zrujnowany dom, który staje się ich małym rajem, miejscem, w którym mogą się kochać, ujawniać swoje myśli i przekonania, troszczyć o siebie i o przyszłość kraju zdominowanego przez dyktaturę. 

Pod tym względem powieść de Robertis wypada bardzo interesująco – jako próba pokazania, jak bardzo reżim wpływa nie tylko na opozycję (w tym przypadku szczególnie Tupamaros), ale także na osoby, które nie przystają do wzorca obywatela i obywatelki preferowanego przez władze. Lęk polityczny przeplata się tu z lękiem osobistym – o swoją seksualność, rodzinę, cielesność. Fragmenty poświęcone próbom zabicia w jednej bohaterce homoseksualności przez personel medyczny (m.in. nazistowskiego lekarza) i rodzinę, gwałty i przemoc cielesna w aresztach, wreszcie różne formy podporządkowywania kobiet i nieprawomyślnych obywateli są tu bardzo istotne i nierzadko trudne w lekturze. Życie w latach 70. w Urugwaju jest, w ujęciu de Robertis, naznaczone uporczywością zmagania i lęku, ale także straceńczymi próbami wyrwania dla siebie przestrzeni wolności i przyjemności. Jakbyśmy wkroczyły w strefę, gdzie nikt nas nie może znaleźć. Jest to wizja jakoś ujmująca utopijnością – byłaby taka nawet w dzisiejszych warunkach – mocno skontrastowana z normami urugwajskiego życia w tamtym okresie. Trochę chce się tej wizji zaufać, a trochę gryzie jej narracyjna deklaratywność, która zastąpiła poziom literackiej eksploracji codzienności, decyzji, mechaniki życia, które za realizacją tego planu miałyby stać. Jest to więc w mojej lekturze raczej ujmująca idea, aniżeli literacko „zobaczona” przeze mnie rzeczywistość tego kwintetu.

Nie zawsze jest dla mnie oczywiste, czy bohaterki łączy wystarczająco dużo, aby stworzyć z nich raczej grupę niż „żywoty równoległe”. Nie dlatego zresztą, że jest to nieudany pomysł narracyjny, ale dlatego, że ich wzajemne zaufanie i bliskość ujawniane są w większości przez narratorkę, rzadziej – dzieją się, możemy je obserwować i interpretować. Sposób snucia opowieści w Cantoras jest dość sztywny, czasem bez polotu, dydaktyczny. Ten ostatni człon uważam zresztą za kluczowy – narracja w całości posiada ich życiorysy, funkcjonalizuje je, podsumowuje, określa. Potencjalnie krytyczna lektura staje się więc wyłącznie interpretacją samej narracji, mniej poszczególnych fragmentów, postaci, relacji. Wszystko jest dopowiedziane, literacko zimne, mimo że przepełnione motywami ognia. Najgorzej pod tym względem wypada ostatnia część – dziwny happy end, który służy chyba tylko temu, by zapewnić czytelników, że w sumie (prawie) wszystko dobrze się skończyło, a Urugwaj można spokojnie odwiedzać i cieszyć się postępową polityką. Mimo że na poziome przemian kraju to prawda, powieściowo jest to krępująco nieudane i jakoś nieprawdziwe. Jakby każdą biografię można było jeszcze wyprasować i zgentryfikować razem z plażą w Cabo Polonio. Jedynie losy zmarłych nie mogą zostać już odmienione (ale oczywiście oni sami nadal nam towarzyszą). Zostajemy z apelem, że Milczenie potrafi zabijać. Niepokoi mnie ta pozbawiona wahania uniwersalizacja w ostatnim akordzie, banalizująca także wcześniejsze doświadczenia bohaterek (gwałty, przemoc, ubóstwo, samotność, przymus i życie w ukryciu). Czymże jest miłość, jeśli nie umie objąć wszystkich meandrów ducha? Nie jestem pewna, czy queerowa opowieść musiała zostać umajona aż tak normatywnym sentymentalizmem.

Właśnie sposób konstruowania tekstu był dla mnie, a piszę to z przykrością, najsłabszym aspektem Cantoras. W wielu fragmentach męczył mnie melodramatyczny, zautomatyzowany ton. Raził również czasem styl, w jaki autorka wpisywała patos cierpienia i oporu wobec dyktatury. Nie jest on dla mnie całkowicie niezrozumiały, ale sentencjonalność i jednoczesna ilustracyjność bohaterek są chwilami niemal szkolne („Czego nauczyliśmy się z tej historii i jakie wartości reprezentuje bohaterka? Wyjaśnij w kilku zdaniach”). Kiedy pisałam, że film Carri, przez swoją współczesność, należy do nieco innego świata, nie była to całkiem prawda. Cantoras, mimo że opowiadają o życiu w Urugwaju w latach dyktatury lat 70., latach 80. i 2013 roku, trudno byłoby widzieć jako pozbawione współczesnego spojrzenia, współczesnej queerowej wrażliwości i wyboru tematów czy perspektyw, w których śledzimy losy bohaterek. Nie jest to koniecznie wada tej książki, myślę, że właśnie współczesne krytyczne dyskursy – podobnie jak radykalna zmiana sytuacji kobiet i mniejszości w Urugwaju – ją de facto umożliwiły. 

Mimo to odnoszę wrażenie, że szczególnie Romina i Flaca zyskałyby, gdyby zamoczyć je nieco bardziej w kontekście historycznym i kulturowym sprzed 50 lat, zamiast we współczesnej wrażliwości. Nie domagam się tego dla zasady, raczej chwilami nużyła mnie przewidywalność i nadmierna aktualność skali emocjonalnej, sposobu budowania bliskości pomiędzy bohaterkami. Czasem udawało mi się je zobaczyć na plaży w Cabo Polonio, wyobrazić sobie grillowany w nocy posiłek, częściej jednak trafiałam na bardzo wstępne, nieco podręcznikowe (przez co rozumiem niewielkie zaangażowanie warsztatu literackiego w ich przygotowanie) przybliżenia historii Urugwaju, których ilustracją były losy bohaterek. Pod tym względem uznaję, że właśnie taki może być daleki cel tej opowieści – nie tylko oczywiste queerowanie historii „małego kraju” (by nawiązać do tytułu filmu Any Díez), ale także wprowadzenie tej urugwajskiej historii do świadomości czytelników, którzy chętnie sięgną po nieheteronormatywną literaturę. W sumie czemu nie, może w przypadku tak rzadko obecnych w literackim mainstreamie kultur jest to wartość sama w sobie? 

Martwi mnie natomiast powtarzająca się słabość warsztatowa takich opowieści i traktowanie bohaterów, a szczególnie bohaterek, jako ilustracji czy schematu służącego przedstawieniu niedominujących w społeczeństwie doświadczeń (ponownie przyczyny upatruję w schemacie: raczej narrator niż odmienne głosy). Kompilacja podobnych motywów. Mniej widoczna jest dla mnie próba stworzenia pełnowymiarowych, złożonych postaci, które staną się godne rozmyślania, sporów, stawiania pytań, ujmą nas swoją wyjątkowością i skłonią do wyrażania emocji. Które zaistnieją dla nas jako bohaterki, nie kilkuskładnikowe typy. Myślę, że ta ilustracyjność jest krótkowzroczna. Widać to szczególnie tam, gdzie dzieją się rzeczy przekraczające – z racji dystansu czasowego lub innych priorytetów powieści – bliskie jej emocje, reakcje czy doświadczenia. I właśnie wtedy mamy skróty, podsumowania, powierzchowne ujęcia, które prowadzą do zdawkowych, sentencjonalnych medytacji nad kontrastami życia w autorytarnie rządzonym społeczeństwie a nadmorską enklawą i wolną miłością. 

La Venus pokiwała głową. Romina zaangażowała się w działalność tajnych kręgów dysydenckich, które przemycały do kraju słowo pisane: listy, eseje, wycinki z zagranicznych gazet, w którym urugwajscy emigranci wypowiadali się na temat łamania praw człowieka w ich ojczyźnie. (…) La Venus nie znała szczegółów, lecz słyszała pogłoski o nowych, coraz większych siatkach wywrotowców, którzy organizowali działania przeciwko reżimowi. Szczegółów nie poznają też czytelnicy, skazani na uzupełnienie białych plam własnymi wyobrażeniami i rezultatami  poszukiwań polityczno-historycznych przeprowadzonych przez autorkę (są one dobrze widoczne w książce; choć może nie do końca o taką widoczność powinno chodzić) i jej własnej wiedzy. Nie wiem, czy metaforyzacja wypełnia tę lukę: A były to lata pełni. Ruch oporu nabierał siły. Opozycja nadal pozostawała szeptem, lecz szeptem coraz mocniejszym, zbiorowym, nieustępliwym, szemraniem przybierającym na sile niczym fale. Do tych wszystkich zmian doszło za sprawą referendum, które odbyło się dwa lata temu (…).

Pokazanie istotności doświadczenia politycznego, indywidualnych sposobów radzenia sobie z rzeczywistością nadzoru i permanentnego lęku przed prześladowaniem i torturami, są niewątpliwie atutami tej powieści. Obawiałam się nieco wizji lesbijskiej enklawy, która jest swego rodzaju spełnionym marzeniem, unieważniającym to, co dzieje się „poza”. Tak nie jest, życie bohaterek w Montevideo jest koniecznością, tak jak koniecznością jest życie w lęku o bliskich, radzenie sobie z podejrzliwością rodzin, obawami o ujawnienie ich tożsamości seksualnych przez bliskich. Zdarzają się tu rozdziały, w których de Robertis udaje się przełamać konwencję pachnącą nieco warsztatami creative writing. W najpełniejszym wymiarze udaje się zbudować przekonujący realistyczny tekst wtedy, gdy młoda Paz naraża się wysoko postawionej matronie, odmawiając siedzenia ze złączonymi kolanami. Przyjaciółki za wszelką cenę chcą ją wydobyć z aresztu – wyobrażenia o tym, co może ją spotkać, mówią nam wiele o tej rzeczywistości. To jedna z niewielu części, w której o intensywności uczuć i lęku nie dowiadujemy się w większości z deklaracji narratorki, ale z dialogów, reakcji bohaterek, opisu działań. 

Nie wiem, w jakim stopniu o kształcie tej powieści decyduje oddalenie autorki od urugwajskiej współczesności (zakładam jednak, że w niewielkim), oczywiste jest jednak dla mnie – przez długie akapity przybliżające wydarzenia i przemiany kraju – że domyślnymi czytelnikami jest tu globalna publiczność. Czuję, że jakoś się w tej publiczności zgubiłam, niepewna, kim właściwie miałaby ona być. Cantoras skutecznie przypomniały mi jednak o „pamięci ognia” i dały pretekst do poszukiwania kolejnych utworów – już niekoniecznie pisanych w wersji eksportowej.

Carolina de Robertis

Cantoras

Przeł. Izabela Matuszewska

Albatros, 2022

Liczba stron: 450

Tekst jest częścią wydania tematycznego „[geo]POLITYKA” powstałego w ramach projektu „Kultura w akcji 3” współfinansowanego ze środków Miasta Krakowa
Olga Szmidt

(ur. 1989) – literaturoznawczyni, krytyczka literacka i telewizyjna, redaktor naczelna portalu Popmoderna. Pracuje w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii naukowych „Korespondent Witkacy” (Universitas, 2014) oraz „Autentyczność: stan krytyczny. Problem autentyczności w kulturze XXI wieku” (Universitas, 2019), biografii „Kownacka. Ta od Plastusia” (Czarne, 2016) oraz tomu „Odkrywanie Ameryki. Wybór tekstów krytycznych z lat 2010-2017” (WUJ, 2018). Wydała także autorski notes „Finlandia. Książka do pisania” (Austeria, 2017).