Po co zajmować się filmem Putin Patryka Vegi na miesiąc po premierze i spodziewanej klapie? Okazuje się, że w dyskusjach i recenzjach nie wybrzmiało kilka istotnych aspektów bombastycznego tworu najbardziej osobliwego polskiego reżysera.
Recenzowanie Putina, opisywanie języka filmowego, zdjęć, niuansów gry aktorskiej czy konstrukcji scenariusza zostawiam krytykom i filmoznawcom. Interesują mnie inne sprawy.
Dla porządku krótko podsumuję wrażenia, niemal w zupełności zbieżne z tym, co pisali inni. Putin już na pierwszy rzut oka, dla laika, szeregowego kinomana takiego jak ja jest filmem nieudanym. Nie wyjaśnia zawiłości najnowszej historii ZSRR i Rosji. Złu brutalnej dyktatury przypisuje przyczyny duchowe, zdejmując z Kremla i jego lokatorów ciężar moralnej odpowiedzialności. Nie trzyma się rzeczywistej chronologii wydarzeń ani fikcjonalnej intrygi. Miesza religijne wizje z koszarową dosadnością. Thriller z postapo, dramat (para)psychologiczny z horrorem religijnym. A wszystko to w oprawie pełnej efektów specjalnych, dziwnego aktorstwa wspomaganego kreacjami sztucznej inteligencji. Putin to rozciągnięte do niemal dwóch godzin intro gry komputerowej z końca XX wieku. Oszałamiające tekstury (założywszy, że oglądamy je w końcu wieku), dużo strzelania i mrocznych lokalizacji. Wypisz wymaluj Age of Empires albo Command & Conquer: Red Alert. Tyle że lata 90. skończyły się ćwierć wieku temu.
To, że Vega nie wstąpi za sprawą Putina na filmowy parnas, ani nawet nie awansuje do ligi reżyserów solidnych produkcyjniaków, nie ma znaczenia. A porażka autora paradoksalnie stanowi atut jego ostatniego filmu. To wspaniale, że nie wypalił i kosztował aż 15 milionów dolarów. W czasach, gdy nad kinem dla masowej publiczności pracują zastępy scenarzystów, a ich starania i detal produkcji ulegają technologizacji, obcowanie z kuriozalnym tworem Vegi przynosi pewien osobliwy rodzaj satysfakcji. Oraz nadzieję na to, że w kinie ocaleje choć krztyna wolności, miejsca na autorskie kreacje. Nieważne: złe, dobre, czy, jak tym wypadku, łączące duchowość i skatologię z wątkami post apo. Vega uzbierał pieniądze i zrobił z nimi, co zechciał. Brawura godna Francisa Forda Coppoli, który na Megalopolis wydał zresztą ponad dziesięciokrotnie więcej, i to ponoć z własnych zaskórniaków. Ale liczby mają w tym przypadku mniejsze znaczenie niż zuchwałość. Coppola nie straci pozycji mistrza światowego kina. Vega, przez lata krajowy „król box office’u”, realizując pierwszy międzynarodowy projekt, zaryzykował wszystko. I jak dotąd zarobił 150 dolarów. W wywiadach Vega przedstawia się jako filmowy rzemieślnik i biznesmen, który troszczy się o satysfakcję widzów i wyniki finansowe, ale wypuszczając Putina przeprowadził najbardziej spektakularny potlacz w dziejach kultury polskiej. I nie należy się pastwić nad tą klapą. Wydając niemały (jak na krajowe warunki) budżet na efekty specjalne, plenery, fabułę rodem z komiksu, oddał hołd kinu jako sztuce opartej na wyobraźni i marzeniach. Czuć w jego ostatnim dziele chłopięcą fascynację amerykańskimi blockbusterami z lat 80. i 90., ich (dziś już przykurzonym) blichtrem, efekciarstwem, nadekspresyjnością, przesadą. Odczuwalną zwłaszcza dla jego pokolenia, które dorastając w siermiężnych czasach przełomu systemów, każdy produkt zachodniej popkultury przeżywało mocniej od kolegów z Zachodu. Tamtejsza kultura video wychowała Kevina Smitha i Quentina Tarantino. A jej odprysk w upadających demoludach dał światu Patryka Vegę. Twórcę filmów niezłych, kiepskich, intrygujących oraz Putina, którym przekroczył granice kina „tak złego, że aż dobrego”. Mając na koncie ponad dwadzieścia tytułów, odzyskał młodzieńczą naiwność i zachwyt nad mocą X muzy. Przekuł miłość do kina w pomnik marzeń i ambicji.
I jeszcze przy okazji dowalił Ruskim! A raczej zamachnął się i spudłował. Albo, pozostając w poetyce młodzieńczych doświadczeń, „sadził się, kozaczył” i nie dał rady. Putin nie sprawdza się jako biopic, przypowieść o ludzkiej duszy czy kino historyczne. Ale jeśli uznać go za film polityczny, jest nie tylko nieudany, ale przede wszystkim szkodliwy. Trywializuje cierpienie Ukraińców, Gruzinów, Czeczenów i wszystkich pozostałych ofiar Kremla. A wręcz gorzej, pozbawia je ludzkiego wymiaru.
Zło komiksowego Lexa Luthora (antagonisty Supermana) jest perwersyjnie pociągające oraz etycznie bezpieczne, bo stanowi atrybut fikcyjnego multimilionera-oligarchy. A w najnowszym filmie Vegi jest na odwrót. Realne zło rzeczywistej postaci służy za element grubo ciosanej karykatury. A to pierwsza opowieść przedstawiająca światu postać i zbrodnie rosyjskiego dyktatora w formie fabularnej. Jak widzowie z odległych stron mają zrozumieć grozę imperialnych wojen czy dowiedzieć się (bo zakładam, że świat nie wie) o socjotechnice uprawianej kosztem ludzkich istnień, skoro te wydarzenia sąsiadują ze scenami polowania na striptizerki, zanieczyszczania pieluch oraz picia wódki z akwarium?
A gdyby uznać Putina za element antyimperialistycznej agitacji? W słusznym celu wolno więcej, także przesadzać. Ale do wymienionych wcześniej słabości należałoby doliczyć jeszcze jeden. Propaganda ma być skuteczna, umiejętnie wpływać na emocje. A hipertroficzny styl Vegi wyklucza realizację tych celów. „Patrzcie – woła do widzów. – Przywódca największego państwa na świecie to krwawy dyktator, okrutnik, malwersant, jest opętany przez demony, porzucił żonę i sfajdał się pod siebie. Tyle w nim zła i groteski, że ani nie ostrzega, ani nie straszy”.
Vega chwali się też stworzeniem innych wersji filmu dla widzów w różnych zakątkach świata. Może wersja dla Ukraińców i Polaków jest bardziej dosadna od tej, którą obejrzą Azjaci czy Afrykanie? Nawet jeśli te zamorskie wersje są o wiele subtelniejsze w przekazie, to przecież zmontowano je z tego samego materiału. A ten jest pełen stereotypów i do cna rasistowski. Wedle Vegi Ruscy od dziecka piją z głodu, co do zasady mieszkają w szarych ruderach albo kiczowatych pałacach. Czasem w Prypeci (!) nuworysze żrą kawior łyżkami i można ich zjednać sobie za pomocą białego papieru toaletowego. Portret Borysa Jelcyna, polityka ocenianego ambiwalentnie (zwłaszcza przez poddanych), ogranicza się do tego, że jest urżnięty w każdej scenie. A kiedy trzyma się na nogach, to wypija pół litra „na hejnał”, a nawet zatańczy w pijackim widzie. Do Kalinki, najbardziej sztampowego podkładu pod paternalistyczne przedstawienia Rosji. Aż dziwię się, że reżyser nie zdecydował się wykupić ośmiobitowej wersji z soundtracku do pierwszego Tetrisa. Sam czuję wstręt do imperializmu, potrafię zrozumieć (choć nie pochwalić) nawet nienawiść do stereotypizowanych, ujmowanych zbiorowo „Moskali”, ale nie mogę pojąć, jak Polak może tak mało wiedzieć o warunkach życia i kulturze sąsiedniego kraju.
Wobec tego pytania o prawdę w Putinie à la Vega nie mają racji bytu. Łatwo wywnioskować, że reżyser inspirował się ciekawymi, choć kontrowersyjnymi książkami Krystyny Kurczab-Redlich, przeprowadził niezbędną kwerendę, a w wywiadach promujących nową produkcję czasem powie coś sensownego. I co z tego? Kremlowski reżim nie mógł sobie wymarzyć lepszego narzędzia do wybielania wizerunku. „No spójrzcie – będą powtarzać dyplomaci zapytani o zabitych w Irpieniu czy Buczy. – To teorie tych, co twierdzą, że nasz prezydent jest opętany przez diablicę w uszance i chłopczyka w budionówce”.
Kiedy pod koniec lat 70. ekrany kin w PRL zaczęły przenikać zachodnie przeboje w rodzaju Gwiezdnych wojen czy Indiany Jonesa, Jerzy Płażewski, wybitny krytyk i teoretyk filmu stworzył pojemny termin „Kino Nowej Przygody”. Odnosił się do komercyjnych filmów, które miały olśniewać publiczność i odciągać ich od telewizji oraz video. Patrykowi Vedze udało się twórczo, choć niebezpiecznie i nieetycznie, rozwinąć ten amerykański patent. Stworzył Kino Nowej Przesady, równie zaskakujące, bombastyczne i prymitywne, co nieetyczne i niebezpieczne.