Rok 2020 przyniósł nam wiele nieprzyjemnych pandemicznych niespodzianek. Zamrożenie na całe miesiące gospodarki, w tym przemysłu kulturowego, miało nie tylko ekonomiczne konsekwencje. Przez długie tygodnie kultury doświadczaliśmy w zamknięciu, często w samotności. Płasko, przez ekrany, w zupełnie innym systemie estetycznych intensywności. Wydarzenia „na żywo” zostały zawieszone lub przekształcone w swoje wirtualne odpowiedniki.
Don’t Panic (at the Disco)!
Branża muzyczna, oparta przede wszystkim na dochodach z koncertów (często gigantycznych festiwali), teraz zmuszona jest bazować wyłącznie na sprzedaży płyt. Nagłe przejście z kolektywnego do prywatnego doświadczania muzyki niewątpliwie zmieniło również nasze praktyki słuchania. Muzyka nie wydarza się już na żywo na znanych nam zasadach, a muzyczne rytuały zaczynają morfować (niczym wirus) w pandemiczne performansy. Niech za przykład posłuży psychodeliczny zespół The Flaming Lips, który eksperymentował z radykalnym dystansem społecznym podczas koncertów. Mimo że efekt śmieszy, skutecznie wprowadza także poczucie niepokoju – czy tak będzie wyglądać przyszłość wydarzeń muzycznych?
Ulubionych artystów słuchamy już tylko w domach, a nie podczas koncertów. Odpowiednie nośniki i dobre nagłośnienie zastępują nam kluby. Słuchamy w przestrzeniach prywatnych, niekoniecznie w środkach komunikacji miejskiej, a zwłaszcza podczas lockdownu. Kolejne zamknięcie, którego groźba wciąż wisi w powietrzu, nie pomaga w zniwelowaniu napięcia i wywołanych nim społecznych zmian. Sprzedaż płyt winylowych wzrosła o blisko 17% w porównaniu do zeszłego roku. Nic dziwnego, że każda kolejna premiera albumu muzycznego przynosiła ekscytację. Gwarantowała bowiem iluzję „normalności”.
Tańcząc z nudy i bezsilności
Jednym z takich ekstatyczno-pandemicznych wydarzeń muzycznych była premiera szóstego albumu Lady Gagi Chromatica. Po (opóźnionej) premierze 29 maja, płyta szybko stała się głównym tematem internetowych dyskusji poświęconych nowościom muzycznym. Już po pierwszym przesłuchaniu albumu słychać, że Gaga wróciła do wizji artystycznej sprzed albumu Joanne z 2016 roku. Chromatica to ponad czterdzieści minut electro/synthpopowego disco przeplatanego utworami inspirowanymi pulsującymi rytmami muzyki house z lat 90… i to w sumie wszystko, co można powiedzieć o tym albumie. Trudno przy tym wskazać potknięcia i błędy. Najnowszy album Gagi jest technicznie poprawny, ale przy tym niezwykle wtórny – nic w nim nie zaskakuje i nie zatrzymuje na dłużej. Choć każdy z szesnastu utworów przy pierwszym „spotkaniu” wydaje się zapowiadać niemal skandaliczną redefinicję popularnych gatunków tanecznych przez wykorzystywanie charakterystycznych elementów dźwiękowych w zgoła niespodziewanych kombinacjach i aranżacjach, nigdy nie czyni tego w pełni. Z każdym kolejnym odsłuchaniem albumu skazuje słuchaczki na nudę. Z albumem Lady Gagi jest podobnie jak z pandemią – początkowo silne emocje i ekscytację szybko zastąpiło znużenie i powtarzalność wykonywanych czynności.
Po artystce, która przez ostatnie dwanaście lat skutecznie potęgowała zamieszanie na scenie popowej, można było spodziewać się czegoś więcej. Obrazy prezentowane w najnowszych klipach artystki również nie zaskakują. Utrzymane są w klimacie postapokaliptycznych filmów science-fiction i dark fantasy. Zupełnie jakby piosenkarka wkroczyła do magazynów filmowych i pożyczyła kostiumy i pozostałości scenografii z produkcji takich jak: Mad Max pod kopułą Gromu, Diuna w ujęciu Davida Lyncha czy animacji Dark Crystal w reżyserii „władcy marionetek” Jima Hensona. Choć Gaga robi co może i urozmaica swoje utwory obrazami pustyni (Stupid Love) oraz wizjami cyberpunkowego miasta skąpanego w deszczu i niezwykle irytująco-słodką Arianą Grande w stroju wróżki (Rain on Me), to jednak próżno doszukiwać się tu świeżości, którą przyniosła płyta The Fame Monster z 2009 roku. Włączenie wizualnych perełek lat 80. oczywiście sprawia przyjemność, ale wcześniejsze produkcje filmowo-serialowo-muzyczne (jak serial The Stranger Things) już zdążyły nas przyzwyczaić do charakterystycznych estetyk audiowizualnych sprzed czterdziestu lat. W rezultacie płyta Chromatica, pachnie pawlaczem i stęchlizną – zupełnie jak wypożyczone przez piosenkarkę kostiumy.
Mimo wielkich obietnic, nudna Chromatica była wydarzeniem muzycznym o symbolicznym znaczeniu. Wywołała wspomnienie tanecznych szaleństw w rytmach Born This Way czy późnonocnych ekscesów do utworu Just Dance. Najnowsza płyta Lady Gagi pojawiła się w wyjątkowo trudnych czasach i to właśnie ta pandemiczna rzeczywistość najprawdopodobniej na stałe naznaczy to dyskotekowe dokonanie artystki. Widać to choćby w hipnotyzującym występie piosenkarki w czasie MTV Video Music Awards z końca sierpnia 2020. Uwagę przyciąga przede wszystkim twarz Gagi ukryta pod futurystyczną maseczką z equalizerem. Gdy na scenę wkracza zespół i tancerze, zaczynają dziać się rzeczy typowe dla koncertów telewizyjnych: dynamicznie zmieniają się stroje i scenografia, ciała wirują na parkiecie, światła kierują nasze spojrzenia na odpowiednie elementy kostiumów, a wszystkiemu towarzyszą nagrane wcześniej brawa. Tylko Gaga i tancerze pozostają w tym wszystkim „nieprawdopodobni”. Bo choć ich zamaskowane twarze odsyłają do smutnej pandemicznej rzeczywistości, to zapowiadają przy tym performatywną rewolucję, w której (być może na zawsze) zmieni się nasze kolektywne doświadczanie muzyki. Oglądając ten koncert, trudno nie odnieść wrażenia paradoksu. Zupełnie jakby wydarzył się gdzieś zupełnie poza teraźniejszością, a jednocześnie był jej świadectwem.
Samotni na parkiecie
Oprócz Lady Gagi jeszcze trzy inne kobiece albumy taneczne skutecznie utrzymują dyskotekowego ducha pandemicznego roku 2020. Pierwszy z nich – Future Nostalgia Duy Lipy – został wydany w pierwszych miesiącach kryzysu. Album amerykańskiej wokalistki to prawdziwa podróż przez tradycję muzyki tanecznej. To zarówno ekscytujące spotkanie disco-diwy Kylie Minogue z albumu Fever i Madonny z czasów Ray of Light (Hallucinate), a także energii Donny Summer (Love Again) oraz niepokornego ducha Cher (Cool). Wszystko to w połączeniu z głębokim głosem wokalistki i wybornie skonstruowanymi tekstami (choćby Boys Will Be Boys) tworzy ekscytujący efekt. Lekkość muzyki i jej dyskotekowa energia to największe atuty albumu. Dua Lipa świadomie operuje także tytułową nostalgią na poziomie audiowizualnym, dzięki czemu z taką lekkością oddaje atmosferę wibrujących lat 80. i początków lat 90. Future Nostalgia to dwanaście utworów, czyli czterdzieści minut muzyki, która skutecznie przenosi słuchaczy do wyobrażonego klubu disco. Trudno doszukiwać się w tym projekcie jednak subtelnej wrażliwości i intymności, nie znalazło się tu wystarczająco miejsca na samą Duę Lipę. Jej emocje znikają w tej potężnej dawce tanecznej energii, co nie pozwala uznać, że drugi album w jej dorobku jest już świadectwem muzycznej dojrzałości.
Czerwiec rozbrzmiał kolejnym dyskotekowym albumem. Pulsująca dźwiękami syntezatorów i partii smyczkowch płyta What’s Your Pleasure? Jessie Ware kontynuowała nostalgiczną podróż w odległe czasy sprzed pandemii i wzbudziła ogromne zainteresowanie słuchaczy i krytyków. Już sama okładka albumu Jessie Ware nawiązuje do polaroidowego portretu Bianki Jagger wykonanej przez Andy’ego Warhola w 1979 roku i zapowiada welurowo-cekinowe kostiumy, rzeki szampana i parkiet wypełniony ludźmi. Płyta Brytyjki to pochwała tanecznej sensualności. Electropopowa kraina przyjemności prezentowana przez Ware jest spójna i gwarantuje blisko godzinne zanurzenie się w beztroskim świecie. Pod względem stylistycznym jest o wiele bardziej konsekwentna niż Future Nostalgia. Jednocześnie tak dobrze naśladuje estetykę lat 80., że śmiało można by ją pomylić z niektórymi albumami z dyskografii Diany Ross. Utwory takie jak Save a Kiss czy In Your Eyes są tego najlepszym przykładem. Dzięki What’s Your Pleasure można przypomnieć sobie emocje, które towarzyszą wirowaniu wśród innych ciał na parkiecie i przywołać podniecenie wywołane tańcem z nieznajomymi. Płyta Jessie Ware to spotkanie z potencjalną rozkoszą.
Wraz z końcem lata i chwilami krótkiej normalności, na które pozwoliło wypłaszczenie krzywej, utraciliśmy także wiarę w prędką wygraną z koronawirusem. Październik wybrzmiał (niemal ironicznie) fantastycznym tanecznym albumem irlandzkiej piosenkarki Róisín Murphy, której kariera muzyczna sięga początku lat 90. Oczekiwania wobec jej nowego albumu były wysokie. Artystka znana jest ze swoich wcześniejszych przedsięwzięć. Solowy album Ruby Blue z 2005 roku i niemal wszystkie projekty z Markiem Brydonem w duecie Moloko wciąż pozostają wyznacznikami muzycznej jakości. Piąta solowa płyta Róisín Machine, choć nagrana również w rytmie disco, różni się od wspomnianych wcześniej projektów Lady Gagi, Duy Lipy i Jessie Ware. Już na poziomie wizualnym mamy tu do czynienia ze znaczącym przesunięciem akcentów i zapowiedzią zupełnie innej atmosfery. Murphy z okładki bliżej do Merrill Nisker z zespołu Peaches lub do portretów Niny Hagen, aniżeli do Madonny czy Glorii Gaynor. Na poziomie audio otrzymujemy inne podejście do idei albumu klubowego. Taneczne eskapady są tu bardziej duszne, z zupełnie innym rodzajem energii. Jej album kreuje raczej wizję starego klubu na godzinę przed zamknięciem niż modnego miejsca w trakcie szalonej imprezy.
Choć nowy album irlandzkiej piosenkarki jest ekscytujący, to naznaczony jest specyficzną pustką, którą wyraziła już w otwierającym płytę, niemal niekończącym się utworze Simulation: This is a simulation / This is for demonstration / This is an only illusion / This is my only delusion. Cała płyta idealnie wpisuje się w ogólnoświatowe zmęczenie kryzysem i wyczekiwanie pozytywnej zmiany. Na cały album składa się jedynie dziesięć utworów, ale każdy z nich oferuje podróż po rejestrach intymnych pragnień. Róisín Machine to album pełny wyczerpania, choć wciąż oferujący przebłyski nadziei (idealnym przykładem tego rozwiązania jest funkowe Murphy’s Law). Krótkie momenty pełne blasku wybrzmiewają z większą energią niż niejeden utwór Duy Lipy. Kończący płytę utwór Jealousy to już czysta dźwiękowa ekstaza wibrująca od funkowych dźwięków i mocnego wokalu. Róisín Machine z każdym kolejnym odsłuchaniem odsłania nowe pokłady tanecznej energii, a dzięki temu zyskuje na jakości. Jesienny album Murphy na nowo rozpędził pandemiczno-dyskotekowego ducha nowych lat dwudziestych.
Życie i śmierć na parkiecie
W czasach, gdy kluby taneczne pozostają zamknięte, jedynym możliwym dancefloorem stały się nasze mieszkania. Albumy disco stają się w tych warunkach dźwiękowymi utopiami odsyłającymi słuchaczy do tanecznych wyobrażeń i wspomnień. Każde odtworzenie płyty jest wydarzeniem muzycznym, co czyni z klubowych albumów machiny czasoprzestrzenne wytwarzające całe dźwiękowe światy. Są to przestrzenie prywatnego szczęścia, gdzie rządzi zasada cielesnej przyjemności. Płyty disco stają się także nośnikami emocji – niezbędnymi, by przetrwać izolację.
Wszystkie powyższe albumy w mniejszym lub większym stopniu inspirowane są dźwiękami wypełniającymi kluby taneczne lat 80., co sprawia, że dźwięki zyskują pewien rodzaj materialności. Dzieje się tak, bowiem są one przesycone znaczeniami odsyłającymi do przeszłości zachowanej w archiwach audiowizualnych – przeszłości, mimo wszystko, raczej wyobrażonej niż rzeczywistej. Współczesne albumy disco przywołują gotowe klisze koncertów i tanecznych zabaw do białego rana w oparciu o sekwencje dźwięków znane z innych, odległych czasowo płyt. W ten sposób wywołują niemal namacalny pejzaż audialny Nowego Jorku czy Berlina sprzed kilku dekad.
Dyskotekowe archiwum przywołuje nie tylko przeszłe formy muzycznej przyjemności, ale także warunki społeczne, w jakich przyszło im funkcjonować. Pandemiczne albumy taneczne oferują nie tylko sonoryczną utopię w czasach izolacji, ale (nieświadomie) wybrzmiewają także echem kolektywnej traumy. Wśród partii smyczkowych i dźwięków syntezatorów skrywa się wszak ślad niezakończonej jeszcze epidemii HIV/AIDS, która spowodowała najwięcej zgonów w połowie lat 80-tych. To właśnie kluby disco w tych czasach były formą ucieczki od wszechogarniającego strachu, i paradoksalnie jednym z powodów rozprzestrzeniania się śmiercionośnego wirusa. Przyjemność z bliskości wiązała się z groźbą choroby, a anonimowy seks – efekt seksualnej rewolucji lat siedemdziesiątych – okazał się być na równi społecznie subwersywny, jak i zwyczajnie niebezpieczny. Dyskotekowa dekada lat 80-tych w Nowym Jorku, tak ważna dla rozwoju muzyki, naznaczona została więc widmem śmierci. Pisał o tym Tim Lawrence w książce Life and Death on the New York Dance Floor, 1980–1983. W momencie szczytu epidemii „dźwięk dyskoteki przed AIDS zaczął oznaczać nostalgiczny moment, w którym seks bez zabezpieczenia nie wiązał się z groźbą śmierci”. W ten sposób przywołane albumy taneczne Duy Lipy, Jessie Ware i Róisín Murphy są wręcz przepełnione pandemicznym ładunkiem symbolicznym. Odwołując się do przeszłości sprzed COVID, w efekcie wywołują ducha innej społecznej katastrofy. Wizja ponownego bycia na parkiecie, ciało obok ciała, już bez konieczności utrzymywania społecznego dystansu, przepełniona jest jednak nadzieją, a nie potencjalną groźbą kolejnej pandemii. Bo disco jest utopią ufundowaną na pragnieniu szczęścia, nawet gdy to pragnienie skrywa również wielki smutek.
Projekt „Kultura w akcji” jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.