Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Opowieści „in extremis”. O lekturze Marie Colvin

Artykuły /

Korespondentka wojenna Marie Colvin zwykła mówić, że najbardziej boi się nie wojny, lecz ludzkiej obojętności. Tego, że nadejdzie moment, w którym opowieść o terrorze i niesprawiedliwości przestanie mieć znaczenie. Przez ponad cztery dekady opisywała największe współczesne konflikty, gromadząc historie cywilów; w przeciwnym razie opowieści zostałyby zapomniane. Prawdziwa odwaga – mówiła – to nie bać się przyznać do tego, jak bardzo się boję. Do tego wniosku doszła po latach reporterskich doświadczeń, burzliwych związków, problemów z alkoholem i klinicznego leczenia PTSD, którego objawy długo zdawała się wypierać. Na froncie spędziła więcej czasu niż w domu. A może właśnie tam, w niebezpieczeństwie – jak niejednokrotnie się zastanawiała – czuła się najbezpieczniej.

Scena z fabularyzowanego filmu biograficznego dedykowanego Colvin, czyli Prywatnej wojny w reżyserii Matthew Heinemana: jest 2012 rok, Syria w dobie krwawej wojny domowej. Colvin wraz z fotografem i przyjacielem Paulem Conroyem, przeszmuglowani przez Wolną Armię Syryjską, przekraczają granice Syrii od strony Libanu. Próbują dotrzeć do bazy mediów Baba Amr w bombardowanym Hims. Cztery jeepy-pickupy z wyłączonymi światłami jadą pod ostrzałem przez zrujnowane miasto. Jest wcześnie rano, Marie i Paul biegną przez prowizoryczny okop i docierają do bazy, w której zachodni dziennikarze nie byli od kwietnia 2011 roku. W powietrzu unosi się kurz i piach, co ogranicza widoczność. Szczególnie Marie nie widzi zbyt wiele: na Sri Lance, w wyniku eksplozji granatu, straciła lewe oko i nosi charakterystyczną przepaskę. „Ciocia pirat” – tak będą ją nazywać siostrzenica oraz dzieci przyjaciół.

Historii o tym, jak Marie udawało się docierać do samych centrów konfliktów, by dawać świadectwo*, jest – jak pokazuje biografia korespondentki pióra Lindsey Hilsum o sugestywnym tytule In Extremis – znacznie więcej. Między połową lat 80., czyli początkiem działalności Colvin, a jej ostatnim reportażem z Hims, gdzie zginęła w wieku 56 lat, zdawała ona relację z: amerykańskiej agresji na Libię, wojny iracko-irańskiej, bombardowań w Tunezji, z Jemenu, strefy Gazy, Kosowa, Czeczenii, Sierra Leone, Afganistanu… Można by wymieniać dłużej. 

Pisząc reportaże, na pierwszym miejscu zawsze stawiała opowieść zwykłych ludzi. Marie ma do tego oko – przyjaciele Colvin tryskali czarnym humorem. Z biegiem czasu, by dotrzeć do miejsc, których nikt nie opisał i mówić głosem tych, którzy go nie mają, Marie przesuwała bezpieczną granicę coraz dalej, ignorując zagrożenie. Często robiła to wbrew instrukcjom jej redaktora. Wyjaśniała, że dotarłszy tak daleko, nie może zawrócić i nie opisać historii niewinnych ludzi, które powinny być opowiedziane.

Na pomysł, by zostać dziennikarką, Marie wpadła podczas studiów antropologicznych na Yale. Od nastoletnich lat uzależniona od czytania „New York Timesa”, na drugim roku wybrała m.in. zajęcia z socjologii dziennikarstwa, praktyki z pisania reportażu oraz seminarium z „non-fiction writing” prowadzone przez Johna Herseya. Ten dziennikarz i autor książki o Hiroszimie znany był z pionierskiego wówczas wprowadzania elementów typowych dla fikcji w obręb literatury faktu. W trakcie kursu więcej mówił o szukaniu prawdy i dbaniu o wartką narrację niż o zachowawczym obiektywizmie i gromadzeniu informacji. 

To chcę robić – tak Marie mówiła przyjaciółce Katrinie, z którą dwa razy w tygodniu organizowała pełne taniego wina i narkotyków domówki – chcę w ten sposób opowiadać większe historie! Jednym z pierwszych opublikowanych tekstów Marie był artykuł o poszukiwaniu prawdziwego Meksyku. Podróż ta rzeczywiście miała miejsce: przed pójściem na uniwersytet Marie i jej przyjaciółka Jerelyn, pod pozorami odwiedzin siostry tej drugiej, autostopem przejechały Stany. Chciały dotrzeć do kraju, o którego otwartości usłyszały od znajomych zachwyconych egzotycznym kolorytem Meksyku. Zapomniały jedynie, jak zauważyła potem Marie, że narratorami tych opowieści byli sami mężczyźni. 

Lata później, już jako korespondentka wojenna, w tekście Courage Knows No Gender wypowie się na temat genderowych podziałów w dziennikarstwie, ironizując na temat uprzedmiotawiającego wyobrażenia korespondentki wojennej, która przedostaje się przez zasieki patroli dzięki czarującemu uśmiechowi, ubrana w dopasowane spodnie khaki. Wspominając moment, gdy trzy korespondentki w Timorze Wschodnim zostały wśród cywilów w akcie protestu przeciwko wycofaniu się z misji ewakuacyjnej przez ONZ, stwierdziła, że indywidualna odwaga nie jest uzależniona od płci. Był to jeden z momentów, kiedy dziennikarstwo dało ocalenie. Nieraz pojawiało się pytanie, „czy reportaż pisany przez kobietę różni się od tego pisanego przez mężczyznę?” – Colvin powtórzyła je w swoim tekście retorycznie, dodając: sprawiało, że się jeżę**. 

Okładka książki L. Hilsum pt. „In Extremis. The Life of War Correspondent Marie Colvin”

Marie żywiła przekonanie, że krzywdę trzeba zobaczyć i opisać, bym ja, czytelniczka, nie musiała jej doświadczać. Pisząc o wojnie, musisz jeździć w miejsca ogarnięte chaosem, zniszczeniem i śmiercią – mówiła. Poza tym potrzebowała adrenaliny, lubiła ryzyko. Nie przepadała za to opowiadać o sobie. Najważniejsi zawsze byli dla niej ludzie, to ich historii chciała słuchać i je opowiadać. Narażanie życia i ciągłe poczucie zagrożenia wpisane jest w wizję takiego dziennikarstwa. Gdzie jest granica między odwagą a brawurą? – pytała. Reportaż, o jakim mowa, zakłada, że czytelnik nie jest obojętny. A stępienia wrażliwości i rosnącej obojętności na ludzkie cierpienie Colvin bała się bardziej niż wojny. Mówiła o tym, zwracając się do publiczności podczas przemówienia w 2001, kiedy odbierała jedną z nagród dziennikarskich:

To me, bravery is not something gigantic and definitive. I don’t get into a war thinking I have to prove myself brave: that would be about me and that would be bravado. […] The point is to try to report as truthfully as you know how. […] You can’t get that information in a war without going to a place where people are being shot and they are shooting at you. The real difficulty is having enough faith in humanity to believe that someone will care. 

Dla mnie odwaga nie jest czymś wielkim i z góry zdefiniowanym. Nie wybieram się na wojnę, chcąc udowodnić, jak jestem dzielna: to byłaby narracja o mnie, zwykła zuchwałość. […] Chodzi o to, żeby próbować opowiadać tak blisko prawdy, jak się tylko potrafi. […] Na wojnie nie można zdobyć informacji bez dostawania się w miejsca, w którym ludzie giną od kul i w których celują w ciebie. Prawdziwe wyzwanie to mieć wystarczająco wiary w ludzkość, by wiedzieć, że ktoś się tym wszystkim przejmie.

Wyruszając na front, Marie zawsze brała ze sobą (nieprzetłumaczoną do tej pory na polski) książkę The Face of War pióra Marthy Gellhorn – jej autorytetu. Nieprzypadkowo, bo te właśnie narracje, które w konstelacjach literackich inspiracji i zależności u Colvin znalazły poczesne miejsce, zrewolucjonizowały z początkiem lat 40. oblicze wojennego reportażu. Tak jak teksty Lee Millera, Herseya, Clare Hollingworth, na pierwszym planie stawiały detal i realne historie ludzi, które w procesie opowiadania przefiltrowane są przez wrażliwość tego, kto je poznał. 

Dobrze napisany reportaż chwali się często za klarowność, fotograficzną precyzję i postawę zaangażowania przy jednoczesnym odżegnywaniu się od sentymentalizmu. W takim pisarstwie słowa i styl zdają się przypominać manipulowanie przysłoną aparatu: pozwalają wyostrzyć uwagę, nakierowując ją na daną mikroscenę czy jakąś postać, by za chwilę skupić wzrok na dziejowym tle opowieści. Na myśl przychodzą mi zresztą liczne nagradzane zdjęcia i fotoreportaże wojenne: te autorstwa Roberta Capy z wojny domowej w Hiszpanii, fotoreportaże z RPA João Silvy, album Discordia Moisesa Samaniego, materiały z Afganistanu i Afryki Tima Hetheringtona czy też fotografie Czeczenii Jamesa Nachtweya.

Dobry reportaż nie rości sobie pretensji do obiektywizmu, o którym mistrzyni Marii Colvin – czyli Gellhorn – mówiła deprecjonująco: that objectivity shit. Ciekawią mnie ludzie – pisała podczas wojny domowej w Hiszpanii, u początku kariery. Tam też poznała późniejszego męża – Ernesta Hemingwaya. I dalej mówiła: moje artykuły w żaden sposób nie są wiernym odzwierciedleniem nieszczęścia, jaką jest wojna. Wojna jest zawsze gorsza niż to, co potrafię o niej opowiedzieć. Zawsze***. Być może świadomość ulotności istnienia sprawiała, że Gellhorn, tak jak Colvin, ceniła każdy moment życia, szczególnie, kiedy mogła się śmiać. Humoru nie brakuje zresztą w jej relacji z PRL-owskiego Krakowa, który zachwycił ją tętniącym życiem opozycyjnej kultury, a imprezę, na jaką trafiła w Nowej Hucie jednego z sierpniowych wieczorów w 1960 roku, zapamiętała jako najlepszą od ostatniej wizyty w Polsce****. Obie kobiety, Gellhorn i Colvin, łączyła wiara w moc opowieści, uzależnienie od podejmowania ryzyka, burzliwe życie osobiste. Colvin będzie potem brać udział w tworzeniu dokumentu o życiu Gellhorn i wielokrotnie mówić o inspiracji, jaką były dla niej reportaże poprzedniczki. Ani Hilsum, ani Moorhead nie wspominają w biografiach kobiet, czy kiedykolwiek się spotkały. 

Każda biografia jest w jakiejś mierze spekulacją, być może nawet – jak mówi Carl Rollyson – autobiografią samego biografa. A jednak, inaczej niż w przypadku wielu biografii, które czytuję z większym lub mniejszym zainteresowaniem, podczas pochłaniania tej o życiu Colvin czułam nagłą potrzebę uczestnictwa. Być może dlatego, że jej autorka – również reporterka wojenna – wie, co znaczy spędzać życie dając świadectwo zdarzeniom w strefach konfliktu. Czy tworzenie legendy wokół postaci Marie Colvin jest nieuniknione? Tylko w 2018 roku premierę miał wspomniany film Prywatna wojna z fenomenalną grą aktorską nominowanej do Złotego Globu Rosamund Pike oraz doskonały dokument Under the Wire. Jak zauważyła Hilsum, film próbował opowiedzieć historię stojącą za legendą Colvin, lecz jest przecież tak, że jeśli o czyimś życiu produkuje się film, to przedstawiana w nim postać albo już funkcjonuje jako legenda, albo właśnie się nią staje. Nie wiem zresztą, czy określenie „legenda” spodobałoby się samej Marie.

* Patrz: Lindsey Hilsum, In Extremis. The Life of War Correspondent Marie Colvin, Londyn, Vintage, 2018. 

** Nieoznaczone cytaty za: Marie Colvin, On the Front Line. The Collected Journalism of Marie Colvin, Londyn, Harper Press, 2012, s. 160163.

*** Martha Gellhorn, The Face of War, Londyn, Granta, 2016, s. 96. 

**** Martha Gellhorn,  Return to Poland [in] The View From The Ground, Londyn, Granta, 2016, s. 179-196.

____

Tekst jest częścią cyklu „Podróż do wnętrza głowy” przygotowanego razem z Krakowem Miastem Literatury Unesco i Krakowskim Biurem Festiwalowym