Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Oglądając modowe obrazki z początku XXI wieku

Artykuły /

Pierwsze lata XXI wieku to dla mnie magma wymykających się konkretyzacji wspomnień. Może chodzi o naturalny proces zwany dorastaniem, ale zapamiętałam ten czas jako dosyć jałowy, odarty z magicznej aury lat 90., na które przypadł okres mojego wczesnego dzieciństwa. Latom z dwójką na przodzie zdecydowanie brakowało też uroku, jaki znajdowałam w dekadach poprzednich – w latach 80., 70. i 60., które poznawałam z opracowań piśmienniczych i audiowizualnych. Miałam wtedy wrażenie, że rok 2000 przyszedł w momencie, kiedy zwyczajnie nie byliśmy na niego gotowi i trochę chyba też nie mieliśmy na niego pomysłu.

Bardzo wyraźnie widać to w modzie tamtego czasu. Jeśli ktoś teraz zapytałby mnie o kanoniczny strój z początku XXI wieku, to chyba mielibyśmy, kochani, problem. Nie przychodzi mi na myśl żaden outfit, o którym ze stuprocentową pewnością mogę powiedzieć, że „nie chodził” już w latach 90. Mam wrażenie, że w dalszym ciągu mielono podobne modowe tematy – powracały przeżute fasony, faktury i kolory. Z tą różnicą, że materializowały się one w coraz bardziej pokracznych formach.

Jako dziecko przyglądałam się temu wszystkiemu ze słusznym dystansem profana. Pamiętam jak dziś, jak siedzę sobie w moim dziecięcym jeszcze pokoiku cała w miękkim polarze, na stopach mam kapcie chyba takie nieco góralskie, a przede mną jaśnieje ekran telewizora z różnymi takimi dosyć modowymi teledyskami. I nie ma we mnie ani odrobiny zachwytu, nie kiełkuje we mnie żadne ździebełko pożądania wobec sztruksowych kaszkietów, głębokich aż do pępka dekoltów czy naprasowanych kryształów. Zdecydowanie brakowało mi w nich pierwiastka przykuwającej oko nowości czy też aury zachodniej niesamowitości typowej dla itemów z głębokich lat 90.  

Oglądając dziś zdjęcia z tamtego okresu, uznaję, że o ile poprzedniej dekadzie przytrafiały się dziwactwa, to w pierwszych latach XXI wieku się one wynaturzyły – tak jakby moda sama zaczęła się własnym szaleństwem zdumiewać i morfować w coraz bardziej niepoważne zjawiska. Jeśli przywoływała jakieś motywy, to na chybił trafił i bez kontekstu (naiwne stylizacje od tych w klimacie disco, czyli „mam 16 lat i czekam na sobotę”, przez intensywnie jeansowe inspiracje typu „mieszkam na farmie w Luizjanie”, po etnociekawostki w stylu „masz mnie za głupią dzikuskę”). Jeśli z kolei proponowała niestandardowe kroje, to w większości takie, które kompletnie zniekształcały sylwetkę, jak na przykład spodnie z absurdalnie niskim stanem – skracające nogi i jednocześnie odsłaniające „boczki”. Wszystkie te trendy autorsko interpretowane (i często wtórnie wykoślawiane) były przez celebrytów, którzy wtedy stawali się coraz bardziej widoczni w programach telewizyjnych i na łamach kolorowej prasy. Na niektóre modowe obrazki z tamtych lat patrzę jednak z mieszanką obrzydzenia i zachwytu – zdumiewa mnie złożoność niektórych outfitów. Klikając w kolejne i kolejne stylizacje dostępne w internecie, próbuję wydedukować, gdzie leży granica przypadkowości i gdzie zaczyna się zaplanowane działanie. Za każdym razem staram się oddzielić ziarna od plew, szukając w tym chaosie powtarzalnych patentów, do których jednak autorzy stylizacji zwykli dorzucać coś od siebie. Towarzyszą mi wtedy wątpliwości z gatunku: „Czy wystarczyło, by majtki wystawały ze spodni, czy istotny był również ich kontrastujący z resztą ubrań kolor?”. Najczęściej nie udaje mi się oczywiście podobnych dylematów rozstrzygnąć, ale ekscytujące jest już samo poszukiwanie odpowiedzi.

Pewna jestem natomiast tego, że chociaż brak zasad w łączeniu stylów, kolorów i faktur często rodził koszmary, to nie można odmówić modzie z tego okresu także pewnych zasług. Pozwalała ona swoim użytkownikom na bezkarne eksperymentowanie. Uruchamiała wyobraźnię, nie oceniając jej rozbuchanych wytworów. Absolutnie egalitarnie traktowała materiały i dodatki najróżniejszej jakości, a do rozmiarówek podchodziła z dużym dystansem. Wielkie domy mody nie kwestionowały materiałów takich jak poliester czy skaj, a dodatkowo rozrastające się wtedy odzieżowe sieciówki przekonywały, że kreacje z wybiegów dostępne są dla każdego i to w wersji niskobudżetowej, a jakość materiałów przestaje być parametrem istotnym. Moda pierwszych lat XXI wieku była więc biedna, ale na bogato. Być może dlatego wpisała się na stałe w krajobraz polskich bazarków, czyli tego miejsca, w którym od zawsze rządziła pogodna akceptacja tego, „jak jest” zamiast głodu tego, „jak być powinno”.

Wydaje mi się zresztą, że wiele modowych relikwii z tego okresu utrzymywało się na ulicach polskich miast i miasteczek wyjątkowo długo, a gdzieniegdzie można pewnie spotkać je i teraz – niekoniecznie upchnięte po szafach i pawlaczach. Buty z ekstremalnie długim czubem, przykrótkie falbaniaste bolerka i pastelowe bluzki z ozdobną aplikacją zaczęły z czasem sygnować biedę, która niczego nie wyrzuca i której wszystko może się jeszcze kiedyś przydać. Była to jednak bieda nietypowa, bo wyjątkowo strojna. Nie cechowała się skromnością, ale raczej nadmiarem dekoracji. Ilekroć widziałam osobę ubraną w ten sposób, zastanawiałam się, co daje jej takie niedopasowane do jakiejkolwiek okoliczności przebranie, przy którym ewidentnie dokonało się jednak „dużo napracowania”. Możliwe, że jest to jeden z patentów na zaklinanie rzeczywistości podobny do nadawania dzieciom imion jak z bajki o wielkim świecie (od Eduardo do Brajana). Kiedy nie możesz żyć życiem gwiazd popu, co dla wielu wciąż było wyznacznikiem prestiżu, starasz się chociaż odtworzyć tekturową scenografię ich życia.

Tym bardziej zdumiewające, że to właśnie początek wieku zdemaskowany jako tandetny powraca. Tłumaczenie, że taka jest naturalna modowa kolej rzeczy, nie wydaje mi się zadowalające. Nie sądzę też, że chodzi o nostalgię, która pozwala nam na naiwnie rzewne tęsknoty. Moje przypuszczenie jest natomiast takie, że powrót do przeszłości w 2018 jest tak trudny, że praktycznie nie może już realizować się na poważnie. W takim wypadku rozwiązaniem staje się sięgnięcie po to, co już zostało skompromitowane i zepchnięte na margines. Wydobywanie z odmętów czasu i ponowne przetwarzanie ogranych motywów staje się wtedy czystą zabawą i żartem z żartu.

Kiedy chwilę dłużej przyglądam się temu zjawisku, to okazuje się, że jednak nie jest to zabawa dla wszystkich. Możliwość „żartowania strojem” zdecydowanie zarezerwowana jest tylko dla tych, na których to, co kiczowate będzie wyglądać jak przebranie, a nie ubranie. Nieprzypadkowo powstały formaty imprez jak na przykład „Faszyn from Raszyn”, których konwencja z jednej strony daje możliwość bawienia się ubogą modą, a z drugiej zachowania wobec niej bezpiecznej pozycji dystansu. Podobnie asekuracyjną strategią jest sięganie po ubrania wielkich marek, które przenoszą rozpoznawalne motywy do kategorii premium, na którą nie każdy może sobie pozwolić*. Paradoksalnie – żeby bezkarnie dokonywać najbiedniejszych modowych wyborów, trzeba dysponować jakimś kapitałem (finansowym czy kulturowym), który stworzy wokół nich bezpieczną aurę fanaberii. Dokonuje się wtedy pewna estetyzacja tandety i brzydoty, ale bez przesadnej ingerencji w same ubrania. Jedyną zmienną jest kontekst, w którym są one noszone, i to on „robi robotę”. Tym samym przywoływana jak złowrogie zaklęcie w warszawskich korporacjach „pani z Piły” wciąż będzie wyglądać démodé w tym, co jest już w trendzie zabawy modą na Instagramie.

zdjęcie z fanpage’a Domu Mody Limanka

Wskrzeszone na takich zasadach absolutnie egalitarne trendy pierwszych lat XXI wieku stają się elitarne. Oczywiście możliwa jest ich sieciówkowa popularyzacja (jak stało się na przykład z postsowieckimi inspiracjami wielkich marek), ale póki co jesteśmy w momencie, w którym jedni „jeszcze noszą”, a inni „zaczynają nosić”. I chociaż trudno mi wróżyć, jak mogłoby wyglądać spotkanie tych dwóch obozów*, to czuję, że może tu nie dojść do porozumienia. Poczekajmy, zobaczymy.

—-

* Polecam bardzo ciekawy artykuł Agaty Pyzik o modowych zawłaszczeniach kulturowych opublikowany na łamach „Magazynu Szum”: link


Serdeczne podziękowania dla Ewy Kitlińskiej za historyczno-modową konsultację.

Agnieszka Staszczak

(ur. 1988) – absolwentka komparatystyki UJ. Interesuje się nową prozą polską i odzieżą sportową.