(Typowy nostalgiczny tekst o zespole muzycznym, z którym przyszło nam dorosnąć).
Od momentu, kiedy przyjaciółka odpaliła mi VHS-a z pierwszą częścią dokumentalnego cyklu Piotra Szczepańskiego Generacja C.K.O.D, minęło prawie 20 lat. Wcześniej pożyczyłam od niej debiutancką kasetę zespołu, którą podobno doszczętnie zajechałam, za co z tego miejsca przepraszam. W tym samym czasie te same piosenki (tak samo uparcie) odtwarzało całkiem spore grono osób, które na różnych etapach mojego życia dopiero miałam poznać. Wspominam o tym wszystkim tylko po to, żeby jakoś usprawiedliwić tkliwości, jakie w tym tekście na pewno mi się przytrafią.
Premiera filmu i towarzyszący jej koncert jakoś mnie ominęły – algorytm dystrybucji wydarzeń kulturalnych widocznie nie uznał mnie za aktywnego użytkownika kultury, o co nawet nie mogę mieć pretensji. Prawdę mówiąc, nie mam też pewności, czy na koncercie w ogóle bym się pojawiła. Możliwe, że zwyczajnie zabrakłoby mi na to odwagi. I nie chodzi tu wcale o obawy, które zwykle zamykają się w wyrażeniu „forma zespołu”, bo bardziej niż o nią, bałabym się o własną zdolność reaktywacji emocji, które kiedyś były tak intensywne, że nawet po latach szkoda byłoby mi je uznać za stępione. Szczęśliwie kilka dni później (za zarobione w agencji reklamowej pieniądze, hej!) kupiłam bilet na ostatni, emitowany w ramach festiwalu Docs Against Gravity seans filmu Dwadzieścia lat później: C.K.O.D.3, a on moje lęki nieco uspokoił.
Jeśli pierwsza część dokumentu była o buncie, druga o pustce, która po tym buncie zostaje, to trzecia jest chyba o godzeniu się z tym, że do przeszłości nie ma już powrotu. Z tym, że pewne sytuacje nie mają prawa znów się wydarzyć, a pewne słowa nie chcą już tak łatwo przejść przez gardło (tak jak fraza chcemy nowej wojny w piosence Kręcimy się w kółko, którą Krzysztof Ostrowski w trakcie koncertu, z wiadomych względów, po prostu anihiluje, na koniec jeszcze dopowiadając (cytat z pamięci): nie chcemy wojny (…) chcemy nowych książek, śpiewamy o książkach).
Można by powiedzieć, że ta część dokumentu wolna jest od miotania się, od szarpaniny, od tego emocjonalnego ciężaru, do jakiego przyzwyczaiły nas dwie poprzednie, ale nie byłoby to do końca prawdą. Bo tym razem niesiemy z bohaterami po prostu trochę inny, może mniej cool, ale za to bardziej dorosły ciężar – ciężar godzenia się z rzeczywistością, a ten niestety waży całkiem sporo. Zwłaszcza dla ludzi, którzy swoją nastoletnią, a potem dwudziestokilkuletnią wrażliwość suplementowali muzyką C.K.O.D. Nic dziwnego, że członkowie zespołu własną, w gruncie rzeczy dość pogodną, akceptację obecnego stanu rzeczy próbują jakoś rozcieńczać – smutno-wesołe żarty i drobne autodissy będące komentarzem do „tu i teraz” pozwalają wierzyć, że tak naprawdę nie zmienia się nic, nawet gdy zmieniło się wszystko. Tak, jak gdy za radą jednego z „zespołowych dzieci”, a właściwie jego pani od psychoedukacji, Ostrowski próbuje wyobrazić sobie, że jest liściem. Kończy się to wizją przywiędłego liścia, który finalnie zostaje zamieciony na szufelkę. Zaszyta w tym obrazku autorefleksja, wraz z pytaniem o to, czy C.K.O.D. nadal ma credibility do śpiewania własnych piosenek, wracają zresztą często i sam ten fakt jest dla mnie dostatecznym dowodem na to, że bezkrytyczne, zawsze zadowolone z siebie dziaderstwo raczej im nie grozi.
Tym natomiast, co już się dokonało, ale nikomu nie powinno być z tego powodu przykro, jest zgoda na fakt, że życie bywa banalne dużo bardziej i na pielęgnowanie tanich wzruszeń. Symbolicznie wybrzmiewa tu scena, w której jadącą na koncert ekipę zastaje golden hour. I oczywiście ta sztampowo liryczna sytuacja szybko zostaje narracyjnie utemperowana, ale jednak wciąż czuć, że „fajnie, że udało nam się spotkać”. Takich momentów jest więcej, a niektóre z nich są naprawdę ciepłe. Zwłaszcza drobne przebłyski z rodzinnego życia, które naturalnie wtapiają się chociażby w sceny prób zespołu. Każda wieczna bitwa kiedyś musi się skończyć, a wtedy z życiem trzeba zacząć obchodzić się nieco łagodniej.
Kamera na dawnej publice C.K.O.D skupia się sporadycznie, a pytanie o to, co z nas wyrosło, nie pada w ogóle. Ja też raczej wolałabym go nie zadawać, dlatego spróbuję odpowiedzieć na pytanie trochę łatwiejsze: „Jak słuchać C.K.O.D 20 lat później i czy w ogóle może się to udać?”. I nie mam tu na myśli tych sentymentalnie pokątnych odtworzeń na Youtubie czy Spotify, które każdemu czasem się zdarzają, ale sytuacje z gatunku „na żywo” i „z innymi ludźmi”, w których kiedyś potrafiliśmy nie tylko „wytrząść się, wytarzać i wykrzyczeć”, ale też po prostu poczuć, że jesteśmy w najwłaściwszym dla nas czasie i miejscu. Chociaż bardzo za doświadczeniami z tych rejestrów tęsknię, to obawiam się, że są już one raczej poza moim zasięgiem. To była ta zła wiadomość. Dobra wiadomość jest natomiast taka, że rynek emocji nie znosi pustki. Może i pewne stany przestają być dla nas dostępne, ale zaraz pojawiają się w ich miejsce jakieś nowe opcje. Znów: może trochę mniej cool, ale może to i lepiej. W każdym razie Dwadzieścia lat później: C.K.O.D.3 pozwala wierzyć, że nie są one najgorsze. Bo w końcu „wiele dobrych chwil było między nami” i nadal warto razem je sobie tańczyć. Chociażby po to, żeby czuć się trochę mniej samotnie na festiwalowych miasteczkach, czyli tam, gdzie samotność bywa najbardziej niezręczna.
Tak że dobrze było was zobaczyć i miejmy nadzieję do następnego.