Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

O znaczeniu miejsca bez historii. Psychogeografia wiejskiego przysiółka

Artykuły /

Definiujemy się poprzez miejsca. Jeśli ktoś z nas doczeka się notatki w jakiejkolwiek encyklopedii, to napiszą w niej „urodzona w”, „swoje życie związał z…”, wreszcie „zmarł w…”. Te informacje to znacznie więcej niż proste wskazania na mapie – wikłają nas w konteksty, w opowieści, w pewne oczekiwania i podejrzenia, wreszcie nakazują spoglądać na losy jednostki jako część znacznie szerszej historii. Używamy ich do zajmowania pozycji – i to nie tyle rozumianej przestrzennie, co raczej znaczeniowo. Jak jednak zająć pozycję w kontekście miejsca bez historii?

Od 2011 roku mieszkam w Krakowie – nieco nomadycznie, bo wciąż bez stałego punktu zaczepienia, dryfując po kolejnych dzielnicach niesiony kolejnymi umowami najmu. Ostatnie lata pozwoliły mi nasycić znaczeniami sporą część miasta: tu kiedyś mieszkałem, tam studiowałem, tam studiowałem przez chwileczkę, tu kiedyś lubiłem chodzić, ale – jak to w Krakowie bywa – zamknięto, sprzedano, otwarto hotel. Obraz ten nie jest zbudowany rzecz jasna wyłącznie z osobistych przeżyć, trudno jednocześnie nie mieć świadomości, z jak wielkim ciężarem wieków mamy tu do czynienia: jak nie średniowieczne kamienice, to przynajmniej osiedla czy blokowiska wybudowane na miejscu dawnych wsi. Wszystko opisane przez historyków: tysiące nazwisk, dat, historie poszczególnych dzielnic, ulic i zaułków. Historia i znaczenia piszą się tutaj zresztą cały czas: szyldami, reklamami, wielkimi przebudowami. Rzeczywistość wręcz geologicznie się nawarstwia, a nawet jeśli jestem w stanie dostrzec zaledwie ułamek tych warstw, to i taka świadomość fascynuje i przeraża: miasto to gigantyczne kłębowisko losów.

Ale to nie jest tekst o Krakowie.

Od urodzenia (w Brzesku, z którym moje późniejsze życie wiązało się raczej epizodycznie) aż do wyjazdu na studia mieszkałem w Więckowicach. Tak naprawdę ta deklaracja wydaje mi się trochę nieprawdziwa, bo choć z punktu widzenia podziału administracyjnego rzeczywiście były to Więckowice, to tak naprawdę od zawsze rozumiałem swoją najbliższą okolicę jako coś autonomicznego wobec reszty wioski. Jej nazwa, „Łęg”, nie jest zaznaczona na żadnej mapie – oprócz OpenStreetMap, gdzie dodałem ją sam.

Zawsze miałem wrażenie, że znam pewną tajemnicę, że posiadłem nieoczywistą, wręcz ezoteryczną wiedzę. Te uprawne pola, te łąki, te cztery (a później pięć) gospodarstw, te dwie drogi, ten przepływający potok Milówka – całość tego wszystkiego ma swoją nazwę, którą pamiętają wyłącznie jej mieszkańcy. Łęg. To nazwa dość pospolita, oznaczająca tyle, co podmokła łąka czy las; według Wikipedii nosi ją 61 polskich wsi, osiedli i przysiółków. Żaden z tych Łęgów nie jest jednak moim Łęgiem. Nie wymienia go również monumentalny Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich wydawany w latach 1880-1902 ani artykuł w Zeszytach Wojnickich z 2000 roku. Porażka poniesiona podczas poszukiwań dała mi do zrozumienia, że pamiętając o nazwie przysiółka, dysponuję wiedzą niemożliwą do potwierdzenia, przechowywaną w pamięci nielicznych i prawdziwą tak długo, dopóki ktokolwiek ją pamięta: Łęg będzie Łęgiem tylko do momentu, w którym ktoś tak go będzie nazywać. Poza dwoma wyjątkami – nikt o Łęgu nie pisał. Pierwszym jest tekst, który właśnie czytasz. Drugim – wiersz, który również napisałem i za który nawet dostałem nagrodę pieniężną (co pozwala mi wierzyć, że to naprawdę niezły wiersz). Czułeś się kiedyś ambasadorem sprawy, która nie ma znaczenia dla nikogo poza tobą? To chyba coś takiego.

No właśnie, moje zmagania z nazwą mogą się wydać zupełnie niepotrzebne. A jednak to nazwa nadaje kształt, wyodrębnia, tworzy sens i przede wszystkim pokazuje, że ktoś kiedyś zadał sobie trud jej nadania. Nazwa to historia, to jasny wskaźnik tego, że dane miejsce niesie jakieś dziedzictwo. Bez nazwy Łęg będzie tylko wschodnią, słabo zamieszkaną częścią Więckowic. Z nazwą – pozostaje jakąś odrębnością, jakąś całością, jakimś zestawem znaczeń.

Historia miejsc drzemie nie tylko w nazwach, tych oficjalnych i tych transmitowanych wyłącznie w oralnej tradycji. Szukałem opowieści o Łęgu na starych austriackich mapach, co dziś, dzięki serwisowi Mapire.eu, jest niezwykle proste. Szukałem tam nazwy – nie było. Znalazłem za to coś innego: granicę.

Stara wojskowa mapa, tak zwane drugie zdjęcie Galicji, pokazuje jasno: granica Łęgu nie zmieniła się przynajmniej od lat 60. XIX wieku. Współczesna administracyjna granica Więckowic jest oparta na czymś, co na mapie było zaznaczone już ponad 150 lat temu: może to jakiś, dziś ledwo widoczny w terenie, rów, może pozostałość po ścieżce czy dawnym korycie potoku. Dokładnie ten sam kształt granicznego rowu, starorzecza, ścieżki czy czegokolwiek, czym to kiedyś było, pokazuje inna mapa, tym razem z końca XIX wieku. Odkrywając to, poczułem, jakbym odnalazł jakiś skarb, wydarł kolejne zapominane arkana, udowodnił, że ten nic nieznaczący rów nadaje Łęgowi osadzenie w historii. Dostrzegałem też pewną niesamowitość procesu samego odkrywania: siedząc w krakowskim mieszkaniu, korzystając z usługi znajdującej się na węgierskich serwerach, odkrywam historię położoną 62 kilometry i półtora wieku stąd. Вот техника.

To chyba nawet zabawne: miało być o psychografii, o spacerach i nasycaniu miejsc sobą, a ja o zdigitalizowanych archiwach i spacerach, ale w internecie. Nie widzę jednak sprzeczności między tymi dwoma postawami: szukałem wszak znaczenia przestrzeni, która sama z siebie generowaniu znaczeń niespecjalnie sprzyja. Miasto jest semiotycznie nieznośne. Znaczenia generowane są tutaj cały czas: reklamami, szyldami, znakami drogowymi, podsłuchanymi fragmentami rozmów, treściami wyświetlanymi na ekranach czyichś smartfonów (nie mogę się powstrzymać, by nie spojrzeć; ze wstydem zmuszam się, by odwrócić wzrok), ubraniami przechodniów czy współtowarzyszy w komunikacji miejskiej, historiami, których doświadczyłem osobiście i historią, którą poznałem jako nerd-amator. Miasto nie pozostawia pustych szczelin, znaczy zawsze i wszędzie. Jeśli nawet mogę od tego uciec, to tylko w inne znaczenia: w książkę, audiobook czy (najczęściej) muzykę.

A Łęg? Łęg – to co innego.

Dom rodzinny jest, rzecz jasna, nasycony znaczeniami sam z siebie; cała przestrzeń dookoła wytwarza je jednak z ascetyczną oszczędnością i opowiada opowieści tylko tym, którzy już zdążyli je poznać.

Oto rzeka, właściwie potok – nazywa się Milówka i czasami wylewał, wylał w roku 1997, ale od czasu modernizacji wałów już nie wylewa. Przy okazji niestety stracił swój urok, bo na przełomie wieków łapałem w nim do słoika pijawki i wodne owady, a teraz nie żyje tam nic.

Oto domy sąsiadów, położone ponad dwieście metrów dalej – taka odległość zapewnia intymność. To domy osób, które pamiętam z dzieciństwa i którym mówię „dzień dobry”. Jeden z sąsiadów zmarł kilka lat temu; pamiętam, jak przychodził z krową (kiedyś w Łęgu były jeszcze krowy!) pod mój dom i przekomarzaliśmy się, że będziemy walczyć przy pomocy amunicji: on miał dynie, ja cukinie. To miłe wspomnienie.

Oto droga, niegdyś polna, której historia asfaltowania trwała lata. Asfalt, oznaka cywilizacji, pełznął w stronę mojego domu niespiesznie, ale ważne, że w końcu zdołał dopełznąć.

Oto słup wysokiego napięcia. Dawno, dawno temu, podczas jego budowy, zginął tam człowiek – opowiadała mi to babcia. Słup jest bardzo wysoki i przesyła prąd z Ukrainy do Niemiec, czy jakoś tak. Zawsze chciałem na niego wejść.

Oto łąki i pola. Czasem zasieją rzepak i w okresie kwitnienia okolica wygląda bajkowo (a zarazem śmierdzi), czasem kukurydzę, która ukrywa wszystko w niby-dżungli. W tym niewielkim biotopie żyje skromna fauna: przestraszone stadka saren, dumnie paradujące bażanty, czajki z ich naziemnymi gniazdami. Czasem można zobaczyć lisa lub zająca, czasem przyleci sowa. Jako dzieciak plątałem się po tych polach godzinami i zdarzało mi się znajdować skarby: czerwony, tłusto połyskujący kamyk (jaspis?) czy amerykański guzik z czasów I wojny światowej.

No właśnie, granice i spacery. Spacerując jako dziecko, nierzadko z kijem w dłoni (fajnie mieć w dłoni kij, po prostu!), nie potrafiłem wyznaczyć jasnej granicy. Nie wiedziałem, gdzie dokładnie kończą się Więckowice-Łęg, a gdzie zaczyna Wielka Wieś czy Wojnicz. Nie było to dla mnie tak naprawdę istotne – bo Łęg bardziej definiuje się przez to, co poza nim. Na południu, zza osiedli Wielkiej Wsi, granicę horyzontu wyznacza porośnięta lasem Panieńska Góra – otoczona urokiem starej legendy i tajemnicą (niezbyt spektakularnych, mówiąc szczerze) ruin zamku. Na północy majaczył Wojnicz – niegdyś dla mnie synonim cywilizacyjnych obowiązków (tam chodziłem do szkoły). Na zachodzie nie było widać prawie nic, bo horyzont zamyka położona na lekkim wzniesieniu dawna, zdegradowana budową obwodnicy, droga wojewódzka nr 975; za nią leżały jednak „Więckowice właściwe” i tam mieszkali koledzy z klasy. Najbardziej pociągający wydawał się wschód – położone najdalej, za Dunajcem, wzniesienia Gminy Pleśna. Hic sunt dracones, myślałbym, gdybym tylko znał łacinę. Tamtejsze góry wydawały mi się inną, niedostępną krainą, pełną lasów, zaskakujących miejsc i pewnie skarbów. Dopiero na studiach zjeździłem tamte okolice rowerem. Skarbów nie znalazłem, ale i tak było fajnie.

Oto Łęg. Miejsce bez historii, doprecyzowując: z historiami tak mikroskopijnymi, że niezauważalnymi. Jak zachować to, czym to miejsce było i jest, nie tylko dla mnie? Dlaczego czuję, że powinienem tu coś ocalić, choć tak naprawdę prawie nic tu nie ma do ocalenia? Dla kogo w ogóle miałbym to ocalić, kogo to obchodzi, skoro na co dzień nawet dla mnie to miejsce nie stanowi punktu odniesienia? Może to wszystko to tylko gonienie widm, tęsknota za czasami, kiedy świat był dla mnie mitem?

Poszukiwania historii Łęgu – chyba trochę desperackie, a na pewno świadczące o lekkiej fiksacji – były moją próbą osadzenia miejsca w sensie. Nie mogłem i wciąż nie mogę przyjąć do wiadomości, że te pola i łąki, które przez 19 lat widziałem codziennie i które wciąż widuję podczas nieczęstych już „zjazdów do domu”, pozbawione są własnej opowieści. Miejsce to tylko miejsce – ale coś przecież musiało się w nim dziać. Ktoś musiał zgubić tu wojskowy guzik, ktoś tu zginął porażony prądem, ktoś musiał odrabiać pańszczyznę na tych, rozparcelowanych już po wojnie polach. Wszystkie te historie są historiami, dopóki ktoś je będzie pamiętać.

I nie wiem, czy to powód do wstydu, niepokoju, smutku, czy też może ulgi, ale ja już je trochę zapominam.

*

Do napisania tekstu zainspirował mnie opublikowany na łamach Popmoderny artykuł Przemysława Zańki o psychogeografii Warszawy, za który autorowi bardzo dziękuję.

Spacer w poszukiwaniu siebie, czyli o psychogeografii

Rafał Sowiński

(ur. 1992) – kulturoznawca, na co dzień pracuje jako copywriter, marketingowiec i wykładowca. Założyciel Facebookowego bloga „niskie teorie” oraz pomysłodawca i administrator grupy „Jak będzie w Polonii 1? – sekcja retromanii, duchologii i nostalgii”. Mieszka w Krakowie, pochodzi z Więckowic pod Tarnowem.