Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

O ucieczkach z licealnego Tarnowa. Psychogeografia miasta powiatowego

Artykuły /

Temat Tarnowa nieustannie powraca w moich rozmowach z przyjaciółmi i znajomymi. Choć większość z nas wyjechała stamtąd na studia do Krakowa i nigdy nie wróciła, to właśnie tam, nad Białą i Wątokiem, zawiązywały się nasze relacje. Rozmowy te często zbudowane są wokół niepokojącej, ale jednocześnie wiele mówiącej metafory. Z Tarnowa się nie wyjeżdża. Z Tarnowa się ucieka.

Kiedy odwiedzałem Tarnów jako dziecko, przy okazji zakupów czy wizyt u cioci, miasto to wydawało mi się spełnioną wizją z elementarzy z PRL-u. Stały tam prawdziwe bloki, między nimi jeździły prawdziwe autobusy, a prawdziwe ulice i place ozdabiały prawdziwe klomby. Tarnów był dla mnie jedynym namacalnym miastem (co odróżniało go od Nowego Jorku z telewizji), ale zarazem trochę miejscem wyobrażonym – gdzieś tam były te słynne Azoty, gdzie pracuje wujostwo, gdzieś tam były sklepy pełne cudownych rzeczy i gdzieś tam chyba działo się wszystko, co istotne.

Sam nigdy nie mieszkałem w Tarnowie i gdy teraz o tym myślę, to wręcz nie mogę uwierzyć, że z tym miastem byłem tak naprawdę związany zaledwie trzy lata, może trochę więcej. Po ukończeniu gimnazjum w niewielkim podtarnowskim miasteczku wydawało mi się wręcz naturalnym, jako tak zwanemu zdolnemu uczniowi, kontynuowanie edukacji w dobrym liceum. Nie dostrzegałem wtedy, że to przede wszystkim wcale nieoczywisty przywilej wynikający z tego, że rodzice mogli i chcieli zasponsorować mi codzienne dojazdy, a nie wyłącznie wynik moich predyspozycji czy osiągnięć. Tak czy inaczej: we wrześniu 2008 roku, jako szesnastolatek, rozpocząłem codzienne dojazdy do Tarnowa i czułem się tak, jakby otwierał się przede mną niesamowity świat nowych możliwości.

Nie było w tym zresztą wielkiej przesady. Zmiana środowiska podczas formacyjnego momentu w życiu sprawiła, że czas wydawał się gęstszy niż kiedykolwiek wcześniej. Działo się bardzo dużo: codziennie poznawałem nowe, fascynujące osoby i przy tej okazji poznawałem również siebie. W średniowieczu panował prawny obyczaj, wedle którego miejskie powietrze czyniło wolnym; codziennie czułem, że powietrze Tarnowa na początku XXI wieku czyni wolnym także i mnie. W końcu – w nowym kontekście – mogłem eksperymentować ze swoim wizerunkiem, założyć glany i bundeswerkę, pójść z podobnymi sobie ludźmi na koncert do zadymionego klubu Przepraszam i nie czuć się jak odstające od reszty dziwadło.

Z perspektywy czasu w ogóle nie potrafię spojrzeć na swój tarnowski okres jako moment wypełniania jakichś cywilizacyjnych obowiązków. Niespecjalnie pamiętam, czy przejmowałem się sprawdzianami i ocenami, a najżywsze wspomnienie z matury to paczka czarnych papierosów, którą kupiłem tylko dlatego, bo jakoś komponowało mi się to z decorum tamtej chwili. Doskonale pamiętam za to słoneczne sobotnie popołudnia i smak najtańszego piwa wypijanego w krzakach. Zasadniczo mój Tarnów nie był miastem, tylko przede wszystkim tym, co w nim niemiejskie. 

Mój Tarnów był łąką za torami kolejowymi, w subkulturowych kręgach nazywaną powszechnie Polanką. Polanka nie miała do zaoferowania nic poza bliskością centrum i spokojem, bo policja czy ktokolwiek inny raczej się tam nie zapuszczali. Nic więcej oferować nie musiała.

Mój Tarnów był Drzewem, czyli fragmentem brzegu rzeki nazywanym tak z racji tego, że ponoć swego czasu rosło tam bardzo efektowne drzewo. Nigdy go nie zobaczyłem – gdy wkręciłem się w odpowiednie środowiska i zacząłem chodzić na Drzewo, drzewa już nie było. Na drugim brzegu rzeki stał płot jakiegoś przemysłowego zakładu. Kiedyś koło tego płotu, w samym środku niczego, pojawił się mały plac zabaw – po czym niebawem zniknął. To jedna z największych niewyjaśnionych tarnowskich zagadek.

Mój Tarnów był Sadem położonym nieopodal Polanki. Sad – znów: jak sama nazwa wskazuje – był po prostu zdziczałym, przydworskim sadem. Widok z Sadu był rewelacyjny, bo umożliwiał podziwianie lotniska lokalnego aeroklubu, z którego panowie w średnim wieku wypuszczali w powietrze swoje latające modele. Za lotniskiem i obwodnicą miasta łagodnie wznosiła się Góra Świętego Marcina.

Mój Tarnów był również właśnie tą górą. Wyjście na Marcinkę wymagało nieco więcej czasu i wysiłku, ale widok na cały Tarnów, wprost z ruin zamku, wynagradzał ten trud. Spojrzenie na miasto z góry zawsze miało jednak w sobie coś smutnego. Z kolegami zadawaliśmy sobie wtedy pytania „to już? to już wszystko?” i przy dźwiękach puszczonego z komórki Dead Can Dance zastanawialiśmy się, co będzie z nami dalej. 

Mój Tarnów był centrum małego świata, do którego w autobusach, busach i pociągach przyjeżdżały osoby z okolicznych wsi i miasteczek, które poznawałem w szkole, na koncertach czy Polance. Dzięki temu wszyscy byliśmy z Tarnowa, tak się określaliśmy i w pewnych kontekstach nadal określamy, choć większość z nas miała w dowodach osobistych czy legitymacjach szkolnych wpisane zupełnie nietarnowskie adresy.

Mój Tarnów był zbiorem rzeczowników pospolitych udających nazwy własne, oznaczające mało wyszukane miejsca. Każde z nich zachwycało mnie na swój sposób.

Z czasem, z jakichś powodów, ten zachwycający Tarnów zaczął nas – mnie i moich przyjaciół – uwierać. Był to proces stopniowy, trwający gdzieś od końca liceum aż do pierwszych lat studiów. Początkowo byłem przekonany, że studia w Krakowie to tylko epizod i że wrócę do Tarnowa tuż po ich zakończeniu, bo tylko tam czuję się u siebie. Niebawem okazało się, że nie ma do czego wracać, bo wszystkie choć trochę bliskie mi osoby stamtąd wyjechały: do Krakowa, do Lublina, do Rzeszowa, do Poznania, do Łodzi, do Brighton. Tarnów stawał się pełen życia tylko 1 listopada, bo właśnie wtedy wszyscy „zjeżdżali” do swoich podtarnowskich i tarnowskich domów rodzinnych, a po zapaleniu zniczy ruszali do knajpek na Rynku na sentymentalne spotkania.

Rozmowy o Tarnowie, również podczas takich spotkań, to ciągłe powtarzanie tych samych wątków. Nie ma tam pracy. Nie ma tam dobrej pracy. Nie ma tam czego robić w wolnym czasie. To zaledwie kilka knajp, kilkanaście koncertów rocznie i jedna, choć rewelacyjna, galeria sztuki. Wszyscy wyjechali. Wszyscy uciekli. Ugór. Pustka. Autobus dziewiątka wozi już tylko emerytów z Mościc do nowego szpitala i z powrotem. Wieczny remont. Odnawiane kamienice jako pozór miejskości. Jeden wielki escape room.

Myślę, że to mantryczne powtarzanie tych samych argumentów to próba uspokojenia swego rodzaju wyrzutów sumienia. Coś nas gryzie, bo wyjechaliśmy, przepraszam, UCIEKLIŚMY z Tarnowa, nie spłacając długu, jaki zaciągnęliśmy w momentach swoich licealnych zachwytów i uniesień. Już podczas studiów pozyskałem pewien niewielki grant i zorganizowałem z przyjaciółmi imprezę w lokalnym centrum kultury – wystawę fotografii i fragmentów wywiadów, które przeprowadziliśmy z różnymi tarnowskimi osobowościami, połączoną z koncertem i obowiązkowym wernisażowym winem. Po wszystkim spotkaliśmy się w gronie zaangażowanych osób w jednej z nieistniejących już dziś knajp i byliśmy z siebie niesamowicie dumni, bo impreza wyszła świetnie – frekwencyjnie i pod względem atmosfery. Miał być to początek naszych regularnych działań w Tarnowie. 

Nigdy później nie wróciliśmy do tego tematu.

Jeden z moich ulubionych humanistów (nie jestem w tym szczególnie wyjątkowy), Mark Fisher, pisał o hauntologii jako stanie odwołanej przyszłości. Tarnów jest dla mnie taką właśnie hauntologią – utraconą potencjalnością, scenariuszami, które nie tylko nie zostały zrealizowane, ale nawet do końca napisane. Nie chodzi mi tu wyłącznie o odwołaną przyszłość jako typową sytuację miast, które przestały być stolicami województw i z roku na rok tracą mieszkańców i znaczenie, a gdzie „lepsze jutro było wczoraj”. Myślę tu raczej o hauntologii bardzo osobistej, choć te dwa wątki z pewnością są ze sobą związane. Gdy wysiadam na tarnowskim dworcu kolejowym – a swoją drogą to najpiękniejszy dworzec w Polsce! – nie potrafię nie wpaść w bardzo dziwne napięcie między dawnym entuzjazmem a wprost z niego wynikającym smutkiem. Nawet pisząc ten tekst, odnoszę wrażenie, że nie jestem w stanie pisać, mówić i myśleć o Tarnowie inaczej niż przez romantyzujące, licealne klisze – tak jakby to całe stutysięczne miasto było niczym więcej niż scenerią mojego osobistego filmu coming of age lub jedną z piosenek Totentanz, swego czasu miejscowych gwiazd rocka. 

Kiedy czytałem w Mieście Archipelagu Filipa Springera reportaż poświęcony Tarnowowi, jakaś część mnie nie mogła wyjść ze zdumienia, że został on poświęcony lokalnym tradycjom architektonicznej awangardy. Zgoda, to interesująca sprawa, myślałem; należałoby jednak, chcąc poznać prawdziwy Tarnów, jego wibrację i genius loci, porozmawiać z licealistami pijącymi piwo w opuszczonym sadzie i zapytać ich, czy i dlaczego chcą stąd uciec.

To wszystko, o czym tu piszę, to oczywiście bardzo osobista perspektywa, podzielana po części przez bliskie mi osoby. Zupełnie inną będą mieć ci, którzy w Tarnowie rzeczywiście na co dzień mieszkali, a nie tłukli się do niego w przepełnionych busikach. Inną będą mieli ci, którzy w Tarnowie zostali lub do niego przyjechali i którzy – mam nadzieję – czują się z tym jak najlepiej. Jeszcze inną będą mieli ci, którzy z Tarnowa chcieli uciec, ale ostatecznie nie mogli.

Sam jednak, choć przecież przyjeżdżam tam z pewną regularnością, mam problem z myśleniem o Tarnowie w czasie teraźniejszym. Nazwa tego miasta określa dla mnie bardziej miejsce w czasie niż w przestrzeni – takie, za którym tęsknię, choć wiem, że tak naprawdę znajdowało się wyłącznie w mojej głowie.

*

Zobacz także:  O znaczeniu miejsca bez historii. Psychogeografia wiejskiego przysiółka.

____

Tekst jest częścią cyklu „Podróż do wnętrza głowy” przygotowanego razem z Krakowem Miastem Literatury Unesco i Krakowskim Biurem Festiwalowym

Rafał Sowiński

(ur. 1992) – kulturoznawca, na co dzień pracuje jako copywriter, marketingowiec i wykładowca. Założyciel Facebookowego bloga „niskie teorie” oraz pomysłodawca i administrator grupy „Jak będzie w Polonii 1? – sekcja retromanii, duchologii i nostalgii”. Mieszka w Krakowie, pochodzi z Więckowic pod Tarnowem.