Na początku pomyślałam, że tej wiosny mieliśmy zmasowany atak przedemancypacyjnego samczyzmu, bo stacja FX (która, gdy dwadzieścia lat temu rozpoczęła nadawanie, została pomyślana jako rozrywka dla mężczyzn aktywnych, kipiących testosteronem i chcących oglądać innych w podobnej kondycji) swoimi serialami zdominowała pejzaż telewizyjny. W końcu wrócił przecież Louie, bracia Coen wyprodukowali Fargo, a najmroczniejszą profesję lat 80., czyli Zawód: Amerykanin, niewątpliwie wykonywać mogą tylko posiadacze cojones (niezależnie od płci). Chwilę później doszłam jednak do wniosku, że wiosną mieliśmy na małym ekranie nie tyle dumny pochód telewizyjnych samców, ile mocno zniuansowany obraz współczesnej męskości, a właściwie nawet przeciąganie liny między maczyzmem a wyemancypowaną męskością wiele imion noszącą. Po części o tym także opowiada Fargo. No więc kto żyw, do Minnesoty!
Na debiut Fargo w dekoracjach jedenastej muzy czekaliśmy z nadzieją już od lutego, kiedy pojawiły się pierwsze wabiki kuszące kolejnym telewizyjnym spełnieniem, chociaż oczywiście nie ma się co oszukiwać – trudno obecnie rozczarować się serialem, gdy stoją za nim nazwiska cenionych producentów, solidny showrunner, obfity budżet i znani aktorzy w obsadzie. Seriale dzisiaj programowane są na sukces (nie zawsze komercyjny, ale jakiś na pewno). Rzadko który tytuł promowany jako hit stacji tej czy tamtej nie przynosi satysfakcji (chociaż zdarza się i tak, nie trzeba daleko szukać – Dziecko Rosemary promowane nazwiskami Agnieszki Holland i Zoe Saldany wzbudza lekki niepokój fanów zarówno reżyserki, jak i aktorki, a większość po prostu chciałaby o tym incydencie szybko zapomnieć), gdyż, jak mawia medioznawca Michał Gulik, na ogół seriale, które dzisiaj oglądamy, to jakościowe przeciętniaki. Czyli z jednej strony dobrze (w końcu mamy swoje oczekiwania – kto by się zniżył do plugawego sitcomu, skoro HBO i Netflix karmią nas wciąż nowymi i nowymi quality dramas), z drugiej – perełki telewizyjnego sezonu coraz trudniej wyłowić z morza satysfakcjonującej, ale tylko (?) satysfakcjonującej jakości.
Z Fargo jest podobnie – nikt chyba nie podejrzewał, że ten serial może się nie udać. Udał się i to nawet bardzo. Sama więc nie wiem, dlaczego piszę to z pewnym przekąsem. Pewnie potrzebowalibyśmy solidnej dawki telewizyjnych rozczarowań, żeby znowu docenić, że mamy całkiem miłe i całkiem wdzięczne seriale. Dodatkowo latem możemy udawać, że to wakacje (przynajmniej roczniki poniżej ’94 wciąż mogą), więc właściwie pozostaje tylko się cieszyć i nadrabiać repertuarowe zaległości, zwłaszcza jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji zajrzeć do miasta Bemidji, gdzie aura wciąż zimowa (a miło wiedzieć, że komuś wiedzie się gorzej niż nam).
Ustaliliśmy więc, że Fargo się udało. Zastanówmy się zatem, co udało się najbardziej i dlaczego. Zacznijmy od Lestera Nygaarda (Martin Freeman), który jako idealny wzorzec nieudacznika/pantoflarza/frustrata powoduje, że jak zawsze możemy albo się z nim identyfikować, albo cieszyć, że z nami nie jest jeszcze aż tak źle. Co najbardziej interesujące dla mnie, to jego zderzenie z mocną osobowością policjantki Molly Solverson (Allison Tolman), przez większość czasu mającej najwięcej testosteronu spośród wszystkich bohaterów serialu. Molly jest najsilniejszym samcem w okolicy, a Lester z czasem (gdy już wyzwoli się z etykiety życiowego nieudacznika) przepoczwarza się w największą zwierzynę, którą Solverson będzie usiłowała upolować. Lester Nygaard to nie tylko bohater najbardziej spektakularnie wciągnięty w fabularny kołowrót (w końcu nie codziennie zdarza nam się zabijać współmałżonków, triumfować nad trupami znienawidzonych szkolnych kolegów czy używać makiawelicznych sztuczek, aby rujnować ludzkie życie), ale równocześnie najciekawsza postać z uwagi na emancypacyjny potencjał. Poznajemy go jako czterdziestolatka, który nigdy nie wyleczył się z kompleksu najsłabszego, najbardziej tchórzliwego i unikającego konfrontacji chłopaka w klasie, a rozstajemy się z nim, gdy jest co najmniej dowartościowanym mężczyzną bez kompleksów. Co prawda wiele kontrowersji wzbudza droga, którą wybrał, niemniej jednak fascynuje jego podróż inicjacyjna, zazwyczaj odbywana dwie dekady wcześniej. Ale jak wiadomo, lepiej późno niż wcale!
Wydaje się, że wszystkie problemy dorosłego Nygaarda zaczęły się jeszcze w szatni szkoły średniej, gdzie silny fizycznie i emocjonalnie bezwzględny „kolega” Lestera, Sam Hess (Kevin O’Grady), kompromitował, kwestionował, nieustająco podawał w wątpliwość jego męskość. Gdy ponownie spotykają się po latach, okazuje się, że strach, kneblujący Lestera w czasie licealnych starć, z których wychodził jako poobijany wrak (nie tylko fizycznie, ale co gorsza – psychicznie), pozostał. Strach paraliżujący, niepozwalający podejmować racjonalnych decyzji, podważający jego zdolność do nazywania siebie dorosłym wciąż w nim był, tylko chwilowo zagłuszony został obowiązkami i rytuałami codzienności. Konfrontując się po części z demonami przeszłości, a po części z wizerunkiem męskości, którą epatował Hess (zwalisty, pewny siebie i zarażający tym przekonaniem innych, o nabrzmiałej twarzy i takim samym brzuchu – mężczyzna, któremu niewątpliwie przydałby się solidny łomot, tak eksponowany testosteron jest bowiem zagrożeniem dla życia społecznego), Lester ponosi kolejną porażkę. I pewnie na tym by się skończyło, gdyby nie demoniczny chochlik, którym okazuje się Lorne Malvo (Billy Bob Thornton). W życiu Lestera pojawia się przez przypadek (spotkanie w poczekalni) i staje się impulsem oraz pewnym wzorcem męskości, który Nygaard będzie usiłował doścignąć. Nazywanie demonicznym chochlikiem zimnokrwistego mordercy jest oczywiście pewnym nadużyciem, ale pamiętajmy, że to właśnie Malvo – po części dla zabawy, dla chwilowej ekscytacji, a po części może i z poczucia misji – budzi w Lesterze pragnienie zemsty. A właściwie więcej – budzi w nim pragnienie wejścia w rolę kulturowo rozumianą jako „bycie mężczyzną”. Ogólnie rzecz ujmując – trochę wjeżdża mu na ambicję i pyta o męską dumę (w końcu, jak pisze Tom Hickman w Boskim przyrodzeniu. Historii penisa: Penis nie jest tylko częścią ciała – jest determinantem tożsamości i zachowania).
Lester coś zaczyna rozumieć z lekcji Malvo i wesoło podąża ścieżką, którą najwyraźniej uznał za właściwą dla każdego prawdziwego mężczyzny. W tym samym czasie poluje na niego Molly (w końcu wokół Lestera trup ściele się gęsto, trudno uznać to za przypadek), mająca pecha do mężczyzn, bo otaczali ją, chciałoby się powiedzieć – sami nieudacznicy (trudno pracować w komisariacie, w którym koledzy co chwila mdleją na widok krwi i epatują otoczenie swoimi traumami). Ale w zasadzie, gdy o przeciąganiu liny w tym emancypującym się świecie mowa, okaże się, że w uniwersum stworzonym przez braci Coen ścierają się dwa silne pierwiastki: maczyzm, najwyraźniej rezygnujący z nieustającego triumfu, i zredefiniowana kobiecość, która nie chce już „wiernie czekać”. I właśnie kwestia priorytetów oraz pokazywania tego, kim jest, a kim może być dzisiaj kobieta i mężczyzna, wydaje się w całej tej historii kluczowa. W końcu zerwanie z dyktatem męskiego mężczyzny przychodzi niektórym łatwo, innym trudniej, ale jednak staje się faktem. Okazuje się, że gorzej, gdy to kobieta próbuje negocjować nowe pole dla swojej działalności (jak to ma miejsce w przypadku Molly).
Nie sposób oglądać Fargo bez kontekstu, o którym wspomniałam na wstępie. Serial trafił do FX i była to najlepsza decyzja zarówno dla producentów, stacji, jak i dla widzów – bo gdy spojrzeć w ramówkę tejże, wszystko zaczyna układać się w całość. Stacja, która zaczynała jako kanał dla prawdziwego mężczyzny, dzisiaj negocjuje ten wizerunek i trochę wycofuje się ze swoich pierwotnych deklaracji. I oczywiście nie chodzi o to, że nagle wszystkie bohaterki seriali jeżdżą traktorem (chociaż czekam na taki serial), ale o to, że status quo nie utrzyma się w momencie, gdy głosujemy pilotem telewizyjnym albo kliknięciem myszki (w końcu jeśli nie dostaniemy tego, czego szukamy, w serialu X, zaoferuje nam to Y, więc bez żalu porzucamy kolejne tytuły, bo, najzwyczajniej w świecie, możemy – i o tym nieustająco muszą pamiętać stacje telewizyjne). Nie chodzi tylko o to, że ja – albo inna feministka z wąsami i nieogolonymi nogami – obejrzę dla draki serial „dla prawdziwych mężczyzn”, ale i o to, że takich seriali już po prostu nie ma. I nie ma powodów, żeby je produkować.
To, jak w midseason FX pokazał mężczyznę, wzbudza moje szczególnie zainteresowanie z kilku powodów. Po pierwsze, dlatego że chętnie i często męscy bohaterowie wspomnianych seriali byli figurą porażki/kompromitacji, co dotychczas nie zdarzało się zbyt często, po drugie – zrywali ze swoimi dotychczasowymi wizerunkami, zwracali się ku sferom życia wcześniej im obcym. Nie sposób nie wspomnieć o tym, że serial produkowany przez Louisa C.K., którego można nazwać albo starym seksistą, albo naczelnym feministą amerykańskiego stand-upu (nie wiem, jeszcze się nie zdecydowałam), łamie wiele stereotypów na temat męskości w wieku 45+ i rozmiarze XXL po to, żeby kolejne utrzymać w mocy. Równocześnie The Americans zrywa z wizerunkiem bezwzględnego radzieckiego szpiega płci męskiej na rzecz bezwzględnego radzieckiego szpiega płci żeńskiej.
Nie ukrywam, że podoba mi się triumf kobiecej siły w Fargo, ale oczywiście nie zamierzam udawać, że Fargo to drugie Top of the Lake. Po prostu mocno wybrzmiał gong informujący nas o nieprzystawalności pewnych definicji i etykiet do dzisiejszych czasów. Co prawda może rozczarowywać, że sam Lorne Malvo został unieszkodliwiony jako demoniczny pierwiastek i diabelska siła przez jednego z bardziej tchórzliwych bohaterów całego uniwersum serialu, ale z drugiej strony – dlaczego nie. Poza oczywistym faktem, że dobro zawsze zwycięża, twórcy Fargo zostawili nas z całą masą nowych, nieoczywistych faktów, które możemy przetrawić w oczekiwaniu na drugi sezon, który będzie, albo go nie będzie – jeszcze nie wiadomo.
Reasumując – oglądajcie FX, to nowe HBO.