Z. Lorek, „Stany przejściowe” (fragment)
20
Zawsze odbieram połączenia z nieznanych numerów. W niedzielę przed południem z półsnu wyrywa mnie dźwięk dzwonka. Natychmiast podnoszę telefon.
Ta wiadomość może zmienić twoje życie. Nie rozłączaj się, ostrzega mnie chrumkający głos.
Nie rozłączam się, obiecuję i szukam kawałka papieru, czegokolwiek, żeby zapisać wiadomość. Nagle w słuchawce słychać trzask i echo, zupełnie jak wtedy, kiedy winda z Kairu nagle wtrąciła mi się do połączenia i odebrała telefon, który miał być do ICE, nie do niej.
Odpuść to, odzywa się do mnie znajomy głos Sfinksa. Potem nagle brak sygnału.
Halo. Halo. Halo. Halo, słyszysz mnie?
Sfinks i telefon milczą.
Odpuszczę, obiecuję (kłamię), tylko się nie rozłączaj.
Po drugiej stronie cisza.
Chcę oddzwonić, ale beznamiętny głos informuje mnie, że abonent jest czasowo niedostępny, a zaraz później, równie beznamiętnie, że nie ma takiego numeru. Próbuję jeszcze kilka razy, ale za każdym słyszę to samo:
NIE MA TAKIEGO NUMERU.
Bez wielkich nadziei sprawdzam ponownie, tym razem z jego telefonu.
NIE MA TAKIEGO NUMERU, dowiaduję się znów. Więcej nie dzwonię, rozumiem, że to do mnie będą dzwonić. Na wszelki wypadek ustawiam najgłośniejszy tryb, żeby nie przegapić żadnego przychodzącego połączenia.
21
Antoni dzwoni i pyta, czy może do mnie wpaść i pobyć meblem. Zapraszam go, z przyzwyczajenia mówię, że mam coś do zrobienia (co?), ale niech wpada. Wpada i prawie od razu znajduje sobie pusty kąt obok regału z paprotką i zostaje meblem. Ta szafa, co stoi otwarta, to Antoni, z zębami i pazurami wystawionymi bezwiednie. Rybiki cukrowe węszą nową rzecz, pod którą mogą się schować, i przemykają pod ścianą w jego kierunku. Mam nadzieję, że to nie jest nieuprzejme z mojej strony. Antoni na moich oczach zmienia się w szafę wmurowaną i cyk, tyle go widziałam, znów zostałam sama. Jest dopiero 14.28 i mam cały dzień przed sobą, mogłabym robić tyle rzeczy, ale nie mogę sobie przypomnieć, jakie rzeczy można robić ani jak prawdziwi ludzie spędzają dni. Planowałam obejrzeć kiedyś wszystkie filmy Bergmana i może ten pusty dzień to jest dzień, żeby w końcu zacząć, ale kiedy o tym myślę, nagle robi mi się strasznie smutno. Cały pokój nagle robi się strasznie smutny, widzę, jak moim kwiatom opadają liście, książki na regale wzdychają, z zaciągniętych zasłon kapią ciężkie, słone krople, kanapa kurczy się w sobie tak, że ledwo mogę się na niej zmieścić, a stolik Lack załamuje się pod ciężarem rozpaczy. Z szafy zaczyna wydobywać się cichutkie łkanie – widocznie Antoniego też ogarnął smutek rzeczy. Po chwili cały pokój zalewa się łzami, nawet oczka w moich rajstopach się zaszkliły.
Słuchaj, jak rzewnie łkam, ta pieśń to gorzki płacz, niechaj utuli do snu nas.
Słuchaj, jak rzewnie łkam.
Słuchaj, jak rzewnie łkam.
Słuchaj, jak rzewnie łkam.
Nawet nie wiem, kiedy zasypiam.
Kiedy się budzę, jest prawie osiemnasta. Na zewnątrz jest ciemno, a po szafie nie ma już śladu, widocznie Antoni wyszedł, kiedy spałam, i nie chciał mnie budzić. Kilka zmęczonych rybików nie zauważyło jego zniknięcia i drzemie jeszcze pod ścianą, w miejscu, gdzie parę godzin temu był szafą. Nagle ogarnia mnie straszliwa irytacja – po co przyszedł, jeżeli nawet mnie nie obudził, żeby się pożegnać? Może nie rozumiem idei mebli, wydawało mi się jednak, że powinny to być przedmioty użytkowe. Chcę do niego zadzwonić, ale nie wiem, jak wyrazić moje rozdrażnienie, i nie jestem pewna, czy mam do niego prawo, czy tak naprawdę nie jestem po prostu zła, że ten dzień przeleciał mi przez palce (to chyba nie ma nawet związku z Antonim, to nie szafa pierwsza zaczęła łkać). Dość długo szukam słów pasujących do moich pretensji, aż w końcu przychodzi mi na myśl pytanie, od którego można zacząć, więc dzwonię, a on odbiera prawie od razu.
Kiedy wyszedłeś?, pytam.
Jakoś koło szesnastej, mówi on, nie chciałem cię budzić.
Mogłeś mnie obudzić, pozwalam moim pretensjom wypłynąć na razie cienkim strumyczkiem, tak to nie pospędzaliśmy nawet razem czasu.
A co chciałaś robić?
Milczę. Co chciałam robić.
Nie wiem, odpowiadam w końcu. Nie wiem, co bym mogła zrobić w ten dzień. Może miałam rację, idąc spać. Żegnam się pośpiesznie i mało szczerze, a potem reszta dnia mija szybko i niepostrzeżenie.
22
Tego dnia znów nie mogę znaleźć drogi do pracy. Stoję na przystanku tramwajowym, pierwszym checkpoincie i równocześnie ostatnim, jaki zapamiętałam. Palę papierosa i siedzę na niebieskiej ławeczce. Lekko rozlany elektroniczny rozkład twierdzi, że coś przyjedzie za trzy minuty, ale nie wiem, co to za numer. Moje biuro jest tylko trzysta pięćdziesiąt metrów od domu, to przystanek, maksymalnie dwa, jeżeli tramwaj jechałby naokoło, więc tym razem ryzykuję i nie idę pieszo.
Akurat kończę mojego camela, kiedy podjeżdża prawie pusty wagon. Na ledowych znakach z przodu i z boku widać napis „ZAJEZDNIA PODGÓRZE”. Wsiądę na chwilę, a jeżeli nie rozpoznam trasy na Podgórze, od razu wysiądę i spróbuję pójść na nogach. Wsiadam. W tramwaju jest maksymalnie kilka osób i mnóstwo wolnych miejsc, ale na stojąco łatwiej mi obserwować drogę.
Jedziemy. Pierwszy przystanek nic mi nie mówi, zresztą nie widzę nawet jego nazwy, bo motorniczy jak na złość zatrzymał pojazd trochę przed wiatą. Przejadę jeszcze jeden, najwyżej wrócę wzdłuż torów i dojdę znów tam, skąd zaczynałam, pod moje mieszkanie. Toczymy się bardzo powoli, w coraz dziwniejsze okolice, które niczego mi nie przypominają. Ten odcinek dłuży się w nieskończoność, mam wrażenie, że tramwajarz specjalnie pomija kolejne postoje, a ja nie rozpoznaję już krajobrazu za oknem.
W końcu spod szyn wydobywa się metalowy pisk, zwiastujący rychłe zatrzymanie się. Staję przed drzwiami, naciskam „STOP” i usiłuję odczytać nazwę na najbliższej wiacie, przy której się zatrzymujemy i z której spróbuję znaleźć drogę z powrotem, bo wiem już na pewno, że tramwaj nie przybliżył mnie do bram biura. Ale zanim zdążę wysiąść, zauważam znajomy tył głowy. Jasnobrązowe włosy, takie troszkę nad ramiona, trochę napuszone, do tego długa szyja kończąca się beżowym kołnierzem trencza. Znam ten tył lepiej niż przód – to moja sąsiadka, ta sama, która codziennie wynosi kolejne worki śmieci, budząc mnie stukotem swoich kroków. Na wszelki wypadek przybliżam się nieco i patrzę na jej buty, tak, to obcasy, idealne do niesienia się echem po klatce. Teraz nie mogę wyjść, chociaż drzwi otwierają się i upragniony wcześniej przystanek patrzy wprost na mnie.
Siadam dwa rzędy siedzeń za nią, nie chcę jeszcze się zdradzać, bo boję się, że kiedy mnie zobaczy, wysiądzie na nie swoim przystanku, tylko po to, żeby mnie zmylić. Przygwożdżę ją z przyczajki, poczekam, aż wyjdzie z tramwaju i postukocze w jakąś stronę, a kiedy będzie już blisko miejsca, w które się udaje, przyspieszę nagle i stanę z nią twarzą w twarz. Nie wiem jeszcze, co jej powiem i o co zapytam (coś ciekawego ma pani w tych śmieciach? czy musi pani tak napierdalać od bladego świtu?), ale wreszcie się czegoś od niej i o niej dowiem. Znów jestem w bojowym nastroju.
Dalej jedziemy. Jedziemy długo, mijamy kolejne ulice, które nic mi nie mówią, aż w końcu zaczynam się martwić, że przejrzała mój plan (może zobaczyła moje odbicie w szybie) i pojedzie aż do zajezdni, a tam wsiądzie w tramwaj w przeciwną stronę i wróci do kamienicy, podczas gdy ja zostanę z niczym. Robię się coraz bardziej nerwowa, może powinnam teraz do niej podejść i doprowadzić do konfrontacji, zanim zdoła mnie przechytrzyć. Do zajezdni zostały już tylko dwa przystanki, no nie ma chuja, przejrzała mnie i zrobi sobie kółko po mieście, musiała widzieć, jak wsiadam albo jak przesiadam się bliżej niej, i robi mnie w konia. Przejeżdżamy kolejny przystanek. Drzwi uchylają się ciężko, ktoś z tyłu wysiada, szybko rozglądam się po wagonie i widzę, że zostałyśmy same. No i w pizdu, wylądował, ona jedzie na zajezdnię, a ja widocznie razem z nią. Na zajezdni też niby mogę się odezwać, równie dobrze co w tramwaju, ale skoro już przejrzała mój, kurwa, sprytny plan, to zdążyła wymyślić, jak mnie zbyć, no i po ptokach. Moją największą przewagą był element zaskoczenia, ale najwidoczniej jej obcasy są dwa kroki przede mną.
Oto jednak wydarza się cud: tramwaj zbliża się do ostatniego przystanku przed końcem trasy, a ona wstaje, wciąż się nie odwracając, naciska „STOP” przy drzwiach koło motorniczego i czeka. Tramwaj dotacza się do wiaty, a ja zrywam się i szybko naciskam przycisk otwierania drzwi trochę dalej od niej – i też wysiadam. Ona nie zwraca na to uwagi: albo tego nie zauważyła, albo wie, że za nią idę, ale nie chce dać tego po sobie poznać. Idziemy tak kawałek, ja pięć metrów za nią, ona pięć metrów przede mną, hałasując swoimi stukotliwymi butami (ja idę cicho, bo mam adidasy). Na początku idziemy prosto, potem ona zaczyna skręcać w jakieś osiedla (próbuje mnie zgubić?), chodzimy pomiędzy starymi blokami z wielkiej płyty, po zielonych osiedlowych parkach ze zniszczonymi ławeczkami i klombami różowo-czerwonych brzydkich kwiatków, takich jakie starsze panie mieszkające na parterze uprawiają w swoich miniogródkach. Ona nadal się nie obraca, więc albo nie wie, że ma ogon, albo właśnie wie o tym doskonale i nie chce się zdradzić. Trudno mi powiedzieć, jak długo tak krążymy, a tym bardziej gdzie teraz jesteśmy – wszystkie te bloki wyglądają dla mnie tak samo, równie dobrze możemy chodzić w kółko dookoła tego samego osiedla albo iść ciągle przed siebie. Nie chcę odpuszczać, ale jestem coraz bardziej pewna, że ona wie i specjalnie prowadzi mnie po kompletnie obcych zakamarkach miasta, żeby nagle ukryć się gdzieś i zostawić mnie zdezorientowaną, bez pojęcia, gdzie jestem ani jak wrócić do domu.
W końcu się zatrzymuje, tak nagle, że niemal na nią wpadam. Stoi przed wejściem do klatki w jednym z identycznych bloków i szuka czegoś w torebce, a potem znajduje i wyciąga klucze. Teraz albo nigdy, to jest ten moment – jeżeli wejdzie do jakiegoś mieszkania, to równie dobrze może siedzieć w nim tygodniami, byle tylko nie dać mi szansy na rozmowę.
Przepraszam, krzyczę, przepraszam, my się znamy!
I podbiegam te parę metrów, żeby w końcu spotkać się z nią oko w oko. Ciekawe, przechodzi mi przez myśl, czy będzie kocie.
Ona odwraca się powoli, a ja gotuję się do skoku, gdyby postanowiła nagle dać susa w krzaki albo błyskawicznie otworzyła drzwi wejściowe i zniknęła w klatce. Jednak nic takiego się nie dzieje: ona odwraca się powoli, a ja z rozczarowaniem, które uderza mnie z siłą huraganu, widzę, że to wcale nie moja sąsiadka. Tył się zgadza, ale przód ani trochę. Jest sporo starsza, ma jasnoniebieskie tęczówki i mocny makijaż, zupełnie nie taki nos i cienkie usta. Jednym słowem, to ktoś zupełnie inny.
Tak?, pyta uprzejmie. Widać, że nie ma pojęcia, kim jestem.
Udaje mi się wydusić coś w stylu „przepraszam, z kimś panią pomyliłam”, a potem od razu robię szybki odwrót, jeszcze zanim zdąży cokolwiek odpowiedzieć.
Wbrew moim wcześniejszym obawom udaje mi się znaleźć przystanek, z którego odjeżdża tramwaj „ZAJEZDNIA CZERWONE MAKI” i odwozi mnie bezpiecznie pod kamienicę. Kiedy wracam do domu, robi się już ciemno. Musiałyśmy chodzić długo, jeszcze dłużej, niż mi się wydawało. Kolejny dzień nieobecności w pracy.