Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Y. Granovski, „Adżami. Opowieści z Jafy” (fragment)

Ahmed i fryzjer

Za każdym razem, gdy brzytwa Abu Salima zbliżała się do mojej szyi, spoglądałem na niego w lustrze.

 – Abu Salim…

 – A? – Nie ruszył nawet wąsem.

 – Jeśli usłyszysz, że ktoś poszukuje dobrego towaru, to wiesz, gdzie siedzę: w kawiarni Inszirah.

 – Dobra – odpowiedział.

Wychodząc od Abu Salima, czułem się jak król. Miałem na sobie francuską marynarkę, spodnie w kant i kupione w Damaszku lakierowane buty. Poza Abu Salimem nikt w Jafie nie wiedział, czym się zajmuję. Każdy ma swojego fryzjera i swoją ulubioną kawiarnię. Ja miałem Abu Salima i Inszirah. Znają mnie tam, bo przyjaźnię się z właścicielem.

Wszedłem, wypiłem kawę, taką, jaką lubię – gorzką, mocną i bez cukru – i czekałem. Założyłem nogę na nogę, a moje myśli wiły się niczym dym sziszy, niczym śpiew Lajli Murad. Wspominałem swoje wejście pieszo do Syrii dwa tygodnie temu: byłem głodny, zmęczony i mokry jak pies, przeganiano mnie od drzwi do drzwi. A opuszczałem Syrię w samochodzie, w asyście dwóch policjantów i z towarem prima sort.

fot. Wydawnictwo Filtry

Na towar zapracowałem uczciwie, bo prawie wyzionąłem ducha, zanim dotarłem do Damaszku. Jakiego Damaszku! Zanim dotarłem do Kunejtry, nim moje nogi stanęły na małych łukowatych mostach tego miasta, prawie straciłem życie. Lało mocno i przemokłem do kości. Ale nic mnie to nie obchodziło. Bałem się, że sto funtów brytyjskich przemoknie w kieszeniach mojego płaszcza i będzie do niczego. Krótko mówiąc, przepędzano mnie z każdego miejsca, gdzie chciałem schować się przed deszczem. Węglarz ze wsi Fahm wyrzucił mnie, kiedy wrócił do domu piętnaście minut po tym, jak jego żona wpuściła mnie do środka. Stary Czerkies z brodą białą i długą jak u proroka Musy, siedzący w kuchni i piekący pity w tabunie, nie pozwolił mi ani wejść, ani uszczknąć kawałka pity. Pluję na jego brodę! I tak właśnie poniewierałem się od drzwi do drzwi, od wioski do wioski, aż wpadłem na dziwacznych starców samotników, żyjących na wzgórzu przed Kunejtrą. Niech Allah pobłogosławi starców z Rasm Balut! Oni dali mi schronienie i nakarmili mnie swoim chlebem, który potem zalegał mi w żołądku, jak kamień. Piekli ten chleb z mąki żołędziowej. Kiedy wreszcie dotarłem do Damaszku z tym chlebem, co nijak nie chciał wyjść, właściciel karawanseraju, u którego się zatrzymałem, dał mi bakłażany i cukinie nadziewane ryżem i mięsem pozostałymi po gościach z minionego tygodnia i wszystko od razu ze mnie wyleciało, i lecieć nie przestawało. Bakłażany, nadziewane cukinie, żołędziowy chleb i dusza cała prawie też. Lekarz, który mnie badał, przysięgał na brodę Proroka, że dostałem czystą truciznę. Dwa dni z rzędu niemalże przemieszkałem w toalecie. Kiedy wreszcie wyszedłem, czułem się czysty jak noworodek. Zjadłem coś, wypiłem i zacząłem rozpytywać, kto sprzedaje towar. Ale moje kłopoty dopiero miały się zacząć.

W taki sposób trafiłem na Baszę, jichrab bejto… Z początku wydawał się godny zaufania, bo miał brodę i chodził w fezie. Próbka, którą przyniósł mi do sprawdzenia, rozmazała mi się w palcach jak mąka francuska. Od razu oddałem mu wszystkie pieniądze, które miałem ze sobą, całe sto funtów. Obiecałem, że za dwa–trzy dni wrócę z Bejrutu, niech towar leży przygotowany u drzwi. Przyjdę, zabiorę i pójdę sobie. No i kiedy wróciłem z Bejrutu, towar faktycznie leżał przy drzwiach. Ale kiedy włożyłem dłoń do wora, poczułem, że rozmazuje mi się w palcach nie jak mąka francuska, ale jak dżall, krowie łajno!

 – Baszo – powiedziałem mu – czegoś takiego nie biorę nawet za darmo. Daj mi to, z czego była ta próbka. To nie jest tamten towar.

 – To jest tamten towar – odparł.

 – Baszo, Baszo, obyś pozostał Baszą! – mówiłem dalej. – Albo dasz mi tamten towar, albo oddasz kasę!

 – Ja pozostanę sobą i kasa pozostanie u mnie – odrzekł. – A jak nie zabierzesz towaru, to on też pozostanie u mnie.

Wyszedłem na ulicę. Nie miałem ani kasy, ani towaru, tylko mauzera pod ramieniem, który swoją ostrą lufą coraz mocniej kłuł mnie w żebra. Pół dnia kręciłem się ulicami, aż moje nogi stanęły, sam nie wiem jak, przed domem Antuna. To nie był dom, to był pałac. Antun pochodzi z rodziny Haddadów z Umm al-Fahm, gdzie się urodziłem. Jedliśmy razem chleb z solą, byliśmy przyjaciółmi, prawie braćmi, dopóki nasze drogi się nie rozeszły. Ktoś pewnego dnia puścił we wsi plotkę, że kradliśmy owce – w życiu czegoś takiego nie robiliśmy – i sędzia postanowił wysłać nas w różne miejsca. Mnie do Jafy, gdzie zostałem tym, kim jestem, a Antuna do Damaszku, gdzie – nie mam pojęcia jak – stał się gubernatorem całej okolicy. U nas na wsi się mówiło, że w rodzinie Haddadów z pokolenia na pokolenie przechodzi urok. Nie wierzyłem w to. Nie wierzę w diabły ani w duchy, ale o tym lepiej nie mówmy. Zadzwoniłem. Przyszedł czarny niewolnik i otworzył bramę.

 – Powiadom swojego pana – powiedziałem – że wpadł do niego w odwiedziny Ahmed Id Al-Hadid. On już będzie wiedział.

 – Pan wie i kazał mi ci otworzyć – odrzekł.

Aha! – pomyślałem w duchu i wszedłem za niewolnikiem do ogromnego domu.

A więc staję w pokoju, czy raczej sali, gdzie od ściany do ściany pełno kilimów, każdy jeden perski, z Teheranu, na ścianach obrazy wielkie jak w muzeum, na kanapach różne poduszki i kolorowe narzuty, a przy stole Antun i pięciu oficerów. Ten sam Antun, tylko siwe pasmo we włosach dodaje mu powagi. Jak mnie zobaczył, od razu wstał i podszedł z otwartymi ramionami, objął mnie i ucałował z obu stron. I powiedział: „Ahmed, Ahmed”, a ja mu na to: „Antun, Antun”. Objął mnie ramieniem, przeprosił oficerów i poszliśmy do jego gabinetu na piętrze, żeby porozmawiać na osobności. W gabinecie położył mi ręce na ramiona i powiedział, śmiejąc się:

 – Kopę lat!

 – Walla, za dużo – odrzekłem. – Wszystko przez tego pechowego sędziego z Nablusu.

 – Nie mów tak – powiedział. – Przecież nie pecha, a szczęście przyniósł nam ten sędzia. I wskazał ręką przepych dookoła.

 – Owszem – stwierdziłem.

Posadził mnie przy biurku i zapytał:

 – A u ciebie?

 – Wszystko pochodzi od Allaha – odpowiedziałem.

Popatrzył na mnie chwilę w milczeniu.

 – Ahmed – zapytał w końcu – a pamiętasz, co się nam zdarzyło z mułem Abu Sajjeda? – Ze śmiechu zaczął pokładać się na biurku.

 – Pamiętam – powiedziałem.

Przestał się śmiać i spojrzał mi w oczy:

 – No jak u ciebie?

 – A tak sobie – odparłem.

 – Ahmed, czy chodzi o kobietę?

 – Nie – odpowiedziałem znowu. – Chodzi o takiego jednego, który nie jest prawdziwym mężczyzną.

Wstał od biurka:

 – Esz ismo? – zapytał.

 – Antun, to moja rzecz. Ty daj mi tylko dwa–trzy dni, żebym mógł…

 – Ahmed, esz ismo?

 – Basza – wyznałem. – Hada ismo al-maaruf, laken hu charuf!

 – Dość mieliśmy kłopotów z owcami – powiedział. – Nie ciągnij diabła za wąsy.

 – Antun, wąsy czy nie wąsy, ja po prostu muszę. Inaczej nie będę mężczyzną. Przysięgam na brodę…

 – Nie! – Antun podniósł dłoń. – Nie przysięgaj! Zapomniałeś, że odpowiadam za bezpieczeństwo całej okolicy? Gdzie potem pójdę pracować, może do piekarni? Do kawiarni…? Nie, Ahmed, u mnie w guberni jest porządek! Karty na stół…

 – Wybacz mi, Antun – odparłem – nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało, ale… co mam teraz robić…?

 – Istanna. – Pokręcił się pięć minut po gabinecie z rękami skrzyżowanymi z tyłu, a wąsy skrywały jego myśli. Po czym otworzył drzwi i zawołał kogoś z dołu.

Wszedł czarny niewolnik. Antun zaczął szeptać mu do ucha, ten potakiwał z otwartymi ustami, a kiedy Antun skończył, niewolnik zamknął usta i popatrzył na mnie.

 – Idź z nim – powiedział Antun.

Tak zrobiłem. Niewolnik szedł, a ja za nim biegłem. „Gdzie idziemy?”, zapytałem. „Do odpowiedzialnego za handel”, odpowiedział. Dobra, Ahmed – pomyślałem sobie – ty się za bardzo nie wtrącaj, rób, co ci powiedzą. I biegłem za niewolnikiem, bo ten czarny kroki miał ogromne. Był wielkoludem.

Na głównym dziedzińcu domu mały czarny chłopak czyścił białą klacz, w życiu nie widziałem tak pięknego, szlachetnego konia.

 – Ja walad! – zwrócił się do niego niewolnik. – Idź i powiedz swojemu panu, że jestem tu z ważnym gościem Antuna Haddada.

Chłopak z grzebieniem w jednej ręce i ogonem klaczy w drugiej odpowiedział:

 – Pan jest w swoim gabinecie i ma ważną sprawę, nie wolno mu przeszkadzać.

 – W którym gabinecie? – zapytał niewolnik. – W północnym czy południowym?

 – W południowym.

 – Dobra, zaczekamy.

Po dziesięciu minutach zobaczyliśmy dwóch dostojnych mężczyzn idących schodami w dół. Skinęli głową słudze Antuna i opuścili dziedziniec. Niewolnikowi prawie oczy wypadły z orbit, patrzył w ich stronę z otwartymi ustami, a potem przeniósł wzrok na chłopaka i jego nozdrza zadrżały.

 – Ty psi synu, powiedziałeś, że jest w południowym!

 – Bi-hjat abuk, pomyliłem się… – roześmiał się chłopak. – Teraz jest w południowym!

 – Na mojego ojca przysięgasz, ty… – Niewolnik Antuna zamachnął się, ale chłopak uciekł i zaczęli gonić się wokół klaczy, aż miałem tego dość i krzyknąłem:

 – Co się tu dzieje?

 – On mi powiedział… pan za chwilę… – plątał się niewolnik. – Ty psi synu, gdzie teraz jest twój pan?

 – Na życie matki klaczy i twojej, teraz jest w południowym!

I znowu zaczęli obiegać klacz.

 – Ja ibn szarmuta! Załatwię ciebie i matkę matki twojej matki…

Zrozumiałem, że to się nie skończy, nim dojdą do tej, której nie wolno przeklinać, bo ona jest matką nas wszystkich, i złapałem niewolnika Antuna za rękę. Klacz podniosła na mnie oczy.

 – Chalas! – krzyknąłem. – Rzygam już waszą północą i waszym południem, i waszym wschodem, i zachodem też! Ty idź do niego i powiedz mu, że tu jestem. Skończmy to…

Czarny niewolnik spojrzał na chłopaka wielkimi białymi oczami i powiedział:

 – Zobaczysz jeszcze, ty… – I ruszył na tyły domu.

Szedł, a ja zauważyłem, że chłopak patrzy za nim błyszczącymi oczami, jakby się czegoś spodziewał. Zacząłem i ja wypatrywać. Nie minęło pięć minut, a z tylnych drzwi domu wyszła młodziutka czarna dziewczyna, może osiemnastolatka, przepiękna. Kiedy mnie dostrzegła, zakryła twarz chustą i wymknęła się szybko z dziedzińca. Miała oszałamiającą figurę, nigdy takiej nie widziałem i nigdy już nie zobaczę, ale szczególnie utkwił mi w pamięci jej płomienny wzrok. Chłopak zauważył, że się na nią gapię, i zaczął się śmiać.

Wtedy pojawił się wreszcie odpowiedzialny za handel, podszedł do mnie z wyciągniętą ręką i ukłonił się.

 – Ala ejni waala rasi, jestem Mustafa Bej. – Uścisnąwszy mi dłoń, wycałował swoje palce, a potem położył rękę na sercu i na czole. – Tfaddal.

Pociągnął mnie do domu, a na chłopaka wrzasnął:

 – Co się śmiejesz? Przyjaciele Antuna to moi bracia. – I zaraz zwrócił się do mnie: – Opromieniłeś mój dom światłem.

 – Pan własnym światłem go opromienia – odrzekłem i spojrzałem na rozczochrany wąs i pomiętą galabiję mężczyzny. Wyprostował wąsy, wyprostował się cały, ręką wygładził galabiję i poprosił, bym usiadł na poduszkach na dywanie. Potem podszedł do wejścia i zawołał chłopaka.

Ten przyszedł, a twarz miał wesołą. Mustafa Bej zapytał:

 – Czego się śmiejesz?

A on dalej się śmiał.

Mustafa Bej przyjrzał się mu, pokręcił głową i powiedział:

 – Ja mal’un… Przyprowadź mi tu Baszę! Jalla, imszi!

Siedzieliśmy, piliśmy, paliliśmy sziszę i rozmawialiśmy, kiedy do pomieszczenia wpadł Basza, a za nim chłopak trzymający w ręku długi cienki kij, którym dźgał Baszę w tyłek.

 – Co się śmiejesz? – Mustafa Bej znowu wrzasnął na chłopaka.

 – Ja się nie śmieję… Mustafo Beju… – powiedział Basza, który myślał, że chodzi o niego, bo bał się podnieść wzrok. – Ja, panie…

 – Zamilcz, psie! Wynoś się!

Chłopak wyskoczył na zewnątrz z kijem, wciąż się śmiejąc, i Basza również skierował się do drzwi.

 – Nie ty, ośle jeden… – Mustafa Bej złapał go z tyłu za szyję, aż Basza się zgiął. Wciągnął go na środek pokoju, jakby ciągnął kota, a po drodze zdjął ze ściany długi skórzany bat, taki, co się nazywa korbacz, i powiedział:

 – Naprawdę jesteś osłem… Cokolwiek ci każę, robisz na opak. A teraz słuchaj uważnie! – Basza opuścił głowę i nastawił uszu. – I dobrze się zastanów, zanim wypowiesz choć jedno słowo w obecności tego pana tutaj, bo sznur kłamstwa jest krótki, a mój sznur długi… Jesteś winny temu panu sto funtów angielskich?

Mustafa Bej tak przyciskał ręką głowę Baszy, że ten miał nos przy samym dywanie. Podniósł tylko wzrok.

 – Panie, ja…

Trach!

 – Winny czy niewinny?

Trach!

 – Winny, Mustafo Beju, dość! Aj!

 – Oddaj panu sto funtów… Dodaj pięćdziesiąt funtów, ponieważ pan jest moim przyjacielem… Dodaj jeszcze dwadzieścia, boś naruszył jego honor, a jego honor to mój honor, a także porządek publiczny… I dodaj pięć funtów za to, żeś Basza…

Yossi Granovski, fot. Victor Lefelman

Za każdym razem smagał go korbaczem i rzucał mi spojrzenie. Basza też na mnie patrzył, nieszczęsnym wzrokiem od dołu. Zobaczyłem, że jeszcze chwila i nic z niego nie zostanie, i nagle, sam zdziwiony, krzyknąłem:

 – Dość!

 – Co, już? – zapytał Mustafa Bej. – Dobre masz serce… Masz szczęście, ty psie, dawaj, dawaj kasę…

Przeliczył, oddał mi dokładnie to, co mi się należało, dał w kieszeń to, co należało się rządowi, i dał Baszy kopniaka w tyłek, wyrzucając go za drzwi.

 – A teraz, kiedy się pozbyliśmy tej pluskwy – zwrócił się do mnie – chcę pogadać z tobą o interesach. Pójdziemy do gabinetu?

 – Z całym szacunkiem… – powiedziałem – do północnego.

 – Abu Szejch…?

 – Mustafo Beju, szczęście przychodzi do mnie z północy – wyjaśniłem. – To znaczy, ja w to wierzę…

 – Handlarz naradzający się z gwiazdami? – zdziwił się. – Jedno nie pasuje do drugiego…

 – Swoje sprawy zostawiam Allahowi.

 – Teraz słusznie prawisz! – odparł. – Widać, że jesteś przyjacielem Antuna.

Roześmialiśmy się.

Obyście mieli dom taki jak gabinet Mustafy Beja. Rzadko się widzi podobny przepych. Mustafa Bej objął mnie i zapytał:

 – Po co ci te kłopoty, synku? Będę ci dostarczać pierwszorzędne tkaniny z Homs. Kupisz tanio, sprzedasz drożej.

 – Mustafo, jakim cudem miałbym się znać na tkaninach? – zapytałem.

 – Naucz się – powiedział.

 – Za późno.

 – A perfumy? – proponował dalej.

 – To nie dla mężczyzn.

 – Przyprawy? – nalegał. – Konie? Kobiety?

 – Baszo… wybacz! Mustafo Beju…– powiedziałem. – Jestem człowiekiem uczciwym, handluję tylko tym, na czym się znam.

 – Szkoda, szkoda, że nie znasz się na kobietach. – Zapisał coś na skrawku papieru, dał mi go i powiedział: – Idź pod ten adres. Na końcu ulicy zobaczysz duży dom z czerwoną dachówką, który ma dwa wejścia, jedno od północy, a drugie…

 – Od południa – wtrąciłem.

 – Skąd wiedziałeś? – zdziwił się. – Ale ty zapukasz od północy…

 – A nie mówiłem ci, Mustafo Beju, moje szczęście nadchodzi z północy… – roześmiałem się.

On też się roześmiał.

 – Otworzy ci taki jeden – ciągnął – nazywa się Ali Mukader. Powiedz mu, że to ja cię przysłałem. Idź, Allah ma’ak! I nie zapomnij mojego imienia, jak będziesz u Antuna, bo widzę, że czasami imiona ci się mylą…

 – Niech i ciebie Allah pobłogosławi, nie zapomnę!

Nawet gdyby mnie nie ostrzegł, w życiu bym nie zapukał od południa. Może i jestem głupi, ale nie aż tak.

Otworzył mi Ali Mukader.

 – Przysyła mnie Mustafa Bej – powiedziałem.

 – Wiem – odparł i podjął mnie z honorami. – Zjesz coś? Wypijesz? Zapalisz sziszę?

Podziękowałem:

 – Już jadłem i piłem.

 – Ile towaru chcesz? – zapytał.

 – Pokaż próbkę.

Przyniósł dużą złotą tacę i wysypał na nią kopczyk. Włożyłem rękę. Na Allaha, czyste złoto!

 – I jak? – zapytał.

 – U ciebie najlepsze! – powiedziałem.

I nagle – moja ręka ciągle w kopczyku – rozległo się głośne pukanie! Od południa!

Spojrzałem na Ali Mukadera, on spojrzał na mnie, i tak patrzyliśmy: on na mnie, ja na niego.

 – Chwilę – powiedział i podniósł się, by otworzyć drzwi. Południowe!

U wejścia stanęło dwóch policjantów, każdy z karabinem, pistoletem, pasem i wąsami. Pomyślałem sobie: już po mnie! Tu, w guberni, jest porządek! Karty na stole… A na naszym stole taca z towarem i moja ręka głęboko w towarze… Teraz nawet Antun mnie nie uratuje… Jak się toczy moje koło fortuny i dokąd wyruszę teraz? Na północ, południe, zachód, do więzienia? Tymczasem widzę, że Ali Mukader po cichu rozmawia z policjantami i wprowadza ich do pokoju! Szybko wyciągnąłem rękę…

Ali Mukader spojrzał na mnie i zaśmiał się razem z policjantami.

 – Włóż, włóż tę rękę z powrotem… – powiedział. – Antun Haddad ich przysłał, żeby ci robili za konwój.

 – Ahlan wa sahlan! – powiedziałem. – Bierzcie mnie! Oddaję się w wasze ręce!

I poszliśmy do pałacu.

 – Czemu nie powiedziałeś od razu, czym się zajmujesz? – zapytał mnie Antun, rozpromieniony.

 – Na Allaha, nie wiedziałem… – odparłem. – Ale, Antun, pełen szacunek. U ciebie w guberni naprawdę jest porządek, północ to północ, a południe to południe, i nie można się pomylić!

 – Ahmed – powiedział – północ jest moja, ale południe też. Jedno i drugie należy do mnie. A teraz moi policjanci odeskortują cię aż do Tyberiady.

Wsiadłem z towarem do citroëna Antuna, a kiedy samochód miał ruszyć, przypomniałem sobie, że od dawna chciałem o coś Antuna zapytać, ale nie miałem odwagi… I może teraz jest ostatnia szansa.

 – Antun, jedną rzecz muszę wiedzieć – powiedziałem mu, gdy citroën już prawie ruszył. – I powiedz swojemu bratu prawdę, bo inaczej, przysięgam na naszą przyjaźń, nie dam rady więcej zasnąć… Skąd wiedziałeś, że tam jestem, i skąd wiedziałeś, zanim w ogóle do ciebie przybyłem, że…

Mrugnął do mnie z uśmiechem.

 – A jak ci się wydaje, dlaczego zostałem…

Żołnierz wcisnął gaz i citroën ruszył.

Siedziałem zadowolony w kawiarni Inszirah, wspominałem mrugnięcie Antuna i jego uśmiech, układałem sobie w głowie wszystko, co mi się przydarzyło, jakby to był indyjski film albo sen, i wtedy pośród kłębów dymu sziszy i śpiewu Lajli Murad dobiegł mnie cieniutki, piszczący głosik, wołający:

 – Abu Szejch! Abu Szejch!

Spojrzałem w dół i zobaczyłem chłopaka, ciągnął za rękaw mojej francuskiej marynarki. Mały czarny chłopak.

 – Znowu ty! Przestań się śmiać!

Chłopak prawie się rozpłakał:

 – Abu Szejch, czemu na mnie krzyczysz? Kto się śmieje?

Przypatrzyłem mu się, to był chłopak praktykujący fryzjerstwo u Abu Salima.

 – Czego chcesz? – zapytałem. Bo z tego, co wydarzyło się rano, nie pamiętałem już nic.

 – Abu Salim wysłał mnie po ciebie – powiedział. – Już godzinę cię wołam, a ty nie słyszysz.

 – Nie przesadzaj – odrzekłem.

Z zadowoleniem zatarłem dłonie i wstałem od stolika.

Ledwie wszedłem do salonu Abu Salima, od razu chciałem odwrócić się i wyjść. W środku stało trzech angielskich żołnierzy, każdy z karabinem, pistoletem i trzema paskami na pagonach. Sierżanci. Jeden wysoki, drugi niski i wąsaty, trzeci gruby z kapeluszem kowbojskim i nożem przy pasie.

Myśli zaczęły gonić w mojej głowie. Co ja teraz pocznę? Zabiję ich? A potem zabiję Abu Salima? Zabiję ich i Abu Salima, a na koniec siebie? Pomyślałem sobie: koniec, Ahmedzie, wielki handlarzu, przyjacielu nadzorcy handlu w Damaszku, który ma dwa gabinety i małego sługę, bracie gubernatora Damaszku i okolic, północy i południa, i nie wiem, czego jeszcze… Myślałeś, żeś król, a wpadłeś przez fryzjera.

Ze strachu dostałem zeza.

Wysoki żołnierz powiedział po angielsku:

 – Słyszeliśmy, że masz porządny towar.

Ze strachu odjęło mi mowę.

Niski wąsacz zwrócił się do Abu Salima, który patrzył na mnie z otwartą gębą, a ręka z brzytwą zastygła mu na pasie do ostrzenia:

 – Co mu jest? Zezowaty i niemowa?

Dopiero trzeci, gruby Australijczyk z kapeluszem kowbojskim, podszedł do mnie, roześmiał się i wyciągnął rękę, mówiąc:

 – Maj frend, dont bi afrejd, łi ar in de armi not tu fajt. Łi ar hir from Kejro on biznes!

Wtedy język mi się rozplątał. Powiedziałem:

 – Łelkam!

A więc w ten sposób, z pomocą chrześcijańskiego gubernatora Damaszku, dwóch syryjskich policjantów mandatu francuskiego, trzech angielskich żołnierzy, z których jeden był zresztą Australijczykiem, i mnie, Ahmeda Abu Szejcha, Araba muzułmanina z Jafy, mój towar odbył spokojną podróż z Damaszku do Kairu…

Pewnie zapytasz teraz, czy i tych angielskich żołnierzy nie przysłał czasem Antun? Kto wie? Wszystko jest możliwe. Ale o tym lepiej za dużo nie mówmy.

Po co opowiadam ci to wszystko, mimo żeś Żyd, a na twarzy masz wypisane, że pracujesz dla rządu? Nie wiem. Coś w tobie przypomina mi fryzjera Abu Salima, jedynego człowieka na całym świecie, któremu pozwalałem trzy–cztery razy w tygodniu dotykać brzytwą mojej szyi.

Yossi Granovski, Adżami. Opowieści z Jafy, przeł. Roman Vater, Wydawnictwo Filtry 2023.