Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Tatiana Țîbuleac, „Lato, gdy mama miała zielone oczy” (fragment)

6

Po dziewięciu godzinach podróży samochodem, podczas których zatrzymywaliśmy się dziewięć razy po to, by mama mogła zwymiotować – to na nawierzchnię autostrady, to w przydrożne łopiany, to do muszli klozetowej w publicznej toalecie, to znów na szybę mikrobusu pełnego jadących nad morze staruszków o kulach – oraz jeden raz po to, by wyrzucić jej wymiociny zebrane w uciętej u góry plastikowej butelce, którą trzymała między kolanami, dotarliśmy.

– Raj! – pisnęła, klaszcząc, podczas gdy ja próbowałem obliczyć, ile by mnie kosztował powrót do Paryża, a potem dotarcie pociągiem do Londynu, gdzie chciałem złapać Jima i Kalo. Miałem przy sobie trochę euro i funtów, ale byłem gotowy kraść, prostytuować się lub popełnić jakiekolwiek inne uzasadnione wykroczenie, byleby się stamtąd wyrwać.

Mama pierwsza wysiadła z samochodu, zwymiotowała po raz czternasty i pochyliła się, by zawiązać sznurówki w adidasach. Bez pośpiechu, z uniesionym w powietrzu gigantycznym tyłkiem podobnym do przejrzałej moreli, tuż przed nosem kierowcy. Nie mogłem w to uwierzyć. Ta kreatura, która śmiało mogłaby uchodzić za muzę wszystkich reżyserów absurdalnych filmów, była moją mamą. I nawet nie grała żadnej roli.

Kierowca był w siódmym niebie. Zdaje się, że od zawsze pragnął w biały dzień studiować kobiece majtki, nie ryzykując trafienia do aresztu, a teraz nadarzała się okazja. Pieprzony wieprz. I pieprzona locha. Chciałem bić.

„Policz do stu, a chęć bicia zniknie”, mówiła mi psychiatryczka dziesiątki razy, ale najwyraźniej nie za wiele kumała. Kiedyś zaraz po konsultacji poraniłem sobie rękę, próbując wyciągnąć colę z automatu. Cola nie chciała wyjść, autobus już przyjechał, ja się spieszyłem. Policzyłem do trzech i zacząłem tłuc, aż zabarwiłem na czerwono cały przystanek. Nie zamknięto mnie wtedy, bo policjant znał się z dyrektorką szkoły, a ta kandydowała na jakieś tam stanowisko w urzędzie miasta.

Głos mamy nie irytował mnie tak bardzo, gdy miałem zamknięte oczy. Zacząłem liczyć w myśli. Znajdowaliśmy się gdzieś na północy Francji, nie wiedziałem dokładnie gdzie, ale czułem się, jakbym właśnie przemierzył cały wszechświat. Do tamtej chwili nasza podróż potwierdzała całą moją wiedzę o Francji. Przez szybę samochodu dostrzegłem jedynie białe krowy, rozklekotane peugeoty i ciągniki przewożące łajno. Oczywiście do tego dochodziła też muzyka zboczonego kierowcy. Mama sprawiała jednak wrażenie, jakby ktoś ją podłączył do prądu. Gdy akurat nie wymiotowała, wykrzykiwała bez przerwy: „Fantastyczne, fantastyczne!”.

Zwaliłem się na trawę. Byłem na środku jakiegoś łanu i dopiero w oddali, w odległości około pół kilometra, dało się dojrzeć jakiś rodzaj ludzkiej konstrukcji, prawdopodobnie cel naszej podróży. W jaki sposób mieliśmy dodźwigać tam bagaże – ta myśl, podobnie jak i cała idea wspólnego wyjazdu, mnie przerastała. Mama rozmawiała z kierowcą na temat pieniędzy i widziałem, że próbuje go kokietować. Jeśli sam jeszcze nie zwymiotowałem, to tylko dlatego, że zaatakowały mnie mrówki wielkości palców i nie mogłem się od nich opędzić. Przeklęte gnidy zaczęły wspinać się po mnie jak oszalałe i przemykać pod ubraniem. Zawsze czułem obrzydzenie do insektów, więc wydarłem się wniebogłosy i zrzuciłem wszystko, co miałem na sobie. Kierowca nie posiadał się z radości. Kolejna para majtek za darmo.

– Dzięęękiii – odezwała się mama. Jej syropowaty głos mógłby przestraszyć nawet kunę w rui. Następnie dostrzegłem, jak podaje temu zboczeńcowi trzy banknoty – opłatę za podróż z Paryża aż do tej dziury – i w końcu zostaliśmy tylko my dwoje.

Mama zaczęła się ze mnie śmiać, co mnie przerażało, ponieważ wtedy, gdy się śmiała, była jeszcze brzydsza. Jej ukruszone białe zęby przemieściły się z ust na galaretowaty podbródek. Jej piękne oczy zaginęły pośród fałd grubej twarzy, które pomieszały się szybko jak puzzle. W podobnych chwilach mama wyglądała jak jakiś szczęśliwy potwór, a ja spodziewałem się, że z jej ust wypadnie ucho, a z nosa wycieknie język.

Modliłem się, by ten dzień jak najszybciej się zakończył. Żeby ziemia się rozwarła, a mama zniknęła gdzieś w czeluściach. Albo ja. Albo żebym chociaż włonił się w mamę, wrodził się na powrót, a kiedy już by mnie nie było – żebym zwiał ile sił w nogach.

7

Nie pamiętam, jak wszedłem do domu i o czym rozmawiałem z mamą, ani czy w ogóle o czymś rozmawialiśmy. Rano zbudziłem się w ogromnym łóżku, podobnym do arki, z inkrustowanymi gołębiami po bokach. Pierwszą rzeczą, jaką przypominam sobie wyraźnie z tamtego lata, jest – brzmi to jak tytuł – dziewczyna z jedną nogą krótszą. Miała na sobie czarną spódnicę w fiołkowe czaszki i usiłowała przykleić plakat na okiennicach mojego okna. Nazywała się Varga i była sierotą z Czech, która kilka lat później straciła oko i zaszła w ciążę z lokalnym księgarzem. O tym jednak dowiedziałem się dopiero po jakichś dziesięciu latach, kiedy to spotkaliśmy się ponownie. Śmialiśmy się wtedy z tego wszystkiego, choć niezbyt głośno.

Varga niemal zemdlała ze strachu, gdy zobaczyła, jak otwieram okno – w domu, który uważała za opustoszały. Zwyzywała mnie krótko, upuściła pomazany śmierdzącym klejem plakat i uciekła, podskakując w swoim koślawym rytmie. Patrzyłem, jak jej spódnica łopocze na wietrze. Z porzuconego afisza łypały na mnie dwie okropne marionetki i tytuł przedstawienia: Łasica i zły człowiek. Przysięgam, że tego nie wymyślam. Był to spektakl dla dzieci, grany w każdą niedzielę na skwerze urzędu gminy. Nigdy go nie obejrzałem, wystarczała mi świadomość, że go wystawiano.

Tamtego poranka – z lepkim plakatem w dłoniach i powiewającym wspomnieniem Vargi – odczułem po raz pierwszy w życiu coś w rodzaju ogólnej beznadziei, przejmujący brak sensu i pustkę, która zaczęła rosnąć, nadymać się i przybierać formy tak przerażające, że – wiedziałem to na pewno – nigdy nie byłbym w stanie czymś lub kimś jej wypełnić.

Poszedłem poszukać mamy.

Zanim opuściłem pokój, dostrzegłem stertę swoich rzeczy na krześle. Oznaczało to, że od poprzedniego wieczoru, kiedy napadły mnie mrówki, aż do ucieczki kulawej dziewczyny miałem na sobie jedynie majtki. Ku mojemu zaskoczeniu myśl ta, podobnie jak to, że obcy ludzie widzieli mnie w takim stanie, nie przeszkadzała mi. Przez noc sam stałem się mamą.

Natknąłem się na nią, jak prażyła popcorn na płycie kuchennej i śmiała się do siebie. Tak jakby stłukł się telewizor, a film wypadł z ekranu i trwał dalej u nas w kuchni. Prażone ziarna wystrzeliwały we wszystkich kierunkach i wirowały wokół mamy, podobne do kwiatów czereśni unoszących się podczas burzy. Mama patrzyła na białe kuleczki i mówiła do nich niby do przedszkolaków, od czasu do czasu zagarniając palcami – niczym żywą łopatką – pozostały na patelni popcorn. Ubrała się w niebieską trapezową sukienkę, co było jeszcze dziwniejsze niż cała ta jej szalona zabawa z kukurydzą. Nigdy nie widziałem mamy w sukience.

Wrzasnąłem, by przestała, by natychmiast przestała, na co ona odwróciła się przestraszona w stronę mojego głosu. Spytała, czy wciąż boli mnie głowa i czy trzeba jechać do lekarza. Spytałem ją o to samo. Zaśmiała się i podała mi cedzak pełen kukurydzy. Potem w jednym zdaniu zakomunikowała mi, że znów zemdlałem – ale widziała, że to nic poważnego – że zawsze chciała sama zrobić popcorn i że znalazła w lodówce butelkę piwa.

Gdybym w tamtej chwili się stamtąd ulotnił, dotarłbym do stacji King’s Cross następnego ranka, a parę godzin później byłbym już w Amsterdamie z Jimem i Kalo. Wszystko – a przynajmniej tamto lato – potoczyłoby się inaczej, chociaż, w gruncie rzeczy, na jedno wychodzi. Nie ruszyłem się jednak z miejsca. Usiadłem do stołu z mamą, jadłem popcorn i piłem piwo na śniadanie.

12

Przebywałem na wsi od trzech dni, ale jeszcze nie spotkałem żywej duszy. Całe dnie spałem albo paliłem, albo jadłem popcorn, albo nienawidziłem mamy. Tymczasem Jim i Kalo wyjechali do Amsterdamu – rozpoczęli wakacje, na które czekałem przez trzy lata i na które odłożyłem pieniądze ze wszystkich możliwych świąt, plus to, co zwędziłem babci.

Każdy miał tyle, by starczyło na dwie porządne prostytutki. Rozumiało się jednak samo przez się, że najpierw spróbujemy przespać się za darmo – z Niemkami albo z Holenderkami, które i tak są chętne, gdy dużo wypiją. Przysięgliśmy nie wchodzić w drogę naszym Angielkom – wprawdzie dałyby się namówić łatwiej, ale były brzydsze i mogły też nas pobić.

W pewnym momencie przestraszyłem się, że nie wystarczy mi pieniędzy i że stracę największą przygodę życia. Jim powiedział jednak, żebym się nie martwił: pożyczy mi, jeśli będzie trzeba, bo miesiąc wcześniej wydoił swojego ojca. Nawiasem mówiąc, facet jakiś czas temu wdał się w romans z naszą psychiatryczką, a kiedyś Jim przyłapał ich, jak trzymali się za ręce w aptece. Opadła mi szczęka, kiedy o tym usłyszałem. Nie mogłem uwierzyć, że adwokat może być takim kretynem. Mieć tyle pieniędzy i wplątywać się w przygodę z naszą psychiatryczką, której cuchnęło spod pach! Pomyślałem wtedy, że być może głąbowatość Jima nie wzięła się znikąd.

Dowiedziawszy się, jak mają się sprawy, byłem pewien, że mogę tu ugrać coś dla siebie. Zaczaiłem się na psychiatryczkę raz po zajęciach i zagroziłem, że wyśpiewam wszystko dyrektorce albo – co byłoby dla niej gorsze – mamie Jima. Chciałem niewiele pieniędzy, bo nie znaliśmy się zbyt dobrze, a ja nie byłem znowu aż takim sępem. Pieprzona zdzira odparła jednak, że nawet miałaby w tym interes – to znaczy w tym, żeby mama Jima się dowiedziała. Nazwała mnie „niedorozwiniętym gnojem” i wyrzuciła za drzwi.

Tak czy inaczej, wyjazd do Amsterdamu, seks z tamtejszymi kobietami, jaranie wszystkiego, co popadnie – nawet jeśli, jak Mars, miałbym do końca życia nie wstawać z wózka, nawet jeśli miałbym złapać AIDS albo spaść z mostu, utonąć i zostać odnalezionym po stu latach, kiedy już robaki zrobią swoje – to było moje największe marzenie, odkąd skończyłem czternaście lat. Jim i Kalo też się zapalili do tego planu, kiedy im go szczegółowo opisałem, jak dzieciom. Choć uważałem ich za swoich najlepszych przyjaciół – jedynych, jakich kiedykolwiek miałem – wiedziałem, że są tępakami i że nigdy nie wpadają na pomysły tak dobre jak moje.

Ta żmija matka pokrzyżowała mi jednak szyki.

Najpierw powiedziała, że jeżeli z nią nie pojadę, popełni samobójstwo. Potem obiecała mi laptop, żebym mógł oglądać porno u siebie w pokoju. „A zabij się, mogę oglądać też w telefonie”, odpowiedziałem jej szczerze, ale wtedy mama wyciągnęła asa z rękawa. Półgębkiem przyrzekła, że da mi samochód i że pomoże sfałszować dokumenty, dzięki czemu będę mógł prowadzić.

To była jedna z tych chwil, gdy chcesz wierzyć, nawet jeśli nie wierzysz. Coś jak sytuacja, kiedy doskonale wiesz, że Święty Mikołaj nie istnieje, ale nagle podchodzi do ciebie jakiś brodaty brzuchacz i daje ci maserati. Co robisz? Mówisz Świętemu Mikołajowi, żeby wsadził sobie w dupę ten cały samochód, bo on sam nie istnieje? Czy przyjmujesz prezent i zaczynasz wierzyć jak idiota?

Mniej więcej to stało się w dzień urodzin mamy, która oznajmiła wtedy, że muszę jedynie pojechać z nią na lato do Francji, a potem mogę robić, co tylko chcę. Powiedziałem „tak”, ale nie jak frajer. Po pierwsze, zmusiłem ją, żeby przysięgła na nową ikonę babci, przy czym trzymałem obrazek tuż przed nią, tak żeby patrzyła świętej w oczy. Później, po namyśle, kazałem jej spisać wszystko na papierze, a następnie złożyć podpis w dwóch miejscach i opatrzyć go dokładną datą, żeby nie mogła zgrywać głupiej, mówiąc na przykład, że chodziło jej o inny rok. Wreszcie, gdy już podpisała, a ja przeczytałem całość dziesięć razy i wszystko wydawało się okej, stwierdziłem z powagą, że ją zabiję, jeśli nie dotrzyma słowa. Ku mojemu zaskoczeniu mama na wszystko się zgodziła, co znów nasuwało podejrzenia, ale nie było już odwrotu.

Jim i Kalo oświadczyli, że jestem kretynem. Że minie wieczność, zanim będę mógł prowadzić samochód. Że stracę najlepsze wakacje życia. Że pozostanę prawiczkiem. Że jeśli będę prawiczkiem, Jude nigdy na mnie nie spojrzy, choćbym miał dziesięć samochodów, albo i tysiąc. Odpowiedziałem, że wiem, co robię, i że czekam na wiadomości z liczbą kobiet, z którymi się przespali w Amsterdamie.

Był to pierwszy raz w życiu, gdy dałem mamie pierwszeństwo przed innymi.

Tatiana Țîbuleac, Lato, gdy mama miała zielone oczy, tłum. Dominik Małecki, Książkowe Klimaty 2021.