Kilka dni później, akurat wtedy, kiedy zakończył zdanie słowami „wytworność surowców mięsnych i doznań smakowych”, zjawił się zapowiedziany gerontolog. Przywitali się – było zimne przedpołudnie z oparem mgły w powietrzu i szadzią na drzewach i trawie – i zamienili parę słów na temat pory roku, która przynosi ciemność i chłód nie tylko przyrodzie, ale także duszy ludzkiej.
On natychmiast odłożył ołówek i zaczął rozpinać guziki koszuli, by udostępnić klatkę piersiową do osłuchania. Gerontolog powstrzymał go jednak – skąd, nie chodzi o żadne badanie lekarskie, nawet nie wziął ze sobą stetoskopu ani innych narzędzi, nie po to tu przyjechał, nie jest wcale pewne, czy przyjechał w ogóle w jakiejś konkretnej sprawie.
Pan pisze, skonstatował i kiwnął głową w kierunku jego zeszytu i pulpitu.
Tak. Próbuję dokończyć pewną notatkę, którą zacząłem pisać, kiedy byłem u szczytu sił.
Pisze pan przez całe życie?
Pisałem notatki. Przez kilkadziesiąt lat nie miałem możliwości. Ale poza tym zawsze kleciłem notatki.
Sprawia to panu radość?
Nie wiem, czy radość to właściwe słowo. Nie, radość nie. Ale tworzę zdania. Nigdy nie wiadomo.
Czego nigdy nie wiadomo?
Chyba nie potrafię tego powiedzieć.
Gerontolog stanął w oknie i rozproszony błądził wzrokiem po skostniałym, białym krajobrazie. Ciemię mu połyskiwało, włosy na karku miał rzadkie i siwe, marynarkę wytartą i pomiętą. Ręce włożył w kieszenie spodni, by podeprzeć osłabione, lekko zgięte plecy.
Gdy tak się teraz nad tym zastanawia, podkreślił, to rzeczywiście nie przyjechał w żadnej konkretnej sprawie. Zrobił sobie po prostu wypad w głąb kraju, ma taki zwyczaj, wyszedł niepostrzeżenie, by nie powiedzieć, że wręcz uciekł z kliniki w Umeå. Wymyślił sobie, że ma jakieś obowiązki zawodowe, i wyruszył, to tylko pretekst, by móc to rozliczyć jako podróż służbową.
Więc ja jestem pretekstem?
Tak, można by to tak ująć, z punktu widzenia nauki i rozliczenia pretekstem unikatowym i bezspornym. Mimo że tu w rzeczywistości wcale nie chodzi o żadne badanie. Nie, musiał się tylko koniecznie wydostać z Norrlandzkiego Szpitala Uniwersyteckiego w Umeå, umknąć przed zatęchłym powietrzem i ludzkim upadkiem. O starzeniu się wie już wszystko, wszystko, co warto o tym wiedzieć, już nic więcej wiedzieć nie chce.
Autor notatek usiadł na łóżku, zapiął koszulę i oparł się plecami i karkiem o ścianę – z korytarza płynął zapach smażonej ryby.
Tak, życie gerontologa jest w istocie nie do zniesienia – profesor wyraził ubolewanie nad swym nieszczęśliwym wyborem drogi zawodowej. Jego rodzice kiedyś poczuli, że zbliża się starość, i chcieli, żeby to zbadał i coś z tym zrobił. Musiał pochylić się nad okropnościami starzenia się i włączyć je do swojego życia. Już od kilku lat jest uzależniony od leków przeciwko przewlekłym depresjom, które są wyłącznie intelektualne, spowodowane jego wiedzą. Przedmiot jego badań, starość, jest takiej natury, że jedynym słusznym rozwiązaniem byłoby zostawić go w spokoju, starość powinno się raczej okryć ciemnością niż badać. Ileż to razy przeklinał polityków i urzędników, którzy decydowali o badaniach, nie ma dnia, żeby nie życzył im śmierci! Żadna inna działalność publiczna nie stanowi tak skandalicznego i dosłownego marnotrawstwa pieniędzy podatników! W rzeczywistości wszystko jest bardzo proste: zdolność serca do pompowania krwi obniża się o połowę, prędkość impulsów nerwowych spada o jedną trzecią, nerki i płuca tracą znaczną część swojej wydolności, a mózg się kurczy. Ten, kto raz studiował pod mikroskopem obumierające komórki mózgu starego człowieka, nigdy tego nie zapomni albo zapomni dopiero na starość. W tych pomarszczonych, suchych skorupkach nie może znajdować się żadna dusza ani żaden duch.
Ten, który siedział na łóżku, od czasu do czasu podnosił prawą rękę na znak zgody, by okazać, że słucha i rozumie. Starał się przyłączyć kilka okolicznościowych uwag do monologu profesora – i on się kiedyś zestarzał, marnienie, utrata sił i upokorzenie, które się wiążą ze starością, nie są mu wcale obce i w głębi duszy troszkę się wstydzi swojego pozytywnego poglądu na życie, optymizmu i życiowej odwagi, w rzeczywistości całkowicie bezpodstawnych.
Ale najcięższa ze wszystkiego, oświadczył badacz z Umeå, odwrócony do okna i sterylnego krajobrazu za nim, jest świadomość, że nic, absolutnie nic nie jest trwałe i nie można na tym polegać. Bezlitosny czas wszystko, zupełnie wszystko w całym stworzeniu wypacza, zniekształca, ba, wręcz obraca w przeciwieństwo. Prawdopodobnie było tak zawsze. Przyzwoici ludzie zmieniają się w potwory. Seryjni mordercy tracą pamięć i stają się pobożni jak ministranci podczas mszy, potrafią całym sercem śpiewać: „Bądź nam miłościw! Przepuść nam Panie!”. A sprzymierzeńcy i poplecznicy tych seryjnych morderców nagle zaczynają głosić ewangelię miłości, na skórze wilka niespodziewanie rośnie miękka wełna baranków ofiarnych. Dusza ludzka jest wytworem wyobraźni, nieprzewidywalną przywarą, sztuczką w rękach kapryśnego iluzjonisty. A to wszystko spowodowane jest starzeniem się, tym wstrętnym fenomenem, ruchem wskazówek zegara, zmianami pór roku, pokrewieństwem zapłodnienia i rozkładu, niedostateczną wytrzymałością ścian komórkowych, niezadowalającą kondycją serca, mówiąc krótko, całą tą odrażającą dziedziną, którą zajmuje się gerontologia.
Ale co, jeśli to wszystko się odwróci? Co, jeśli ktoś przeżyje starość i zacznie żyć, że tak powiem, wstecz?
Ja wiem, ja wiem! Ale czemu miałoby to służyć? To także skończy się upadkiem, choć po przeciwnej stronie.
Więc nie istnieje żadne pocieszenie?
No tak, z tym pytaniem często spotykamy się w opiece geriatrycznej i gerontologii, w rzeczywistości podstawą tej działalności jest właśnie szukanie pocieszenia. Wielu starych ludzi być może znajduje pocieszenie, by tak rzec, w naturalny sposób, dzięki roztargnieniu, obłąkaniu, po prostu dzięki spadkowi zdolności intelektualnych, w niektórych przypadkach również dzięki niemal perwersyjnemu skupieniu na ułomnościach i deformacjach fizycznych, jakimi są złamanie szyjki kości udowej, grzybica jamy ustnej, tiki nerwowe czy bóle fantomowe w amputowanych częściach ciała. Całkowity rozkład zmienia się wówczas w zamglony horyzont, hen daleko od chwilowego bólu i udręki. Ale dla niego, gerontologa, który musi uczestniczyć w przekleństwie starości, samemu będąc w swoich najlepszych latach, żadna droga ucieczki ani pocieszenie nie istnieje. Próbował palić haszysz i tytoń, ale to nie pomogło. Kochał swoją żonę, zupełnie bez skutku. Muzyka, poezja i teatr napawają go jeszcze głębszą rozpaczą. Wielokrotnie podróżował do obcych krajów, ale nawet najsłynniejsze i najwspanialsze turystyczne cele i atrakcje nie zapewniały mu pocieszenia, kruszyły się i rozpadały przed jego oczami. A religii nie rozumie, jest na nią po prostu odporny. Co się tyczy starości, to chętnie zacytowałby pewnego niemieckiego mistrza: Gorzka kropla trucizny, która czyni całe życie obrzydliwym! W starości objawia się bezsens życia, jest to najbardziej skrajny dowód całkowitej mocy przyrody i przyciągania ziemskiego.
Przyciągania ziemskiego?
Tak, przyciągania ziemskiego.
Mam pod łóżkiem butelkę wódki. Ale zdaję sobie sprawę, że byłoby to marnotrawstwem.
Tak. Byłoby to marnotrawstwem.
Gdy byłem młodszy i jeszcze mieszkałem w Avabäck, wspominał autor notatek, wielu ludzi umierało w swoich najlepszych latach, nigdy się nie zestarzeli, wyniszczały ich suchoty.
Jednakże najnowsze badanie wykazało, że i gruźlica jest w zasadzie rodzajem starzenia się. Rozjuszone prątki atakują organy, tkanki i komórki, a te bronią się w ten sposób, że w możliwie najkrótszym czasie przechodzą przez cały cykl życia, zaatakowane części ciała stają dęba i zaczynają cwałować, naczynia krwionośne pękają, a pęcherzyki płucne się zapadają, mówiąc krótko, całe ciało, cała jednostka dojrzewa, marnieje i starzeje się w sposób, którego nie można nazwać inaczej niż hektycznym, gorączkowym lub przesadnym. W każdym razie chodzi jednak o proces starzenia się.
Nigdy o tym nie myślałem.
Świat jest pełen rzeczy, o których nikt z wyjątkiem gerontologa nigdy nie myśli.
Ciężko jest, skonstatował ten, który siedział na łóżku, wyłącznie coś obserwować, rejestrować i zapisywać, samemu nie biorąc w tym udziału.
Tak, przyznał ten, który stał przy oknie. To prawda.
Ale to nie jest żadne badanie?
Nie, potwierdził gerontolog, to zdecydowanie nie jest badanie.
I jeszcze dodał, że obiecał sam sobie już nigdy w życiu nikogo nie badać.
A nie zechce pan nawet przeczytać, co właśnie napisałem? Leży na tamtym pulpicie.
No, to chyba by mógł, słowa pisanego i zapisanych stron nie trzeba przecież badać, notatki przebiegamy oczami, a potem już się nimi nie zajmujemy, jest to w zasadzie coś jak patrzenie na przesuwający się krajobraz z okna pociągu.
Profesor był sprawnym czytelnikiem. Stanął przed pulpitem i założył okulary do czytania, które miał w wewnętrznej kieszeni. Gdy teraz nie trzymał rąk w kieszeniach, pochylił się nieco bardziej i skulił.
Tak, oświadczył, doczytawszy do końca, pisać to pan umie. Gdybyż i mnie przychodziło to z taką łatwością, kiedy piszę prace naukowe i sprawozdania.
Jeśli zostanie pan jeszcze chwilę, rzekł ten, który napisał to, co właśnie przeczytano, na pewno dostanie pan obiad, ktoś już go niesie. Możliwe, że znalazłyby się inne tematy do rozmowy.
Profesor z Umeå jednak odmówił, dziękując – smażona ryba z duszonym szpinakiem i rozgotowanymi kartoflami, które podają w domach opieki, już dawno mu się przejadły.
Ale gdyby to była pölsa, dodał.
Tutejsza pölsa była znana i ceniona nawet wśród uczonych w Umeå.
Dostajemy ją tylko raz na dwa tygodnie. Poza tym jest rzadka i nijaka. W pölsie, którą tu robią, nie ma nic dobrego.
Na stronach na pulpicie, które gerontolog pobieżnie, być może zbyt pobieżnie, przeczytał, kiedy już prawie zbierał się do wyjścia, było napisane:
W tym czasie Manfred Marklund dostał przepustkę i przyjechał do domu w Avabäck na krótkie odwiedziny. Miał odmę prawego płuca* – nie wykasływał obecnie zarazków, tak więc lekarze z sanatorium pozwolili mu na kilkudniowy pobyt w domu.
Eva oczekiwała go na schodach. Słyszała nadjeżdżającą taksówkę.
Prawie cię nie poznaję, rzekła.
Za to ty wyglądasz ciągle tak samo, powiedział Manfred.
Strasznie schudłeś. A tego garnituru nigdy na tobie nie widziałam.
Istnieje królewska fundacja, odpowiedział. Kupuje nam koszule i garnitury. Krawaty też. Fundacja Oskara II.
W sieni wzięła go za ręce i poczęła je badać. Odcisków już nie było, paznokcie świeciły czystością, w jej dłoniach spoczywały delikatne, białe palce.
A brodawka nad paznokciem kciuka zniknęła.
Co oni ci zrobili z rękami?, spytała. Wyglądają jak ręce nauczyciela. Masz taką przezroczystą skórę, widać nawet żyły. I tej blizny po heblu już nie znać. Obrączka w każdej chwili może ci zlecieć z palca.
Uśmiechnął się do niej, uprzejmie i z aprobatą. Tak, przyznał, zmienił się, nie jest już tym, kim był dawniej. Jest tego świadom. Wcześniej nie wiedział, że może się zmienić.
Zawsze myślałam, że jesteś taki, jaki być powinieneś, powiedziała.
Ale ty jesteś tak samo pociągająca jak dawniej, oświadczył. Gdybyś mogła sobie odpocząć i nie brała na siebie odpowiedzialności za wszystko, byłaby z ciebie prawdziwa piękność.
Nie spodziewałam się, że zobaczę cię kiedyś w okularach!
To okulary do czytania, wyjaśnił Manfred Marklund. Żebym mógł czytać.
A policzki, ciągnęła, masz gładkie jak ja wewnętrzną stronę ud.
Golę się maszynką, wytłumaczył. Codziennie rano. Co tydzień dostaję nowe żyletki. Dali mi też buteleczkę wody po goleniu.
Ale na czole zrobiły ci się zmarszczki, kiedyś ich nie miałeś.
Zmarszczki na czole mam dlatego, że myślę o rzeczach, o których wcześniej nigdy nie myślałem. Myślenie w Avabäck było jak bieganie po gładkim lodzie. Zawsze, kiedy wieczorem kończę czytać, idę do lustra i patrzę, jak pogłębiły mi się zmarszczki.
Kiedyś nigdy nie czytałeś.
Czytałem gazetę. Komiksowy Fantom ścigał przemytników diamentów. Prezydent Truman o włos nie zostałby ponownie wybrany. Zmarł Johan Anton Åström z Morön.
Nie wiedziałam, że masz takie zdolności, wyznała.
Kiedyś nawet on sam tego nie wiedział.
Natychmiast usiadł przy kuchennym stole. Na płycie miała już emaliowany garnek i rondel, a teraz otworzyła drzwiczki pieca, by w kuchni było cieplej.
Ten, co śpiewa w pokoju na górze, wyjaśniła, to nowy nauczyciel.
Ach, tak.
Do domu Matildy Holmströmowej wprowadził się jakiś obcy.
Aha.
To komiwojażer, sprzedaje tkaniny, ubrania i gumki do bielizny.
Ach, więc to tak.
Do kuchni wszedł Bertil, przez chwilę siedział na stołku pod wieszakiem i przyglądał się temu nowemu i obcemu Manfredowi Marklundowi. Potem znowu się wymknął.
A co teraz czytasz?, zapytała Eva. Całymi dniami?
W sanatorium mają bibliotekę, powiedział. Dopóki nie wyzdrowieję, przeczytam każdziutką książkę, która tam jest. Taki jest mój cel. To pomieszczenie, gdzie nie ma nic oprócz książek.
Ale co to za książki?, wypytywała Eva. Co na przykład czytałeś w ostatnim czasie?
Nie musiał długo szukać w pamięci. Czytał między innymi o tym:
Człowiek przez ponad sto tysięcy lat był zwierzęciem, które żyło w nieustannej obawie i myślało, że umrze, ilekroć wydarzy się coś nagłego lub nieoczekiwanego. Zawsze zaczynał się trząść i dostawał konwulsyjnego ataku strachu. Podobnie zachowywała się także społeczność, w której żył, wszelkie bezpieczeństwo oparte było na tym, że nie wydarzy się nic nieoczekiwanego, społeczność nie może być równie okrutna, jak życie. Jeżeli jednak wydarzyło się coś niespodziewanego i nieprzewidzianego, a człowiek natychmiast nie zaczynał bać się śmierci, cały się rozweselał, jego dusza, z początku bojaźliwie i konwulsyjnie skulona, wznosiła się i rozwijała, i człowiek się śmiał. Na przykład o tym czytał ostatnio Manfred Marklund. Ten raptowny skok z przerażenia do wesołości i buty – to komiczna strona ludzkiego bytu. Ale czasem przebiega to odwrotnie, z lekkomyślności i rozradowania człowiek popada w rozpacz. To tragiczna strona ludzkiego bytu.
Tak, zgodziła się Eva. O takich rzeczach można czytać.
Po czym zapytała, czy jeszcze chce tyle cebuli jak za starych czasów.
Tak, dużo.
O tym również niedawno czytał:
Jeżeli odkryjemy w sobie wolny rozum, zawsze będziemy się czuli jak wędrowcy, nawet jeśli nie zmierzamy do żadnego celu, gdyż żaden cel nie istnieje. Ale przyzwyczajamy się do patrzenia szeroko otwartymi oczami na wszystko, co dzieje się na świecie. Nasze serce nie przywiązuje się do żadnych szczegółów, swoją wędrówkę nosimy w sobie i radujemy się ze zmian i przemijalności. Noce bywają trudne, czujemy się jak na pustyni. I równie żałosne – o tym także czytał – mogą być niektóre dni, kiedy spotykamy się tylko z łajdactwem, brudem i poczuciem niepewności. Lecz poranki przynoszą nam przeważnie pocieszenie i światło, możemy chwilę odpocząć pod zieleniącym się drzewem i cieszyć się z promieni słońca. Wolny rozum czyni nas – by tak rzec – ludźmi porannymi.
Nie smażyć ci tej cebuli?
Nie. Cebula ma być taka, jaka jest.
Trochę mocniej posoliłam.
Dobrze. W sumie soli nigdy dosyć.
Gdy się ugotowało, Eva przyniosła na stół garnek z pölsą i misę ziemniaków migdałowych, a następnie wyszła do sieni i zastukała w ścianę u podnóża schodów. Z góry natychmiast zszedł nauczyciel Högström. Mogli się zabrać do jedzenia.
Mam odmę opłucnową, poinformował go Manfred Marklund. Więc nie roznoszę zarazków.
To dla mnie bez znaczenia, odpowiedział Lars Högström. Jestem odporny. Też byłem w sanatorium. To właśnie tam poznałem muzykę, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy. Mieli tam gramofon.
Ja czytam, wyznał Manfred Marklund. W Hällnäs jest co czytać.
Również po podgrzaniu pölsa była gęsta i zwarta, w szarej masie mielonego mięsa połyskiwały cienkie, żółtawobiałe krążki surowej cebuli.
Na południu Szwecji nie mają takiej drobnej cebulki, zauważył Lars Högström.
Owszem, nie mają. Na południu Szwecji nie mają wielu rzeczy.
Obrane ziemniaki rozgniatali widelcem i mieszali z pölsą, Manfred Marklund roztopił sobie jeszcze na talerzu grudkę masła. Powstałą mieszaninę jedli widelcem, a brzegiem podpłomyka formowali z niej akuratnej wielkości kęsy.
Potem Manfred powiedział, po co właściwie przyjechał:
Wrócił do domu wyłącznie z powodu tej pölsy, rzeczywistym celem jego podróży jest pölsa Evy. Myślał o niej dniami i nocami. W Hällnäs o czymś takim mógł jedynie pomarzyć, musiał posmakować jej jeszcze raz. Z pölsą Evy nie mogą się mierzyć nawet najlepsze i najbardziej godne uwagi książki świata.
Gdy pan wyzdrowieje, zapewnił go Lars Högström, już nic nie będzie pana dzieliło od pölsy.
Jeśli chcesz, zaproponowała Eva, mogę spróbować wysłać ci trochę pölsy. Myślę, że dałoby się wysłać ją pocztą.
Nie, to nie byłoby to. W dodatku nigdy nie wiadomo, co się dzieje z przewożonymi rzeczami.
Manfred dodał, że nie potrafi sobie wyobrazić lepszego życia, niż kiedy jest chory, ale nie szerzy zarazy. Choć oczywiście chętnie by wyzdrowiał. Wyczekuje dnia, w którym to nastąpi, mimo że nie bardzo wie, co później pocznie ze swoim zdrowiem. Nie chce narażać go na szwank przy pracy w lesie czy przy kopaniu rowów. Nawet ciesząc się zdrowiem, chciałby żyć jak chory człowiek.
Gdy nauczyciel wrócił na górę sprawdzać zeszyty i śpiewać gamy, zostali sami. Manfred wyskrobał garnek łyżeczką do herbaty i powiedział, że wszystko do niego dotarło, zrozumiał, jak się rzeczy mają, było to dla niego jasne już po tym jej intymnym, oddanym stukaniu w wyłożoną boazerią ścianę u podnóża schodów. Prześpi się na ławce w kuchni. Nie przeszkadza mu to – jako dzieciak zawsze tam spał, nie ma nic przeciwko powrotowi na ławkę. W kieszeni płaszcza ma książkę, poczyta ją chwilę, a potem będzie spać. Wszak chodzi tylko o jedną noc, rzec by można, noc na przepustce.
Ale w sanatorium są też kobiety, wtrącił. I nie wszystkie umierają.
Torgny Lindgren, Przepis doskonały, przeł. Dawid Jabłoński, Wydawnictwo ArtRage 2025.