Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

S. Lem, U. K. Le Guin, „I mów, że moja chwała z przyjaciół się bierze. Listy 1972–1984”

9/2024

Kraków, 22 maja 1972

Szanowna Pani, 

gdyby nie Pani prośba, nigdy nie przebrnąłbym przez powieść Silverberga; nie mogę czytać o „septarchach” wyposażonych w telefony, o markizach i samochodach – takie połączenie wywołuje we mnie nudności (nazywam to „groteską niezamierzoną”). Lecz tym razem czułem się zobowiązany przeczytać tę książkę – i okazała się dla mnie cennym przeżyciem. Prima facie to intrygujący problem antropologiczny. W przypadku przedstawiciela OBCEJ kultury nie sposób odróżnić jego cech INDYWIDUALNYCH od TYPOWYCH wzorców zachowania, wynikających z uwarunkowań kulturowych. Jeśli zatem potraktowalibyśmy tę powieść jako hipotezę realistyczną, to nie możemy stwierdzić, czy bohater jest czarnym charakterem. Uważam raczej, iż należałoby uznać, że cała kultura składa się ze szwarccharakterów.

Lecz wszystko to można powiedzieć tylko prima facie. Bo nie sposób utrzymywać, że książka jest „hipotezą realistyczną” na temat czegokolwiek. To baśń. Dlatego pominięto w niej kwestię uzależnienia od narkotyków, bo narkotyk cudownie oddziałujący na ludzki umysł jest niemożliwością. Ale to DROBNA kwestia, albowiem przedstawiona kultura nie jest w ogóle kulturą, tylko CZARAMI. Narkotyk jest MAGIĄ, a kultura Borthanu – ZAKLĘCIEM. Ściślej: złym zaklęciem jaźni. Cała społeczność jest „zaczarowana”, jakby zahipnotyzowana. Dlaczego? Bo żadna kultura nie może być spójna w sposób ukazany przez autora. Logikę i psychologię zmuszono do milczenia, a ich zasady pogwałcono – a to coś zakazanego w pisarstwie realistycznym, ale dozwolonego w baśni, gdzie nawet drzewo czy kamień miewają świadomość i życie wewnętrzne. Ale wówczas należałoby zadać pytanie o „wzorce kulturowe” w społeczeństwie gadających drzew czy kamieni. Wszystko to można udowodnić, a nie tylko stwierdzić. JEŚLI w danej kulturze „autorefleksja” jest zakazana, musi to mieć jakieś nieuchronne konsekwencje: nie wystarczy zakazać zaimków pierwszej osoby liczby pojedynczej (ja, mnie, mi). Nieuniknione jest też wyeliminowanie drugiej osoby liczby pojedynczej (bo gdy ktoś mówi TY, wówczas ZAKŁADA SIĘ również istnienie JA – tego, kto mówi, i tego, kto słucha). Jedynym ocalałym zaimkiem byłaby trzecia osoba liczby pojedynczej. A to tylko początek – taki wzorzec kulturowy zakłada głębsze przeobrażenia samej istoty Gestaltu (a wtedy postępowanie członków takiej kultury byłoby dla nas całkowicie niezrozumiałe).

Ponieważ jednak Silverberg nie podjął próby tego rodzaju transformacji całkowitej, nie ma sensu dyskutować o tym, czego NIE napisał. Napisał zaś o społeczeństwie zaczarowanym; natomiast sposobem na jego odczarowanie jest ZŁA MAGIA. (Zła w naszych oczach, rzecz jasna, skoro to narkotyk).

Zatem mamy do czynienia z chytrą sztuczką: jako czytelnicy jesteśmy rozdarci – ZAKŁADAMY „zło” każdego narkotyku, ale TAM ten narkotyk robi coś „dobrego”, przeobrażając „narkomanów” w istoty, które bardziej NAS przypominają. Przed zastosowaniem narkotyku bohater był NIENORMALNY (z perspektywy naszego etnocentryzmu – ale nie mamy innego punktu odniesienia), potem przypomina bardziej „człowieka normalnego”.

Co zatem mówi nam Silverberg? Jest ZŁE zaklęcie i można je pokonać jedynie za pomocą ZŁYCH środków. To trudny problem, bo w jaki sposób moglibyśmy zdecydować, które „zło” preferujemy: „zło” narkotykowe czy kulturowe?

Niestety, to wszystko jest nielogiczne, jeśli uznamy, że to proza SF lub proza pseudorealistyczna. Ta książka to baśń, ni mniej, ni więcej. Opowieść udająca SF – na zasadzie przedstawionej przez Joannę Russ w „Extrapolation” 11.1. Russ nazwała to zjawisko dream literature. W baśni nie występują prawdziwi ludzie, prawdziwe postacie, brak uczuć o charakterze religijnym; MÓWI SIĘ nam tylko, że książę kochał Królewnę Śnieżkę, a my bierzemy to za dobrą monetę – nie potrzeba na to żadnego dowodu.

Czy ten cały Darivel był człowiekiem religijnym? Bynajmniej. „Czyściciele” nie są instytucją religijną, zostali zaczerpnięci z baśni, w której wkłada się głowę do piekarnika, żeby powiedzieć to, czego nie da się już zachować w tajemnicy. Dyskusję pomiędzy Ziemianinem Schweizem a bohaterem, stanowiącą jakby jądro powieści, znam doskonale z własnego doświadczenia, z czasów, kiedy byłem nastolatkiem – słownictwo i głębia argumentów są podobne. (Teodycea nastolatków).

To nie antropologia fantastyczna, lecz zwykła bajka. A jeśli potraktować ją poważnie, to wyłącznie w wymiarze: „jak mały Bob rozumie pojęcie «wzorców kulturowych»”. Zatem ani śladu religii. Czy wobec tego człowiek ten kocha swoją „siostrę więzną”? Mówi się nam, że tak. No dobrze, ale jeśli oświadczę, że jestem Napoleonem, nie stanowi to dowodu w rozumieniu krytyki literackiej. Relacja pomiędzy mężczyzną a kobietą jest papierowa. Jej dziewicze uczucia ukazano, jakby tworzyły je szklane paciorki. (Jak mały Bob… itd.).

Co zatem pozostaje? Zupełnie nic – oprócz baśni o złym zaklęciu i złej magii służącej do jego przełamania.

A dlaczego napisałem, że lektura ta była cennym przeżyciem? Pewien mądry krytyk powiedział kiedyś, że nie tylko umysły finezyjne, intelektualnie wyrafinowane, sprag­nione są problematyki ontologicznej, nierozstrzygalnych dylematów, tworzenia nazw i symboli dla tajemnicy istnienia. Drugo­‑ i trzeciorzędne umysły też odczuwają taką potrzebę. I niejako równolegle mają własnych „geniuszy” i „artystów”, filozofów i odkupicieli. I podczas gdy umysł pierwszorzędny dokonuje aktu poznania w fenomenologii lub astrofizyce, ci trzeciorzędni geniusze działają – z zacięciem i zapałem umysłów największych – w dziedzinie, powiedzmy, latających spodków, semantyki ogólnej Korzybskiego itp. Nie należy ich wyśmiewać. Ich subiektywny głód metafizyczny i ontologiczny jest równie prawdziwy jak w grupie wyrafinowanej. Innymi słowy, fandom potrzebuje książek tego rodzaju: symulakrów moich opowieści, traktujących o nierozstrzygalnych zagadkach życia, o gordyjskich węzłach istnienia itp. No i mamy Silverberga z jego przesłaniem. Przedstawiony przez niego problem jest oczywiście mistyfikacją; nie możemy prowadzić poważnej dyskusji o tym, która magia jest lepsza: czarna czy czerwona? Albo gorzej: czy lepiej zostać zaczarowanym w kamień, czy w muchę? Albo jeszcze gorzej: czy być biernym członkiem zaczarowanej kultury, z jaźnią zmuszoną do milczenia i podległości, czy też uwolnić się od tego stanu za pomocą złej magii, zwanej „tajemniczym narkotykiem”? Baśniowe problemy na zawsze pozostaną w świecie baśni, nie mają dla nas żadnego realnego znaczenia (mają, rzecz jasna, wartości emotywne i projekcyjne, ale to zupełnie inna sprawa). Co z tego wynika? Z perspektywy fandomu Silverberga NALEŻAŁO nagrodzić. Socjologicznie, antropologicznie itp. rzecz ujmując, wszystko to jest czystym nonsensem, lecz to nieistotne. To on powinien otrzymać nagrodę, a nie Pani, bo to on przybył z przesłaniem św. Graala. Spełnił swój obowiązek. Że to nie jest SF? Że to nie jest poważne pisarstwo i problematyka? Cóż z tego? Skoro mamy zapotrzebowanie na ersatz, uproszczenia i symulakra „najgłębszych, nierozwiązywalnych zagadek”? Ostatnią rzeczą, do której przyznałby się fandom, jest diagnoza następująca: nie mogą zaakceptować faktu, że głód metafizyczny zaspokajają przesłaniem sprowadzającym się do naiwnej mistyfikacji. Złe nie jest więc to, że lubią bajki – ja sam nie tylko je lubię, ale też sporo ich napisałem i mam nadzieję, że kiedyś je Pani przeczyta, bo zostaną przetłumaczone. Złe jest to, że bajki biorą za coś innego – za literaturę poświęconą doniosłym problemom. Można lubić ser, ale stąd daleka droga do stwierdzenia, że z sera zrobiony jest Księżyc.

Żałuję, że tyle miejsca poświęciłem powieści S., bo to o Pani powieści powinienem napisać znacznie więcej. Powieść Silverberga jest rasowo czysta. Pani powieść to mieszaniec. Droga Pani, pozwolę sobie na szczerość: wykorzystuje Pani paradygmat SF, wiedząc, że nie jest Pani mocną stroną. Lecz Pani rozsadza ramy tego paradygmatu. Dokonała już tego Pani w Lewej ręce ciemności. Teraz zaszedł ten sam proces. Użyła Pani pewnych klisz, ale zrobiła Pani z nimi to, co Niemcy nazywają aus der Not eine Tugend machen. Rozsadza Pani te schematy autentycznością uczuć i dylematów moralnych swoich postaci. Relacja między Pani bohaterem a Mulatką NIE jest papierowa. Wierzę w nią. Wydaje mi się, że dostrzegam pewien wpływ pisarstwa Dicka (obawiam się, że biedak szwankuje na umyśle, jeśli miałbym sądzić na podstawie tego, co pisze do mnie z Kanady). Jego wpływ jest korzystny. Dick dokonał wielkich rzeczy, posługując się najgorszym kiczem SF niczym utalentowany mim wykorzystujący w przedstawieniu łachmany – i udziela nam łaski katharsis. Niestety, nie mogę dłużej ciągnąć tych rozważań. O Pani książce napiszę w monografii, nad którą teraz pracuję, i oczywiście słowem nie zająknę się o powieści Silverberga. Bardzo dziękuję Pani za tę książkę – ma ona duszę. Jest to więc przypadek z pogranicza: ani to czysta SF, ani „literatura powszechna”. Hybryda. To oczywiście duża zaleta; sądzę jednak, że wpływ środowiska SF jest obstrukcyjny i stanowi zagrożenie.

Szczerze oddany

St. Lem

PS Dostaję ,,Science Fiction Studies”, ale nie widziałem Pani odpowiedzi na moją recenzję Lewej ręki… Ten egzemplarz ,,SFC” mógł zaginąć, tak się czasami dzieje.

Portland, 30 maja 1972

Szanowny Panie,

czytać Pańskie listy to jak wyjść z dusznego pokoju w objęcia chłodnego, wspaniałego wietrznego dnia! Trochę człowiekiem targa, ale jest czym oddychać!

O książce Silverberga myślałam podobnie jak Pan: skoro nie można powiedzieć „ja”, nie powinno się też mówić „ty”, tylko używać trzeciej osoby liczby pojedynczej. To wcale nie jest odległe od naszego ziemskiego doświadczenia: mamy Sie po niemiecku, Lei lub Ella po włosku, a w moim ojczystym języku w czasach panowania monarchii absolutnej protokół dworski wymagał, aby do władcy zwracać się słowami: „Uniżony sługa Waszej Wysokości pragnie powiadomić, że chłopstwo się burzy…” – żadnego „ty”, żadnego „ja”. Ma Pan rację, nazywając tę książkę baśnią, jednak martwi mnie zmarnowana szansa. Społeczeństwa nie należało „zaczarowywać” – wtedy problemy można by rozwiązać naprawdę, zamiast uciekać się do magicznego narkotyku deus ex chimica. Nawiasem mówiąc, nie jestem pewna, czy zdaniem pana Silverberga narkotyk to „zła magia”, tak jak sądzimy Pan i ja. Nie znając go, nie mogę wyrokować, ale odniosłam wrażenie, że uważa on to wszystko za dobre rozwiązanie. Idea chemicznego panaceum nie tylko na choroby cielesne i zaburzenia umysłowe, ale i na problemy natury moralnej jest u nas teraz bardzo popularna.

Czytając Pański list, zastanawiałam się, czy w Ameryce rozróżnienie pomiędzy rzeczywistością a baśnią nie jest trudniejsze. Mamy tyle reklam, eskapistyczne mass media, tempo wydarzeń jest niesamowite – rozróżnienie naprawdę staje się trudne. Jeśli człowiek się nie upilnuje, wszystko może wziąć za bajkę, albo odwrotnie, wszystko potraktować ze śmiertelną powagą… Mam skłonność do popadania w tę drugą skrajność, na przykład czytam za dużo bajek SF tak, jakby to była prawdziwa fantastyka naukowa, a potem zgrzytam zębami i mam kaca moralnego, dopóki nie uprzytomnię sobie, jaka byłam niemądra.

Ogromnie liczę na to, że napisze Pan o Philipie Dicku – czy znalazł się w Pańskiej monografii? Jednym zdaniem o jego twórczości utrafił Pan w sedno. Podziwiam jego pisarstwo i jestem przekonana, że w mojej powieści Jesteśmy snem widać jego wpływ. Pisał do mnie kilka razy, jego listy są zarazem poruszające i podszyte niepokojącą bezbronnością – jakby był postacią ze swoich książek. Podobno wyjechał z Kanady, nie wiadomo dokąd. Rozmawiałam z osobami, które znają go od lat, ale nie mogłam się zorientować, czy zawsze żył na granicy szaleństwa i tak trwał i pisał, więc będzie to robił nadal, czy też przeżył ostatnio jakąś traumę czy załamanie. Żeby to wiedzieć, trzeba by go dobrze znać, a dobrze znają go nieliczni. Mam nadzieję, że wszystko u niego w porządku.

Wygląda na to, że kolejne wydanie „SF Commentary” rzeczywiście zostanie wydane z poślizgiem, w każdym razie dotąd nie wpadło mi w ręce.

KIEDY wydadzą więcej Lema po angielsku?? Tak, oczywiście, że chciałabym przeczytać Pańskie „bajki” – i wszystko inne.

Szczerze oddana

Ursula Le Guin

PS Czasami zastanawiam się, czy „obcy” w mojej książce, wielkie żółwie morskie, nie są aby uciekinierami z krainy baśni – a zatem może nie należało ich wpuszczać?

Czy mogłabym Panu przysłać coś jeszcze – z wyczerpanych amerykańskich nakładów, coś znalezionego w antykwariacie? Albo nowe rzeczy, których wysyłka się opóźnia – czy też ma Pan dobrze funkcjonującą linię przesyłową? Czytał Pan Druciarza Galaktyki (to jedna z moich ulubionych książek)?

Stanisław Lem, Ursula K. Le Guin, I mów, że moja chwała z przyjaciół się bierze. Listy 1972-1984, przeł. Tomasz Lem, Wydawnictwo Literackie 2024.