Marta Kozłowska, „Berdyczów” (fragment)
– Karolu Karolowyczu…
– Proszę mi mówić Karol, po prostu.
– Wołodia, bardzo miło. – Wyciąga rękę. W kurzej łapce moc imadła zaklęta.
– Karolu, jedziemy czy najpierw szybka kawa? – Wskazuje na przerobioną z szaletu małą gastronomię: KRÓTKIE DANIA GORĄCE. Budka w kolorze uryny z bliznami po trójkącie i kółku. U nas takich stygmatyków się wyklucza, a wręcz likwiduje.
– Kawa, zdecydowanie.
– Zapraszam więc. – Składa zamówienie, płaci z podkówki. – Jak minęła podróż, Karolu? Miałeś dobry lot?
– Przyjechałem autokarem, boję się latać… A jak tyś mnie znalazł, Wołodia? Skąd wiedziałeś, gdzie stanąłem?
– Berdyczów to jednak niewielkie miasteczko, niczego się tu nie ukryje. – Przy ostatnich słowach wzrok zagadkowo mu mętnieje.
Damski korpus w białym kitlu wydaje dwa woskowane kubeczki z espresso.
– W życiu nie piłem lepszej!
– Ależ! Toż wiadomo, że u was na Zachodzie wszystko lepsze.
Zazdroszczę mu tej wiary. To jak iść przez życie z poręczą.
Zroszone szyby mkną po polach. Gazują wełnianą pulchność skib, szare niebo, słupy wiorstowe i mozaikowe przystanki, metalowe bramy malowane w łabędzie i tulipany, wzloty i upadki wiatru. Poranna syfonia. Świat zza sodowej wody.
– Fomka, cóż ty tak gnasz jak na wilkach? – śmieje się do Szofera Wowka i pali.
Pali wszędzie i bez przerwy. Tak rozumiana wolność coraz bardziej do mnie przemawia. Proszę o papierosa.
Obciągnięty futrem drążek skrzyni biegów przypomina wilczą kitę z pleksiglasową gałką oczną. Pod lusterkiem dynda brelok z podobizną Tesli. Otwieram okno na korbkę, łapię głęboki wydech czarnoziemu. Wiosna się na nim kładzie szczypiorem zbóż. Latem, gdy kłosi się pszenica, mają tu darmową ukraińską flagę.
– Piękne te wasze uprawy, nie ma co. A opowiadają, że tu wszystko leży odłogiem.
– Piękne? I tak, i nie. Widzisz, gdy z rozpadem Sojuza kołchozowe grunty dzielono między byłych pracowników, nikt nie pomyślał, że samą glebą, choćby i pierwszej klasy, człowiek się nie naje, język co najwyżej pokaleczy. Dać ziemię nie sztuka, lecz co dalej? Jak niby mieli ją uprawiać? – Rozkłada dłonie, w każdej papieros. – Żadnego ziarna siewnego, nawozów, maszyn. Za duży areał, by go obrabiać gołymi rękami. Przez lata przymierali głodem, patrząc jak własne, ogromne pola dziczeją, zarastają perzem i jaskrami.
– Jakże to tak? Nie mogli się wyręczyć sprzętem kołchozowym? Mieli tam przecież jakieś traktory, siewniki, kombajny.
– Przepadły…
– Wszystkie?
– Co do sztuki…
– Ale są przecież jeszcze kredyty, jest leasing maszyn rolniczych… No, sam powiedz.
– Cóż, wyjąwszy garstkę pomazańców, naród nie wykształcił w sobie odruchów kapitalistycznych. Wciąż tkwi w nas przekonanie, że ze skłonnościami do wyrządzania sobie zysku trzeba się urodzić. – Głośnym trzaśnięciem zamyka kieszonkową popielniczkę. – Gdy więc po wsiach zaczęli się objawiać oligarchowie rolni, ich cyberkombajny, elewatory i silosy, kołchoźnicy pokornie oddali im te swoje nieużytki w dzierżawę. Za torebkę cukru i kilo mąki na miesiąc, za papierosy, pampersy, trochę wódki, telewizję. Lepsze to niż nic, pocieszali się, choć ziemia się nie marnuje. Tymczasem agroholdingi zbudowały niebotyczne banki ziemi, do kilkuset tysięcy hektarów gruntów rolnych.
Przenoszę wzrok za okno, pogrążając się w smutnym migotaniu pól.
– Jak to tak? Jednemu precel, drugiemu mak?
– O, sam zobaczysz, to trudno przeoczyć. Podwórka, place zabaw, boiska przerobione na warzywniki. Kartoflane pędy w gazonach, kwietnikach i na rabatach. Balkonowe plantacje kapusty. Pieczarkarnie w rynnach. Karolu, deficyt to wielki motor, nawet na daszkach wiat autobusowych kwitnie dziś trójpolówka.
Odczuwam nieprzyjemną potrzebę prawdomówności. By jej zapobiec, zdecydowanie zmieniam temat:
– Wołodia, pozwól, nim dojedziemy, chciałbym cię dopytać o kilka kwestii związanych z pomorem. Udało wam się coś ustalić? Są już wyniki badań?
– Spokojnie, mamy czas. Pierwej po koniaczku?
Jak żyję nie piłem lepszego! A po koniaczku kanapki z chlebem i kompot wiśniowy z butelki po kwasie. Sądzę, że butelki po kwasie chlebowym są tu tym, czym na naszej prowincji pudełka po margarynie – wszystkim mianowicie.
Koniak z grubsza rozwiewa moje bolączki, nastrój mi przejaśnia. Za oknem zaczyna padać. Deszcz niczym igła adapteru wydobywa głosy z karoserii, krzaków, drzew. Z dziur w asfalcie. Skoro o nich mowa, geometria euklidesowa to za mało, by wykreślić tor naszej jazdy. Najbliżej mu chyba do rysunku z rejestratora ruchu dyrygenckiej batuty czy do schematów wiązania krawata. Zaczynam się zastanawiać, czy w tych okolicznościach dotarcie na miejsce nie jest aby czystą mrzonką. Nie to co u nas: nim się człowiek obejrzy, już wraca.
Z papierosem w ustach i zmrużonymi przed dymem oczami Wowka bierze na kolana kirzową retro teczkę. Przebiega palcami po swojej, jak się okazuje, podręcznej kartotece. Papiery układają się w blaszki muchomora. Wyciąga zapisany na maszynie arkusz:
– Mam tu raport, pozwól, że ci go zreferuję. Wot, dwudziestego ósmego ubiegłego miesiąca otrzymaliśmy zgłoszenie od lekarza weterynarii, Stiepana Osipowycza Semeniuka, który został wezwany do hodowli trzody chlewnej w miejscowości Dupina na okoliczność nagłego zgonu całego pogłowia w ilości tysiąc pięćset sztuk. Podczas wcześniejszych wizyt nie odnotował żadnych niepokojących symptomów. Właściciel Iwan Iwanycz Szubin, niegdyś kierownik kołchozu, potwierdził, że u świń nie wystąpiła gorączka ani inne objawy kliniczne, jak sinica, wybroczyny, duszności, niedowład. Zwierzęta nie przejawiały też posmutnienia czy apatii.
– ASF może zabijać, nie dając wcześniej objawów – wtrącam.
Wowka machinalnie przytakuje głową i ciągnie:
– Przybyli na miejsce przedstawiciele Inspektoratu Weterynarii – wskazuje się kciukiem, nie unosząc wzroku znad kartki – niezwłocznie pobrali próbki, które w trybie pilnym zostały przesłane do stołecznego Instytutu Higieny i Epidemiologii. – Dłoń znów nurkuje w teczce. – Dziś rano otrzymaliśmy wyniki badań laboratoryjnych. Gdzie, u czorta, ja je mam?… Są! Więc dziś rano otrzymaliśmy wyniki – zawiesza głos. – Wszystkie próbki są ujemne.
– Nie trzeba było tak od razu?! Wowa! Czyli po wszystkim?
– I tak, i nie. Wykluczamy ASF, ale to nam nie rozwiązuje sprawy. Jest tu coś zastanawiającego. Zwierzęce szczątki zostały poddane utylizacji, zachowałem jednak dokumentację fotograficzną z miejsca zdarzenia. Bądź łaskaw spojrzeć.
Obdarza mnie plikiem zdjęć. Na wszystkich czarno-białych odbitkach splątane świńskie krągłości, miękkie, choć w odcieniach granitu. Trudno mi wyrokować, lecz próżno tu szukać oznak bólu, przedśmiertnej udręki. Ciasno wtulone w siebie ciała, ryjki, uszy, racice, ogonki, a wszystko razem zdjęte snem, za przeproszeniem, błogim. Bije od nich rysunkowa energia, typowa dla prosiąt na szyldach mięsnych sklepów. Lecz co ja tam mogę wiedzieć, pewnie mi się zdaje. To moja pierwsza sprawa z nierogacizną. Tak w ogóle to moja pierwsza sprawa. Lecz o tym: sza!
– Nie bardzo rozumiem. W czym rzecz?
– Wygląda na to – głos Wołodii nabiera głębi – że zwierzęta padły, mówiąc potocznie, własną śmiercią.
– Śmiercią naturalną?
– Nie do końca. O śmierci naturalnej mówimy, gdy nastąpiła w następstwie choroby lub procesu starzenia. Tu natomiast mamy do czynienia z samoczynnym zatrzymaniem pracy serca i oddychania. Tysiąc pięćset sztuk naraz. Większość, jak przypuszczam, we śnie…
– Śmiercią własną?
– Karolu, wiem, jak to brzmi, lecz doprawdy trudno oprzeć się wrażeniu… – Wołodia wyraźnie traci rezon.
Idę mu z pomocą:
– Wykluczyliście udział osób trzecich? Wykonano badania na obecność trutki czy środka na uśpienie? Może konkurencja puściła do chlewni dwutlenek węgla albo izofluran? Może sam, jak mu tam, Szubin? Interesy źle idą, odszkodowania mu się zachciało?
– Karolu, wszystko sprawdziliśmy. Protokół z sekcji zwłok kilkudziesięciu świń tylko potwierdził przypuszczenia, jakich nabrałem podczas oględzin. W organizmach tych zwierząt nie wykryto żadnych nieprawidłowości, tak fizycznych, jak i chemicznych. Trucizn, środków wziewnych, śladów iniekcji, ogłuszania, rażenia prądem, duszenia, przemieszczeń kręgów szyjnych, stłuczeń, uszkodzeń czaszki. Nic! A interes szedł Szubinowi więcej niż doskonale. Eksport żywca wieprzowego, tusz i półtusz oraz żelatyny i mączki kostnej do Federacji Rosyjskiej to żyła złota.
„Co on próbuje mi powiedzieć?” – kołowacieję. „Że same zdechły? Co? Życie im zbrzydło?”
– Nic tu po nas – kwituje milkliwy dotąd Szofer. – Przydałaby się raczej Komisja Watykańska.
Ręka Wowy przegania te słowa jak smród. Resztę drogi pokonujemy pogrążeni, każdy w swoim, milczeniu.
– Kołchoz imienia Szewczenki powstał w roku 1974 z połączenia gospodarstw kolektywnych „Prawda Biedacka”, „Sierp i Młot” i „Czerwonoarmijne”. Ogromny kompleks produkcyjny trzody chlewnej był dumą sowieckiego przemysłu rolno-spożywczego. Za wykonanie kolejnych planów pięcioletnich dwukrotnie odznaczony orderem Czerwonego Sztandaru Pracy – referuje Wowa z przerwami na szarpanie się z błotami o swe kremowe trzewiki. A błota to nie byle jakie! Ssące, mięsiste, prawieczne. Wkrótce jeszcze się poprawią, niebo znów stoi deszczem. – Orderami Lenina, tytułami Bohatera Pracy Socjalistycznej i innymi wyróżnieniami indywidualnymi wielokrotnie nagradzani byli również członkowie kołchozowego kolektywu. W tutejszych annałach szczególnie zapisał się Iwan Iwanycz Szubin, kierownik placówki, któremu w 1984 przyznano miano Radzieckiego Zootechnika Roku, zaś w roku kolejnym dyplom Gospodarza Wzorowej Spółdzielni Rolniczej.
Dziś kołchoz mógłby uchodzić za pomnik późnej jesieni. Wiatr kopie się z blaszaną puszką, zawodzi w szparach ścian, w stertach drewnianych skrzynek próbuje sobie mościć. Dozorcom, którzy przeminęli, rozwiewa kraciaste szaliki i poły skafandrów. Zapach obornika zszedł się z wonią deszczu i sparciałych kartofli. Wśród opalizujących łopuchów i ostów dziczeją zbrojeniowe pręty. Czas zatarł kontury dwuspadowych dachów z omszałego azbestu; drewniane słupy elektryfikacyjne, zamierzchłe kołchoźniki, chwiejne metalowe kielichy lamp pozbawił treści. Nie ma tu nic całego, wszystko pęka. Budynki inwentarskie, kominy, paszownie, nawet zbiorniki na wodę opina ciasna siateczka spacji.
I pod stopami trudno o calizny. Z rzadka natrafiam na coś utwardzonego. Masą bitumiczną, szlaką, chodnikowymi płytami? Trudno stwierdzić wobec ilości ubytków. Żadna to nawierzchnia, co najwyżej dziur osnowa, konstrukcja nośna wyrw i braków.
„Przy jakim spadku gramatury bytem właściwym stają się dziury?” – zapytuje Wiaczesław Kopytko w rozdziale W kolebce żółtego sera. Zwiedzanie Kombinatu im. Anastasa Mikojana. Tu i teraz jego dociekania nabierają niepokojąco uniwersalnego sensu.