Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

M. Pająk, „Wstręt” (fragment)

PROLOG

Sto gramów jabłka to pięćdziesiąt dwie kilokalorie. Średniej wielkości ligol waży sto osiemdziesiąt gramów, co daje 93,6 kilokalorii. Jabłko, które leży przede mną, ma ze trzy razy więcej. Bydlę. 

Zastanawiam się, jak by to było zanurzyć zęby w chrupiącej skórce, wbić się kłami w soczysty miąższ, naruszyć gładką strukturę owocu, poczuć na języku słodki sok, pozwolić mu spływać powoli po brodzie i nadgarstkach jak spermie po twarzy podrzędnej aktorki porno, o ile istnieją w ogóle aktorki porno nadrzędne. Jedzenie jest jak seks: pierwotne, groteskowe, pozbawione wdzięku. Polega na uleganiu instynktom, utracie kontroli, a wszystko w imię chwilowej przyjemności, na dodatek bez happy endu, bo to, co penetrujecie, i tak prędzej czy później zamienia się w gówno.

Kawałki przeżutego owocu płyną rozedrganym, pulsującym przewodem pokarmowym, trawione, absorbowane i przerabiane na kilogramy. Glukoza, fruktoza, tłuszcz. Zwały bladoróżowego mięsa naznaczone białymi rozstępami, wystające znad pasków u spodni, odcięte linią za ciasnych majtek pod obcisłymi sukienkami, wyłażące spod gardeł, pach i pachwin, okalające łokcie, kolana, kostki oraz narządy wewnętrzne. Wątroba, trzustka, jelita, wszystkie flaki zanurzone w płynącej bez końca rwącej rzece lipidów.

Ciała, które widuję na ulicach, wywołują we mnie na- przemiennie odrazę i zazdrość. Te zapuszczone, rozlewające się na wszystkie strony sprawiają, że chce mi się rzygać. Gardzę grubasami. Zazdroszczę zgrabnym: nastolatkom z tyczkowatymi nogami, płaskimi brzuchami i znikomymi piersiami; młodym dziewczynom o wąskich taliach i szerokich biodrach w sam raz do tego, by nimi kręcić albo wypychać na świat oślizgłe płody; zazdroszczę nawet kobietom w wieku mojej matki, których bujne piersi i ciężkie pośladki falują w rytm kroków stawianych na coraz masywniejszych, ale wciąż zgrabnych łydkach. To przez takie jak one, ściągające na siebie wzrok i uwagę otoczenia, mam ochotę zapaść się pod ziemię, zniknąć. Albo wręcz przeciwnie: skrzywdzić, zniszczyć, unicestwić ten bezkształtny wór, w który wsadzono mnie bez mojej zgody i z którym kazano mi się identyfikować. Oto ciało moje.

Wącham jabłko, z trudem przełykając ślinę. No, zjedzże je wreszcie, powiecie, to tylko owoc. Owoc zdrowy, dietetyczny, idealny do schrupania. Dobry na troski, cholesterol i perystaltykę jelit. 

Dlaczego nie chcesz zjeść głupiego jabłka? – zapytacie.
Odpowiem: –

….

Panie borze, puszczo święta, dziękuję za psychotropy, jedyny wynalazek, który naprawdę zmienił coś w historii ludzkości, nie niszcząc przy tym flory, fauny i fitoplanktonu. Dzięki nim jesteśmy w stanie znieść wszystko to, co sami sobie zgotowaliśmy: wojny, gwałty, pandemie, globalne ocieplenie i botoks. 

Równie mocno, choć jednak trochę mniej, dziękuję za alkohol. Pozwala nie oszaleć od psychotropów, które sprawiają, że wszystko staje się do zniesienia. Tymczasem świat nie jest do zniesienia, świat jest okrutny, parszywy i zły. Znoszenie go jest jak odwracanie głowy w momencie, gdy drugi człowiek skacze z mostu. Trochę nie na miejscu. Psychotropy pozwalają się nie zabić, alkohol – igrać ze śmiercią z bezpiecznej odległości.

Ciężko jest żyć w obliczu niespełnionych oczekiwań. 

Miałam być inna.

 Zdolniejsza. Piękniejsza. Lepsza. 

Miałam wieść życie jak z nowoczesnego serialu o aspirującej klasie średniej: prężna kariera, fajny mąż, piwniczka na wina, kiecki od Łukasza Jemioła, dom z widokiem i widok na przyszłość. 

Miałam być kochana. Spełniona. Zrównoważona. 

Miałam być kimś, a jestem… Cóż. Jestem.

DOM

– Jedz. 

Matka patrzy na mój talerz z rozgrzebanymi ziemniakami, pokrojonym w kostkę kotletem i walającą się wokół surówką. A przecież ja zjadłam, i to aż za dużo. Trzy kawałki mięsa, dwa widelce ziemniaków, co najmniej połowę dziwnego miksu marchewki, jabłka i cebuli, ni to słodkiego, ni to słonego, ale na pewno dopieprzonego. Matka ostatnio dużo pieprzy. 

– Najadłam się – mówię. 

Ona milczy, porusza nerwowo żuchwą, ale nawet na mnie nie patrzy. Ucieka wzrokiem gdzieś w bok, jakby tam czekała na nią magiczna Wróżka Jedzeniuszka, która wciśnie mi schabowego do gardła, albo sam Jezus Chrystus, który wpadnie na serniczek i małą czarną prosto z krzyża.

Hokus pokus 

Czary mary 

Nie ma zbawienia

Bez jedzenia 

Kara na ciebie czeka 

Sroga 

Chyba że zwrócisz się 

Do Boga 

Biały chleb winem 

Zapijesz I w końcu jak człowiek 

Przytyjesz

– Popatrz. – Wskazuję widelcem na ziemniaki, pod którymi poukrywałam kawałki schabu. – Ziemniaczki zostawiłam, mięsko zjadłam – ironizuję, wpychając głęboko w rękaw kolejną chustkę higieniczną z wyplutym kotletem. 

Ukrywanie rozmokłego papieru w ubraniach nie jest wcale tak proste, jak mogłoby się wydawać. Istnieje ryzyko, że wilgotne plwociny rozmiękczą chusteczkę. Zimny kotlet przyklejony do przedramienia to jeszcze pół biedy. Gorzej, gdy przeżute jedzenie wypada na podłogę na oczach świadków. Świadkowie potrafią karać za to ze szczególnym okrucieństwem.

Matka wpatruje się w mój talerz. Widzę, że ma ochotę sprawdzić, czy mówię prawdę, ale też zdaje sobie sprawę, że zbliża się godzina powrotu ojca do domu. –

 Posprzątaj – słyszę. 

A jednak wygrał nałóg. Matka wstaje, wyciąga marlboro z torebki i wychodzi na balkon na papierosa. Ojciec nie wie, że pali. Gdyby się dowiedział, urządziłby awanturę, a awantura w jego wydaniu to coś, czego matka boi się najbardziej, choć to nie ona obrywa rykoszetem.

Pospiesznie biegnę do łazienki, spuszczam w toalecie wilgotną breję. Czuję dreszcz pełznący po plecach. Po raz kolejny w tym tygodniu udało mi się oszukać matkę i ojca, utwierdzić ich w przekonaniu, że są w stanie mnie kontrolować. Nie są. Tylko ja mogę decydować o tym, co dla mnie dobre. Tylko ja. Tylkoja. Tylkojatylkojatylkoja. Tylko.

Malwina Pająk, Wstręt, Wydawnictwo Otwarte 2023.