Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Michał Jędryka, „Ołowiane dzieci. Zapomniana epidemia” (fragment)

Nowości wydawnicze /

Znikająca klasa

Pierwszy dzień szkoły zawsze był na luzie. Wprawdzie żal było minionych wakacji i trzeba było zmusić się do porannej pobudki i odświętnego stroju, ale za to nie było jeszcze lekcji. Na dodatek wracało się do pozostawionych na długie dwa miesiące koleżanek i kolegów z klasy. Zamiast nauki odbywała się nudna akademia. Po wejściu grona pedagogicznego na udekorowaną flagami salę gimnastyczną od frontu padał sygnał: „Dooo hymnu!”. Wtedy piskliwo-grubymi głosami, zniekształconymi przez mutację, fałszowaliśmy zbiorowym wysiłkiem harcerski hymn, w którym „wszystko, co nasze” mieliśmy oddać. Potem zabierał głos pan dyrektor. 

Teraz również oznajmił uroczyście, że uważa rok szkolny 1975/1976 za otwarty, i zabrał się do okolicznościowego przemówienia, z którego dowiedzieliśmy się, jak co roku, że władza nas kocha i że my mamy kochać socjalistyczną ojczyznę z jej Sojusznikiem. Usłyszeliśmy również, który z nauczycieli został, który odszedł i że woźny będzie gonił każdego, kto gra w piłkę na trawniku zamiast na boisku, oraz, nie daj Boże, co zrobi tym, których złapie, jak na boisku palą papierosy! Była jeszcze mowa o jakichś czynach społecznych, planach lekcji, niezbędnych korektach organizacyjnych w obrębie klas, ale prawdę mówiąc, nikt tego nie słuchał. Przeszkadzaliśmy na potęgę, trochę stojąc, trochę wisząc z tyłu pod drabinkami, od  tego roku zaliczani do starszej grupy. Młodsze klasy siedziały z przodu. Od czasu do czasu byliśmy karceni przez tradycyjnie odkomenderowanego do tego zadania pana Cholewę, jednak niewiele to zmieniało – w wytwarzanym przez nas harmidrze nic nie było słychać.

Przemęczyliśmy część oficjalną, by po odstaniu (lub, jak kto wolał, odwiszeniu) tej obowiązkowej godziny na sali gimnastycznej pójść do sal lekcyjnych na godzinę wychowawczą. Tam już w najlepsze trwało hałaśliwe targowisko próżności. Można było wreszcie pochwalić się wakacyjną opalenizną i nowymi znajomościami – to znaczy kto z kim zaczął chodzić, cokolwiek to znaczyło w sferze damsko-męskiej w szóstej klasie. Można było dumnie obnosić się z męskim meszkiem imitującym zarost i za długimi włosami, jeżeli przezorni rodzice dzień wcześniej nie zrobili z tym porządku uzbrojoną w szarpiącą maszynkę ręką fryzjera na osiedlu, obcinającego chłopców według fasonu do wyboru. Wybór był ograniczony: od garnka albo na rekruta. Co do naszych klasowych koleżanek, mogły dumnie eksponować swój powiększony przez miesiące wakacji walor. Zarys dziewczęcych piersi, wypełniających staniki i prześwitujących przez uroczyste, białe, wykrochmalone bluzki, intensywnie działał na naszą wyobraźnię. Zwłaszcza niektórych. Niektórych piersi.

Jak się okazało, na początku tego roku szkolnego w klasach czekała nas niespodzianka. Kiedy zaczęliśmy po wyjściu z sali gimnastycznej szukać na rozpisce wywieszonej na tablicy pod pokojem nauczycielskim naszej sali lekcyjnej, okazało się, że nie ma na niej klasy szóstej B. Nasza klasa zniknęła! Zapomniano o nas? Ktoś się pomylił czy co? Nasza ubiegłoroczna wychowawczyni zapędziła grupkę zdezorientowanych, a jednocześnie odzwyczajonych przez wakacje od posłuszeństwa uczniów do dawnej sali klasy piątej B na pierwszym piętrze. Na jej ścianie, jako niezbity dowód na nasze istnienie, wisiała na słomianej macie gazetka ścienna piątej B z nieaktualnym tytułem wyciętym z kolorowego papieru: „Wakacje!”. Kiedy wpadliśmy do sali, najlepsze miejsca w ławkach były już zajęte i brakowało krzeseł. Siedziały tam łamagi z będącej z nami w odwiecznym konflikcie dawnej piątej A. Panowały: nieład, rozgardiasz, tumult, poluzowanie dyscypliny, ogólna dezorientacja i wyczuwalna wrogość. 

– Co jest, złamasy?! Czego tu, kur… – zapytał retorycznie i zaczepnie zawsze skory do bicia Maligłówka, dobrze zapowiadający się bandyta z ulicy Kuśnierskiej. 

Tego było już za wiele. Nasza wychowawczyni, z racji swojej dość szczególnej fryzury zwana pod wpływem filmu Planeta małp doktor Zirą, walnęła dziennikiem o blat biurka, wzniecając pierwszy w nowym roku szkolnym tuman kredowego pyłu, i wrzasnęła wychowawczo: 

– Cisza!!! Maligłówka, zamknij się kretynie i siadaj… gdzieś! 

– …wa?! – dokończył Maligłówka i usiadł. 

– Wy wszyscy też siadać! Siadać gdzieś i czekać! Zaraz przyjdzie dyrektor. Cicho ma tu być! – Doktor Zira zauważyła nas stojących z tyłu i wydała polecenie: – Ej, wy tam! Przynieście krzesła z sali gimnastycznej, jak nie macie gdzie siedzieć, ale szybko! Tak, ty też idź, pospieszcie się! 

Polecieliśmy razem z Gorolem na dół, po drodze opracowując strategię działania. Byliśmy zaskoczeni, gdyż nie znaliśmy przyczyny takiej niespodziewanej konfrontacji z tymi ciulami z klasy A, gorolami (kolega skrzywił się, słysząc swoją ksywę pośród zwyczajowych epitetów, jakimi okrzykiwaliśmy wrogów) i… w ogóle, co to było?! Co się działo? Co z naszą klasą? Kiedy, taszcząc po parze krzeseł, wróciliśmy do sali, był już tam pan dyrektor.

Postać bezbarwna. Nie miał nawet żadnego przezwiska wśród uczniów. Pofalowane włosy, baczki w stylu epoki, okulary o grubych oprawkach, koszula non-iron, krawat w ukośne pasy. Urzędnik. Nie był naszym szczególnym wrogiem, ponieważ z racji swojej dyrektorskiej funkcji uczył tylko nieistotnych przedmiotów: wychowania obywatelskiego, zajęć praktyczno-technicznych i rysunków zwanych wychowaniem plastycznym. Na tych lekcjach też, z racji nadrzędności jego funkcji, często go nie było, więc niektórzy z nas, jak na przykład Maligłówka, spotykali się z nim tylko wezwani z rodzicami na dywanik po kolejnej związanej z jego osobą klęsce pedagogicznej. Czy w gabinecie dyrektora był dywanik? Na podłodze z pewnością było ułożone w szachownicę linoleum. Jeżeli był, to na ścianie, w postaci kilimu z orłem.

Spóźniliśmy się, dyrektor właśnie kończył przemowę: 

– Z tego powodu już w poprzednim semestrze wykreślaliśmy… to znaczy wprowadzaliśmy korekty w dziennikach w obydwu waszych klasach. W związku ze zmniejszeniem się stanów uczniowskich w tym roku szkolnym rada pedagogiczna podjęła decyzję o utworzeniu jednej klasy szóstej. 

– Ja pierniczę, ale będzie chaja – tak Gorol, jako znający życie, skomentował po cichu wypowiedź dyrektora. 

– My wszyscy, razem z nimi? – To się nie mieściło w głowie. – A gdzie są ci, których nie ma?

Doktor Zira wprawnym okiem nadzorcy zaczęła nas liczyć. Usadowiliśmy się na naszych krzesłach. Gorol, korzystając z prawa silniejszego, wyrzucił ciamajdy z ostatniej ławki. 

– No, razem z drugorocznymi trzydzieścioro dwoje, panie dyrektorze – zameldowała wychowawczyni. 

– Na razie trzydzieścioro dwoje. Póki co. To by było wszystko. – Dyrektor uznał, że tym samym zakomunikował, co miał do zakomunikowania. 

To miała być ta korekta z apelu? Wykorygowanie naszej klasy?! 

– Wstańcie! – rozkazała wychowawczyni. 

Szuranie krzeseł, zamknęły się drzwi, dyrektor wyszedł. 

Gwar, hałas, próby protestu, uciszanie przez wychowawczynię, hałas, karcenie prowodyrów, plan lekcji na jutro, skargi na nowych, gwar, uciszanie, dzwonek. Przerwa. Hałas. Wypad na podwórko. 

Na przerwie zaczęliśmy się zastanawiać nad przyczynami zniknięcia naszej klasy. Wspólnie z Gorolem, Maligłówką, Guciem i Zbyszkiem Sodzawicznym poszliśmy za trafo, w ulubione przez starszą młodzież z podstawówki nr 46 miejsce spędzania przerw. Ta zapluta i najeżona niedopałkami błotnista przestrzeń za pobazgranym kibolskimi hasłami transformatorem była, niczym angielski klub, przeznaczona tylko dla męskiej części szkoły. Dziewczyny nie paliły wtedy publicznie. Nie wypadało. Nieprawdopodobne, prawda? No ale to było dawno temu. 

Gorol i Maligłówka zapalili, w końcu jako drugoroczni recydywiści byli już prawie dorośli. W przypadku tego ostatniego nawet z pewnym dorobkiem życiowym odnotowanym przez dzielnicowego. 

Zamknęli nam klasę – podsumowałem. 

Bo nie ma uczniów. Ubyło – próbował wyjaśniać Gorol. – To już się zaczęło przed wakacjami. Pamiętacie Krystiana z małych bloków?

No, ponoć wyjechał do szpitala – potwierdził Gucio. 

– Jak do szpitala, to się jest na zwolnieniu, a nie znika – powiedziałem. 

– No, fakt. Jak złamałem rękę na wuefie, to byłem w szpitalu i miałem zwolnienie… z wuefu – wtrącił niezbyt konstruktywnie Zbyszek z Kuśnierskiej, szkolny sportowiec znany z tego, że co chwila coś sobie łamał. 

– A Krzynciesa? – dodałem do listy zaginionych kolegę, który mieszkał w samotnej kamienicy pod hutą. 

– Ponoć wyjechał – zastanawiał się Gucio. 

– A Marzena Orzeł, Lilka, Krzysiek? A Grażyna? 

– Lilka się wyprowadziła. Jej ojciec jest kierowcą. Widziałem, jak ładowali rzeczy na wywrotkę. – Gorol mieszkał tam gdzie ona, na Pogodnej. 

– Tak nagle? – zapytałem. 

– To ilu nas ubyło? – chciał wiedzieć Gorol.

Przypomniałem sobie odczytywanie listy obecności klasy piątej B. Nasza pani czyta znajomą, znaną przez nas na pamięć litanię i nagle ucho wyłapuje w niej lukę, dźwiękowy dysonans. To nie tak, jak zawsze było, brakuje nazwiska. Za chwilę znów wyrwa – kolejne nazwisko. Podglądamy w dzienniku pod nieobecność nauczycieli. Krystian i Liliana wykreśleni poziomą, wykonaną linijką kreską. W poprzek, przez cały dziennik. Korekta. Był człowiek, nie ma człowieka. 

– A co mówił dyrektor? – Uświadomiłem sobie, że spóźniliśmy się na jego przemowę. Pytanie kieruję do Maligłówki, który był w klasie, gdy pobiegliśmy po krzesła. 

– Że wyjechali, pojechali do… kajś tam. Do tego… do… Do matorium? – przypomina sobie z wahaniem.

Nasz kolega nigdy nie miał ambicji intelektualnych. Chyba w ogóle nie miał żadnych ambicji. To trudne słowo kosztowało go sporo wysiłku. Na dodatek nie do końca był go pewien. 

– Ale jakie matorium? Ambulatorium? Krematorium? A może prosektorium? – zażartowałem. 

– Może, albo jakoś podobnie. Jakieś ciulstwo. 

– Prewentorium – uciął te językoznawcze dywagacje Gucio. Był obecny w klasie podczas wystąpienia dyrektora i nawet słuchał. 

– A co to znaczy? – spytałem. 

– Że są chorzy. Wysłano ich dla zdrowia. 

– Na co? 

– Nie mówił. 

– To niby zawsze będą chorzy? Czemu nie wracają do szkoły, jak ich wyleczą? – miałem wątpliwości. 

– A skąd ja mam wiedzieć? Może wrócą, to ich znowu zapiszą w dzienniku… 

– Tylko już nie będzie wtedy naszej klasy. 

– Fakt, kurwa! – przyznał Gorol. – Czemu to na nas trafiło? Z innych klas nie biorą do tego, kurna, krematorium czy co… 

– Nie wiem. Trzeba zapytać. Zaraz zapytam. – W myślach już wybrałem osobę ze starszej, ósmej klasy, która udzieli mi odpowiedzi na dręczące nas pytania. Pamiętacie, jak pisałem o kształtnym zarysie stanika pod białą szkolną bluzką? No właśnie. 

Pierwszy dzień szkoły szybko minął. Było o czym pogadać przy osiedlowej klopsztandze. Kurczak, uczeń zawodówki, przysłuchiwał się naszym próbom rozszyfrowania zagadki zniknięć z pobłażliwością. Przyszły dziewczęta. Wyszły na plac: Mirka oraz, wreszcie, oczekiwane przeze mnie, przyjaciółki – papużki z tej samej klatki. Schodowej. Ewa i Lidka. 

Biorę na siebie rolę prowadzącego dochodzenie w sprawie zagadkowych zniknięć, nie bacząc na lekceważące uśmieszki starszych kolegów. Zdaję relację z zajść w naszej klasie. Ani szóstej be, ani me. Pytam, czy u nich uczniowie też znikali. Albo uczennice? 

– U nas w klasie? No tak, ale to było dawno – mówi Lidka. 

– W tamtym roku. Też kogoś wykreślili. Dwie osoby – dodaje Ewa, machinalnie kręcąc uroczo spadającymi jej z czoła lokami, resztą stworzonej rano za pomocą lokówki misternej fryzury na początek roku szkolnego. Spogląda na mnie. – Rzeczywiście, coś w tym jest. Zniknęli.

Przyznała mi rację. Hurra! 

– Ale co się z nimi dzieje? Wszyscy są chorzy? Na co? Zaraza jakaś? Widzieliście, żeby ktoś był chory? – dopytuję. 

– Głowa, nie znasz się. Może się zatruli czymś tutaj. Mało tu, kurwa, trucizn i smrodów? – poucza mnie Kurczak. 

– Zawsze były i nagle teraz się wszyscy wyprowadzają? – nie daję za wygraną. – To czemu ich nie leczą, tylko ich znikają? 

– Nie wiem, kurwa. Może dlatego, że Adaś był mi kasę winien? No właśnie! Gdzie jest mój brat z Afryki? Czarną ma skórę ten nasz koleżka.

Osiedlowe kółko posłusznie zarechotało. Tylko Ewa zwróciła Kurczakowi wytwornie uwagę, by w jej towarzystwie nie używał brzydkich wyrazów. 

– No właśnie! Gdzie? – powtórzył pytanie Kurczak. 

– A dostaliście zawiadomienia o badaniach? – zapytał Zbyszek z Kuśnierskiej. 

– Ja dostałam. Moja siostra też – potwierdziła Lidka. 

– Ja też – Ewa nie mogła nie dostać czegoś, co dostała Lidka. 

– Jakie zawiadomienia? – nie wiedziałem, o czym mówią.

– Takie z przychodni. Że trzeba przyjść rano, na czczo. Biorą krew. Ma się zwolnienie z lekcji. 

– To badania. Okresowe. Idziesz i wracasz. 

– Może coś w tym jest. Głowa, ty to masz głowę! – dodał Kurczak, nie mając nic do dodania. 

Rechot. W tym momencie na głównej uliczce osiedla powstał rwetes. Małe dzieci, bawiące się do tej pory w swoich grupkach zainteresowań w piaskownicy lub huśtawkami na placu zabaw, zaczęły z piskiem i krzykiem uciekać w kierunku domów. Słychać było wołania jednej czy drugiej mamy. Te, wychylając się z okien, powiększały rwetes bogatą gamą kontraltów i sopranów, dramatycznych i koloraturowych: 

– Do domu! Już! – wołały w różnych tonacjach swoje Elżunie, Grażki, Bożusie, Adasiów, Mireczków, Zdziśków, Karolków. 

– No widzisz, Głowa, a ty nie skumałeś, kto porywa ludzi z twojej klasy! Patrz i ucz się! – triumfował zadowolony Kurczak. 

Już wiedziałem, co wzbudziło przerażenie wśród dzieci. Głównym traktem osiedla w kierunku wojskowych bloków jechała powoli czarna wołga. 

– O kurczę, czarna wołga! – dziewczyny nie bardzo wiedziały, czy mają zacząć piszczeć, czy zachować stoicki spokój. 

– Noo! A słyszeliście, że podobno tym samochodem UB porywa dzieci i spuszczają im krew na lekarstwo na białaczkę dla Niemców z NRF? – wykazał się wiedzą podekscytowany Gucio, domorosły znawca ubeckich obyczajów. 

– Gucio, kto ci takich głupot naopowiadał? – Ewa wykazała się większym realizmem. Wkurzyła się na erudycyjne wyjaśnienia kolegi z elementami polityki międzynarodowej i kwestii niemieckiej. 

– Nie wiadomo, może coś w tym jest…

Czarna wołga zatrzymała się pod wojskowym blokiem na Pogodnej. Wysiadł z niej ojciec braci Mizerów w oficerskim mundurze. 

– Dzień dobry – pozdrowił go grzecznie Gucio będący jego sąsiadem. 

– Czołem! – odpowiedział po żołniersku major Mizera i poszedł do domu na obiad. Wołga odjechała.

Zagadka znikającej klasy pozostała nadal nierozwiązana.

Michał Jędryka, Ołowiane dzieci. Zapomniana epidemia, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2020