Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

M. Grochowska, „Różewicz. Rekonstrukcja (tom 1)” (fragment)

Pragnął zaciągnąć się mgłą w Paryżu i zobaczyć, jak wyglądają rano ulice i niebo. Paryż rozpalał wyobraźnię braci Różewiczów jeszcze w Radomsku. W gazetce szkolnej Miotła kolega Tadeusza umieścił opowiadanie Nad Sekwaną – twór zbiorowej, chłopięcej wyobraźni. Nad czarną rzeką, pod słońcem „ogromnym, złocistym”, przechadza się mężczyzna w pelerynie – któżby inny, jeśli nie Mickiewicz. Z Januszem umówili się w ich ostatnią Wielkanoc, że jeśli wojna ich rozdzieli, spotkają się w Pa ryżu, pod pomnikiem Mickiewicza. Wyznaczyli sobie trzy kolejne lata, określonego dnia i miesiąca, w południe. Na początku lat pięćdziesiątych poeta dopominał się u Zbigniewa Stolarka o listowne sprawozdania, co widzi, gdy idzie paryską ulicą. Stolarek wydawał wtedy we Francji „Gazetę Polską”, organ komunistycznej propagandy finansowany przez Warszawę. 

Wiesława pakuje do walizki cztery najlepsze koszule męża, kalesony, chusteczki, słownik. Karol Kuryluk, minister kultury, ułatwił Różewiczowi uzyskanie miesięcznego stypendium w Paryżu, poeta dostał też bezpłatny przydział dewiz na pobyt we Francji. Wylatuje z Okęcia razem z Henrykiem Voglerem. Jest środa 20 marca 1957 roku. 

Podążam za nimi, sześćdziesiąt dwa lata później, krok w krok. 

Ten niższy, w solidnych kamaszkach, jakie zwykle wkłada na podróż, to Różewicz; lat trzydzieści sześć, Ludwik z opowiadania W najpiękniejszym mieście świata. Ten w przybrudzonym prochowcu, Samuel, błyska żółtymi półbutami, do których założył prążkowane skarpetki. Taszczą w walizkach puszki sardynek, by oszczędzić na jedzeniu. Vogler, redaktor naczelny Wydawnictwa Literackiego, ma ze sobą zeszyt w ceratowej okładce, dziennik podróży. Sardynki będzie popijał wodą z kranu. „W obozie było gorzej” – powie Ludwikowi.

źródło: Dowody na Istnienie

Dzielnica Łacińska, rue de Seine, hotel o tej samej nazwie. Na rogu rue Jacob stoi czteropiętrowa kamienica w kolorze piasku. Wnętrze wydaje im się ciemne i ponure, dziś jest utrzymane w złocie i jaskrawej czerwieni. Po ślimakowatych schodach idą w górę, wysokie piętro jest tańsze. Czują stęchliznę w pokoju, żarówka słaba, meble prymitywne, wystrój akurat na ich kieszeń. W szafie ulokują czerstwe bułki i marmoladę, „mesje” zwróci im uwagę, że to niestosowne. Wyciągnięci na drewnianych łóżkach, wbijając wzrok w brudny sufit, będą konstruować utwór dramatyczny wspólnego autorstwa, jak zaproponuje Różewicz. Bo sam nie potrafi wymyślić zręcznej intrygi – powie Voglerowi. Pomysł spółki upadnie, ale Vogler uważa, że w ich hotelowych, prowadzonych na leżąco rozmowach, należy szukać prapoczątków Kartoteki. „Tadeusz ze swojej niezdolności do tworzenia fabuły uczynił cały program artystyczny”.

Okno jest od strony ulicy. Wpuszczają wiosenne powietrze.

Paryskie powietrze, zamknięte w puszce jak sardynka, z wieżą Eiffla na etykiecie, poeta przechowa do końca życia w swej wrocławskiej pracowni.

Tamtej wiosny 1957 miało kolor błękitnego dymu i kiedy szedł ulicą de Seine „owoce i warzywa, ryby, mięso, książki i obrazy, samochody i twarze kobiet promieniowały światłem”. Innego dnia powietrze jest modre, a rozłożone w witrynach banany i ananasy wydzielają blask. Dostawał zawrotu głowy – pisze w reportażu – od karuzeli szyldów i witryn: drogerii, cukierni, kawiarni oraz od plakatów, wystawionych w oknach galerii. Reklamowały taszystów, abstrakcjonistów, surrealistów… Z reportażem Różewicza w dłoni, jak z bedekerem, docieram do rue de Buci, która jest jak wielki kontuar ze skorupiakami, rybami, serami i mięsem.

A więc naprawdę są w Paryżu! Wita ich tablica, umieszczona na fasadzie kamienicy na wprost ich okna. Upamiętnia Mickiewicza, który mieszkał w tamtym domu w roku wydania Pana Tadeusza, 1834. Na prawo do tablicy przeszklone drzwi balkonowe, w których Ludwik będzie podglądał staruszka, zajętego co dnia malowaniem martwej natury.

Dziennik poety: „…za oknami jest Paryż. Słyszę motory samochodów” – jakby chciał się upewnić, że to nie sen. Vogler zapisuje wrażenia z wystawy Mondriana, którą obejrzeli w Galerii Denise Renè zaraz po przyjeździe. Głód sztuki łączy tych dwóch mężczyzn, którzy przeszli pustynię wojny, lasu, obozu, wyrwali się z ciasnego Krakowa i czarnych Gliwic. Są w centrum intelektualnym i artystycznym Europy. Trzysta metrów stąd Sartre, Simone de Beauvoir i Aron przesiadują w kawiarni Flore, Picasso w Deux Magots, a Camus u Lippa, po drugiej stronie bulwaru. Różewicz i Vogler znaleźli się w „olbrzymim zbiegowisku arcydzieł”, pisze poeta. W przeciwieństwie do Ludwika i Samuela pożerają wszystko, co usłużnie podsuwa im Paryż. Picassa w Galerii Louise Leiris, architekturę, szmirowaty striptiz w Casino de Paris, figury woskowe w Musée Grévin, Montmartre o poranku jak obraz Utrilla, zauważa Różewicz, w którym farby są jeszcze wilgotne.

Pożerają wszystko… z wyjątkiem kobiet. Bo choć obiecywali sobie, że ta podróż będzie dla nich „spełnieniem sekretnych, intymnych snów, uwolnionych od rygorów społecznej moralności”, pisze Vogler, i choć Różewicz jest „ogromnie wrażliwy na »stronę ciała«”, a Vogler uchodzi za „znawcę spraw seksu”, to Paryż weryfikuje ich apetyty. Samuel tęskni do żony i wyczekuje na telefon z Polski. Ludwik wałęsając się wokół wieży świętego Jakuba, uliczkami rozkoszy przy Halach, w brzuchu Paryża, pożądliwie patrzy na „zadki” kobiet, ale głodu nie jest w stanie zaspokoić. „Miał za mało pieniędzy”, pisze Różewicz w opowiadaniu. Akurat tyle, żeby nasycić „głód pierwszy” – taniego wina, vin rouge ordinaire, które zamawia z topornym akcentem: „Wę róż ordiner”.

Z nabrzeża Sekwany Różewicz patrzy na orgię fajerwerków, które rozpruwają niebo na cześć przepływającej pary królewskiej. Królowa angielska Elżbieta II i książę Filip zażywają wieczornej przejażdżki statkiem, tłum wiwatuje, jest 9 kwietnia. Gazety krztuszą się bombastycznymi tytułami: Dwoje zakochanych w Paryżu („Paris Match”). Prawie trzy tysiące reflektorów zamienia paryską noc w bajeczny teatr, ale nie przyćmią blasku klejnotów, jakie rozbłysną na kobiecych szyjach, na przedstawieniu w Operze.

Tadeusz gotuje się na spotkanie z zamordowanym bratem. W najpiękniejszym mieście świata tęskni za Januszem i żegna się z nim.

*

Nie pójdzie pod pomnik Mickiewicza. Swój stan określa słowem „martwota”. Czuje, że ogląda Paryż zimnym okiem, jakby trafił tu po śmierci. W kawiarni z widokiem na Sekwanę Miłosz mówi mu, że gdy patrzy na niego, martwi się o polską poezję. „Pana nic nie obchodzi… Pan nie widzi Paryża”.

„Czuł to całe miasto na podniebieniu” – to Ludwik. Vogler pisze, że chodząc po Paryżu nieustannie przymierzają go do „spraw i rzeczy krajowych”, jakby w ogóle nie opuścili Polski. Ze zdumieniem odkrywają, że mityczne miasto jest jeszcze jednym pospolitym miejscem ludzkich zabiegów i nędzy.

Ale ironia w tytule opowiadania Różewicza jest komentarzem do jego własnych zapaści duchowym, jakich doświadcza w tym mieście. Spełnienia nie będzie – Janusz nie przyjdzie pod pomnik Mickiewicza ani w południe, ani nigdy.

Pewnego dnia Różewicz każe Miłoszowi czekać na siebie w Hôtel de Seine, krąży uliczkami i choć umówili się o konkretnej porze, nie przychodzi. W tym czasie wraca Vogler. „…w hallu spotkałem Miłosza, czekającego przede wszystkim chyba na Różewicza”. Idą na górę, gawędzą o sporach poety z „Kulturą” Giedroycia, o ksenofobii Francuzów, o niechętnym Miłoszowi środowisku Biblioteki Polskiej, o trudnościach, jakich doświadcza tu „obcy”, który chciałby się przebić. Mimo to Miłosz znajduje w Paryżu – mówi – niezależność ideową i artystyczną. Nie spotkają się tego dnia z Różewiczem. 

Wiele lat później Różewicz odtworzy tę sytuację w dzienniku z poczuciem zawstydzenia i winy wobec poety. 

M. powiedział – po chwili milczenia – z wyrzutem „umówił się Pan ze mną wczoraj w hotelu, przyszedłem, czekałem godzinę, rozmawiałem tam z pana kolegą, a pan po prostu nie przyszedł…” po chwili milczenia powiedział „kobieta?” nie odpowiedziałem, bo trudno mi było wytłumaczyć moją niesłowność (właściwie niegrzeczność w stosunku do Starszego Poety) ale do tej pory pamiętam dobrze przyczyny mojej „ucieczki”… Nie wiem czy M. przeczyta te moje słowa – jesteśmy już obaj starzy – i nie wiem kiedy je „opublikuję”, ale może mu wyjaśnią, to co mi leży na sercu przez tyle już lat. 

I dalej pyta siebie samego: 

Co to siedzi we mnie? Co to jest. (…) Dziwna niechęć do tzw. „terminów”… (…) można to nazwać też niechęcią do przymusu, do dyscypliny, do manifestowania wspólnoty uczuć i przekonań… buntowałem się i buntuję jeszcze ciągle przeciw jakimkolwiek wyznaczonym z góry – nawet przez samego siebie terminom. (…) Czuję bowiem przymus. I ten przymus wywołuje natychmiastowy sprzeciw. Jest to trochę dziecinne, ale „tajemnica” leży głębiej. 

Dopiero następnego dnia podejmuje wątek: 

Ja po prostu próbuję różnych wykrętów… żeby nie przyjść. Próbuję iść w przeciwną stronę. Liczę, że się spóźnię na tramwaj… (…) często pomagała mi wódka, dwa trzy kieliszki robiły mnie człowiekiem rozmownym, pięć, sześć kieliszków, człowiekiem towarzyskim (…). Czułem się jak pies na smyczy i fakt, że muszę przyjść wprawiał mnie w złość. Jeszcze inne uczucie towarzyszyło często moim kontaktom „towarzyskim”, uczucie przygnębienia… smutku. Zamiast iść na prapremierę mojej sztuki próbo wałem często okrążyć budynek teatru i iść do kina, albo wrócić do domu i posłuchać dziennika radiowego. Nie wynikało to ani ze strachu i tremy (…). Ale ogarniała mnie absolutna obojętność, jakby to była premiera jakiegoś zmarłego nieciekawego literata a nie moja. Równą męką było dla mnie zawsze słuchanie tzw. komplementów jak i złośliwości… 

Pisze, że nie urządzał przyjęć po premierach swych sztuk, czym naruszał zwyczaje. Dziwny to tekst, w którym Różewicz krąży wokół sedna – tak jak wówczas krążył wokół Hôtel de Seine – ale wciąż go nie dotyka. 

Wszystko to zresztą jest we mnie splątane i pewnie nigdy całkiem tego kłębka nie rozwinę, nie wyjaśnię. Mam niespodziewane napady depresji, łączy się to z nudą i absolutną obojętnością. Te napady są krótkotrwałe, ale bardzo dotkliwe. Milknę wtedy w czasie ożywionej rozmowy i natychmiast chcę opuścić towarzystwo, jeśli nie ma innej możliwości idę do ubikacji, (…) na balkon, albo po prostu wychodzę na dwór… (…). A przecież lubię (czasem) ludzi ich towarzystwo, lubię się pośmiać, pożartować, kogoś objąć ramieniem, pogłaskać, dotknąć lekko ręki… ten bezpośredni kontakt czasem jest mi ogromnie potrzebny. (…) Jest w tym trochę męskiej czułości, braterstwo ludzkich ciał… nie wiem. Ale mam też chwile, kiedy taki kontakt budzi we mnie niechęć i odrazę, gniewam się… Ale chcę wrócić do depresji, smutku, nudy… Może zresztą życie bez „Boga” jest nudne? Nie będę zresztą mówił o „Bogu” – ponieważ On odszedł ode mnie kiedy miałem osiemnaście lat, jeszcze wrócił w roku 1944 – a potem na dobre odszedł. 

Dalej pisze o poczuciu bezdomności, jakiego doświadcza czasem na spacerach. Zastyga wtedy i tylko myśl o Wiesławie każe mu ruszyć i iść do domu. Wreszcie wraca do Miłosza: 

…ja akurat miałem swój „napad” (…). Następnego dnia zadzwoniłem do M. i prosiłem o spotkanie. I on się zgodził, mimo że zrobiłem mu przykrość. W tym miejscu chciałbym przeprosić, choć nie wiem czy moje słowa do niego dojdą. (…) pewnie M. o tym epizodzie nie pamięta. Ale ja pamiętam. Zdarzyło mi się to też raz ze Staffem. I chyba z Przybosiem. (…) Ale nawet nie próbowałem się tłumaczyć. Bo jak można takie rzeczy wytłumaczyć. Jak to, Bracie, wygląda. 

Miłosz, jego starszy brat. Takie Różewicz ma uczucie, gdy siedzą w przeszklonej kawiarni z widokiem na Sekwanę. 

M. był w tweedowej (chyba) marynarce, w zielonej koszuli i krawacie… Zauważyłem, że kołnierzyk koszuli jest trochę przybrudzony i ogarnęła mnie czułość i smutek. (…) Stał mi się bliski, wstąpił jakby na miejsce starszego Brata (…). M. nic nie zauważył, przez cały czas mojego pobytu w Paryżu… zresztą moje zachowanie było jakieś szorstkie, graniczyło z nieuprzejmością, którą miałem zawsze tylko dla bliskich sercu osób, dla najbliższej rodziny i… przyjaciół. 

Różewicz milczy, wpatruje się w blat małego stolika albo w niebo nad głową Miłosza, albo w swoje buty – czarne kamaszki lub może pantofle. Wtedy Miłosz mówi, że obawia się o losy polskiej poezji: „pan jest zupełnie zamknięty…” 

Profesor Andrzej Skrendo: – Co to znaczy nazwać Miłosza starszym bratem? To znaczy zaakceptować to, że jest się drugim – po starszym bracie. To trudne, a być może – niemożliwe. Było zatem coś takiego w twórczości Różewicza, co można by nazwać uczuciem bycia drugim poetą – w stosunku do Miłosza. To wynikało z tego, że Miłosz napisał wiersz Do Tadeusza Różewicza, poety; z tego, że był o dziesięć lat starszy; że dostał Nobla; że był jednak zdecydowanie bardziej znanym poetą na arenie międzynarodowej niż Różewicz… Miłosz uważał się za lepszego poetę, za kogoś, kto „przezwyciężył” Różewicza. A Różewicz czasem czuł się poetą drugim po Miłoszu – i to była zadra. Generalnie uważał, że Miłosz zawiódł jako odnowiciel poezji, choć w swoich tużpowojennych wierszach był na tropie. Ostatecznie jednak „zatrzymał się” lub „zboczył” – nie starczyło mu uporu i radykalizmu. 

W księgozbiorze Miłosza znajduje się tom Różewicza Opowiadanie traumatyczne. Duszyczka z dedykacją z 31 sierpnia 1981 pisaną w Meksyku: „…z podziękowaniem za wiersz z 1948”. Poniżej nota: 

Drogi Panie, miałem nadzieję, że porozmawiam tu z Panem o „wszystkim”, potem chciałem napisać wielki list, którego pewnie nigdy nie napiszę. (…) Często, przez te wszystkie lata o Panu myślałem, z Panem rozmawiałem. Składałem też Panu w myślach najlepsze życzenia, winszowałem Panu nagrody…. 

• 

Boruch z opowiadania W najpiękniejszym mieście świata, który obiecał Samuelowi swe „dzieło o martyrologii”, to Michał Borwicz, nazwisko Boruchowicz nosił przed wojną. Vogler spotyka się z nim na kolacji, nie widzieli się od ucieczki Borwicza z Polski. W 1953 roku obronił na Sorbonie doktorat Pisma skazanych na śmierć pod okupacją niemiecką, 1939–1945. Jedno z pierwszych opracowań w humanistyce Zachodu, które zwraca uwagę na perspektywę ofiary, uczestnika i świadka. 

Filozof Golde ofiarował Samuelowi swoją trylogię. To pisarz i wy dawca Manès Sperber, ważna postać Kongresu Wolności Kultury, międzynarodowego forum antykomunistycznego. Voglera umówił z nim Miłosz, który tłumaczył jego esej dla „Kultury”. Sperber „odpadł od komunizmu”, notuje Vogler w dzienniku. Rozmawiają o przekładzie na polski jego dzieła o Europie lat trzydziestych i czasu wojny. 

A teraz z dworca Saint Lazare ruszają kolejką do Maisons Laffitte, do siedziby „Kultury”, na proszony obiad. W agendzie, pod datą 10 kwietnia, Jerzy Giedroyc wpisał: „Fogler Różewicz”. Towarzyszą im Miłosz i Konstanty Jeleński, eseista i krytyk, pracownik Kongresu Wolności Kultury. Z jego inicjatywy ukazuje się w tych dniach specjalny numer miesięcznika Kongresu „Preuves”, poświęcony twórczości pisarzy „nowej Polski” i opatrzony esejem Miłosza. Opracowali go Paweł Hertz i Juliusz Żuławski, a pośród utworów Przybosia, Dąbrowskiej, Wata, Ważyka, Woroszylskiego, Andrzejewskiego i innych jest też przekład wiersza Różewicza Zostawcie nas

Po raz pierwszy i ostatni Różewicz przekracza próg legendarnego – już wtedy – domu w Maisons Laffitte, bohatera czarnej propagandy PRLu, który od odwilży stał się celem pielgrzymek intelektualistów. Ostatniej jesieni byli tu Dąbrowska, Kołakowski, Zawieyski, Paweł Hertz… Na walnym zjeździe ZLP zażądano od władz uchylenia ograniczeń w rozpowszechnianiu prasy emigracyjnej, zwłaszcza „Kultury”. Nie minie pół roku od wizyty Różewicza w Maisons Laffitte, a zamknie się lufcik wolności. Gomułka rozpędzi tygodnik „Po Prostu”, symbol od nowy, i przykręci śrubę. Nastanie czas, który swoją nazwę zyska później od tytułu sztuki Różewicza, napisanej w 1962 roku w Gliwicach, Świadkowie albo Nasza mała stabilizacja. Senny czas względnego dobrobytu, „naszej małej stabilizacji”, małego konformizmu, z paskudnym epilogiem Marca. Tymczasem w jardin d’hiver Jeleński opowiada o Jeanie Genecie, mówi się o Gomułce, Giedroyc namawia Voglera na wydanie tomu poezji ukraińskiej, a podochocony alkoholem Miłosz podnosi głos. Różewicz? 

Można się domyślać, że czaruje uśmiechem i milczy.
Znam to miejsce i zapach tego domu. Na stole, przy którym rozmawiają teraz w smugach papierosowego dymu, czytałam korespondencje Giedroycia. Jego temperament polityczny każe mu patrzeć na każdego gościa z Polski „użytkowo” – jak można go zaprząc do „sprawy polskiej”. Kilka lat po wizycie Różewicza niezadowolony Giedroyc napisze, że to świetny poeta, ale „politycznie zachowuje się strasznie”. 

Wyjadą obdarowani publikacjami Instytutu Literackiego. Różewicz wybierze sobie Kontrę Józefa Mackiewicza, poezje Józefa Łobodowskiego, powieść Grahama Greene’a. Zrezygnuje z Gombrowicza, Orwella, Leo Lipskiego oraz Zniewolonego umysłu, Zdobycia władzy i Doliny Issy Miłosza. W przyszłości Giedroyc będzie miał jeszcze do niego sprawy. 

Kilka dni później M. zamawia w kawiarni sery, których ostry zapach budzi w Ludwiku wyraziste wspomnienie. „śmierdzi jak noga Walusia”, mówi grubiańsko. Vogler zapisuje pod datą 14 kwietnia, że wieczorem byli z Jaremianką i jakąś panią z ambasady w Deux Magots, „paplanina o niczym”. Przed nimi jeszcze trzy dni w Paryżu. 

Magdalena Grochowska, Różewicz. Rekonstrukcja (tom 1), Dowody na Istnienie, 2021