Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

L. Gardner, „Fat City” (fragment)

4/2025

Setki ludzi stały przy oświetlonej latarniami ulicy, wzdłuż której na kilka przecznic ciągnął się sznur pracowniczych autobusów, gdy dotarł tam Billy Tully, jeszcze pijany. Dziś prawie nie spał, jak praktycznie co drugiej nocy, odkąd stracił etat w jadłodajni; wylali go za nieobecności po balowaniu. Pobudka po trzech godzinach snu była udręką. Portier z nocnej zmiany walił w drzwi, a roztrzęsiony Tully trwał w bezruchu, słuchając stukania do kolejnych drzwi i chrapliwych, gorzkich nawoływań z korytarza. Jego morale podupadło do tego stopnia, że już bladym świtem miał ze sobą flaszkę. W drugiej kieszeni szarej kurtki na suwak chował dwie kanapki zawinięte w papier pakowy. Nie zjadł nic na śniadanie. 

Wino koiło dreszcze, gdy mijał zdezelowane autobusy. Za szybami majaczyły sylwetki mężczyzn w kapelusz ach, sombrerach, czapkach. Kierowcy stali w drzwiach, zwróceni do tłumu. 

– Na przerywanie sałaty! Jeszcze dwóch i wyjazd. – Na obcinanie cebuli, tutaj, śmiało!
– Wiśnie! Pierwsze zbiory.
– Dojrzałe one? 

– Pewnie, że dojrzałe. – Ile płacicie? 

– Jak kto robotny, może zarobić piętnaście, dwadzieścia dolców dniówki. 

– Kurde, nie wciskajcie ciemnoty.
– Na zbieranie grochu!
Niebo było jeszcze ciemne. Tylko w paru hotelowych oknach 

paliło się światło, mdłe żarówki podświetlające wymięte rolety i zasłony, czerwone lampki wyjść ewakuacyjnych. W blasku ulicznych latarni postaci w złachanych kombinezonach, drelichach z demobilu, spodniach khaki i marynarkach były do siebie przygnębiająco podobne. Ludzie pchali się do upatrzonych autobusów, a te zapełniały się szybko i ruszały w drogę, strzelając z wydechów i zgrzytając; w tym tłumie Billy Tully napierał i pracował łokciami, rozpytując, gdzie który jedzie, czasem bez odpowiedzi. Przecinał ulicę, tak jak tabuny innych mężczyzn, nieliczne kobiety i szwendające się zaaferowane psy, aż znalazł się przed zapełnionym do połowy błękitnym autobusem z poobijanymi błotnikami. Wejście blokował młody grubas w dżinsach. 

– Cebula. Obcinałeś kiedy? – Jasne.
– Kiedy?
– W zeszłym roku. 

– Ładuj się. 

Tully wlazł do ciemnego wnętrza, roztrącając butami butelki i papierzyska, a potem czekał wśród półleżących postaci, aż kierowca skończy nabór. 

– Jakby te cebule były znośne, toby tu szybciej miał komplet – odezwał się. 

– Lepsze to, jak się garbić z motyką.
– Może trza było zbierać czereśnie.
– Przy cebuli więcej zarobisz, jak ten szofer się wreszcie 

ruszy.
Gwiazdy bladły, niebo nabrało barwy głębokiego, czystego 

błękitu. Furgonetki i autobusy ruszyły w drogę. Na ulicy tłum się przerzedził, podzielił na grupy. 

– W drogę, gruby – zawołał Tully. 

– Szefuniu, no jedźże. Po to wlazłem do tego autobusu, żeby ciąć cebulę, taki mam plan. Jestem cebulowa bestia. 

Autobus toczył się obok nieoświetlonych domostw, stacji benzynowych, rozjarzonych neonami moteli, minął majaczący wysoko komin American Can Company, kino dla zmotoryzowanych z wielkim, białym, opalizującym w przedświcie ekranem, przejechał nad potokiem kryjącym się w cieniu statecznych dębów, minął samochody, przyczepy kempingowe i pikapy cygańskiego obozu nad brzegiem i wyjechał pomiędzy rozległe pola. Z szosy skręcił obok billboardu z reklamą karmy dla psów Purina w biało-czerwoną szachownicę. Polną drogą dotelepał się do stodoły, brygada wysiadła i zabrała z pikapa wiadra z wyciętymi denkami. Wtedy zjawił się plantator i poinformował ich, że trafili na pole nie tego człowieka, co trzeba. Wiadra poleciały z brzękiem na pakę auta, brygada wróciła do autobusu, a kierowca, z jednym baczkiem nierówno podgolonym i przyklejonym do policzka zakrwawionym kawałkiem papieru toaletowego, wyjechał z powrotem na szosę, mamrocząc coś w swojej obronie, kiedy brygada wyklinała go między sobą. Niebo oprócz 

pomarańczowej poświaty nad górami w oddali pojaśniało do niemal bezbarwnej lawendy. Wychylił się jaskrawy łuk słońca i oświetlił twarze telepiących się pasażerów – Murzyna w parze z Murzynem, białego z białym, Meksykanina z Meksykaninem i Filipińczyka przy Filipińczyku – a Billy Tully pociągnął ostatni słodki łyk thunderbirda i butelka w wąskiej torebce poturlała się z brzękiem pod siedzeniami. 

Praca przy zbiorach już trwała, gdy dojechali na miejsce. W słoneczny, pachnący cebulą poranek Tully razem z innymi pobiegł z naręczem worków w najbliższe radliny, potykając się o zaoraną ziemię, obijając wiadrem kolano. W sąsiedniej bruździe klęczał rosły Murzyn o twarzy poznaczonej cienkimi bliznami, jego nóż błyskał wśród obfitości wyoranych cebul. Okrutnie zdyszany Tully zdjął kurtkę i szarpnięciem naciągnął worek na swoje wiadro bez dna. Przykucnął, złapał cebulę, odciął szczypior i wrzucił ją do wiadra, łapiąc od razu kolejną. Kiedy wiadro się zapełniło, podniósł je i cebule zsypały się do worka, a wiadro znów było puste. 

Kierowca stał daleko, dłonie zatknął za pasek monstrualnie obszernych dżinsów i pokrzykiwał: 

– Korzonki też obcinajcie! 

Wiadra dudniły nieprzerwanie. Zgarbione postaci wolno sunęły przez pole niczym fala, w nierównym rzędzie, znacząc postępy przysadzistymi worami, które zostawały w bruzdach. Skądś niósł się niegłośny warkot traktorów, Tully ledwo go słyszał przez szum w uszach, pamiątkę z pierwszych walk, jeszcze w wojsku, dziesięć lat temu. 

Uwijał się w porannym słońcu, ciął, rzucał cebulami. Sypał się 

szczypior, rękojeść noża przywarła do popękanych pęcherzy na dłoniach. Przykucał mimo bólu kolan, wstawał, giął się, siadał, to znów klękał, odbijało mu się piekącą żółcią. Tak przebiedował cały ranek. Do południa zdążył wypocić cały alkohol. Ubłocony wgramolił się do autobusu z kanapkami i cebulą. 

– Solidną masz cebulkę na lunch – zauważyła Murzynka z ustami pełnymi chleba, pobudzając ducha rywalizacji u siwego, starszego chłopa, którego obwisłe dolne powieki wywijały się ku światu czerwienią. Facet wydobył spod leżącej na fotelu kurtki dorodny okaz. 

– Cudeńko, no nie? – Uśmiechnął się, szczerząc do wszystkich zajętych przeżuwaniem brudne, zepsute zęby. 

– A wiecie, co z nią zrobię? Zabiorę ślicznotkę do domu i ciach ją w ocet. – Schował cebulę z powrotem pod kurtkę. 

Poorany bliznami Murzyn zajmujący bruzdę obok Tully’ego pracował w słońcu na niemal całkiem opustoszałym polu. 

Robotnicy posuwali się do przodu w spiekocie popołudnia, a za nimi ciągnęły się coraz dłuższe rzędy wypełnionych worków. Ten siwy staruszek, półleżąc w bruździe nieopodal Tully’ego, napełniał kolejne wiadra, choć wyglądało, że zaraz wyzionie ducha, bo twarz miał czerwoną jak burak. Tully jednak trzymał się prosto. Odżył po lunchu i paru kubkach ciepławej wody z kanki na mleko. Zbierał cebule z zagonu, szczypior usuwał, ale zostawiał korzenie, z których nieraz zwisały grudy ziemi wielkości samej cebuli. Po napełnieniu worka starannie przycinał kilka cebul i kładł je na wierzchu. Czasem zrywał się wiatr, nagle dobiegał go szelest i widział migotliwe cienie, gdy spirala cebulowych łupin trzepotała nad nim jak stado motyli. 

Łupiny rozrzucone wśród odciętego szczypioru wirowały, szeleszcząc cicho, a wysoka, rozedrgana chmara niosła się po polu, by wreszcie zwolnić i rozproszyć się, a wtedy łupiny opadały lekko i znów pokrywały zaoraną ziemię. Wielkie stada kacyków wznosiły się i opadały z melodyjnym gwarem ponad głowami zbieraczy. 

Późnym popołudniem nadzorcy ogłosili fajrant. 

W autobusie Murzyn, który wcześniej zbierał po sąsiedzku z Tullym, energiczny i wygadany wobec wolniejszych od niego robotników, zawołał: 

– Sześćdziesiąt worków to łatwizna.
– Do nieba też łatwa droga.
– Jeśli tam sadzą cebulę, zbiorę moje sześćdziesiąt worków. 

Jestem cebulowa bestia. Mówię o prawdziwej cebuli, a nie tych groszkach. Szefuniu, ruszajmy po wypłatę. Nie chcę tej cebuli widzieć, słyszeć ani czuć do samego rana, a jak mnie jutro nie będzie, to wstrzymaj odjazd, bo jestem gość, co zbiera sześćdziesiąt worków, i tak łatwo nie odpuszczę. 

– Gdzie tylko człowiek pójdzie, zawsze jakiś czarnuch drze japę – mruknął pod nosem starzec obok Tully’ego. 

– Dajcie tylko rządek dorodnej cebuli i więcej mi nie trzeba. – A bierz tam sobie – mruknął Tully.
– Powiedzieć ci, jak uzbierać sześćdziesiąt worków?
– Niby jak? 

– Nie opierdzielać się.
– Twierdzisz, że nie tyrałem tutaj jak inni?
– Nie wiem, co żeś robił, ale mnie się ta cebula nie opierała. 

Szefie, na co czekamy? Nie pisałem się na oglądanie widoków. 

Zajechali do obozu dla robotników, mijając ogrodzenie z siatki i drutu kolczastego. Kiedy brygada wstawała z miejsc, żeby dołączyć do kolejki po wypłatę, kierowca zagrodził im drogę. 

– Chcę mieć zaraz z powrotem wszyściutkie noże do cebuli. Niech każdy wyjmuje swój, chcę je mieć co do jednego. 

– Będziesz wyglądać jak igielnik – odezwał się ten od sześćdziesięciu worków. 

Brygada zdawała krótkie noże o drewnianych rękojeściach, a kierowca marszczył brwi, żeby nadać sobie władczy wygląd. 

– Jeden za drugim, jeden za drugim – powtarzał, chociaż przejście było zbyt wąskie, aby wychodzić w inny sposób. 

Tully wyszedł w tumany kurzu i znów poczuł żar na spalonym karku. Stanął za starcem w kolejce do wypłaty, obserwując rzędy bielonych baraków. Dwóch zgarbionych mężczyzn w luźnych portkach i koszulach pociemniałych na plecach od potu przeszło między budynkami. Gdy na chwilę uchyliły się drzwi z moskitierą, Tully ujrzał rzędy metalowych prycz. Meksykanin z podbitymi oczami szedł z ręcznikiem przez dziedziniec. Tully posunął się do przodu razem z kolejką. Rozliczeni odchodzili od okna kasy i wracali do autobusu, co poniektórzy ustawiali się w kolejce do kranu. 

– To wszystko, coście zebrali? – dopytywał starca kasjer. – Co z wami, ojczulku? Jak jutro nie będzie lepiej, będę musiał ustawić was do pionu. 

– Niestety trzeba czasu, żeby to załapać – padła smętna odpowiedź. 

Na parapecie otwartego okna spoczęły dwie dziesięciocentówki. 

– Wasza forsa. Starzec czekał. – Hę?
– Tyle. 

Jeszcze mocniej wygiął pomarszczoną szyję. Czarnymi palcami o zrogowaciałych paznokciach powoli wziął dziesięciocentówki. Zwiotczała sylwetka zdradzała cień gotowości do odejścia, ale gołe stopy w rozczłapanych butach ani drgnęły i na ten ledwie widoczny sygnał kapitulacji wydano mu trzy jednodolarowe banknoty. Starzec odszedł ociężale ze zrezygnowaną miną, a na jego miejscu przed wyszczerzonym kasjerem stanął Tully z kartą kontrolną. 

Gdy przejeżdżali przez bramę, Tully ujrzał żółty plakat przybity do bielonej ściany. 

MECZ BOKSERSKI ESCOBAR VASQUEZ 

Plakaty porozwieszano wzdłuż Center Street w Stockton, gdzie wysadził ich autobus. Jeden wisiał w oknie lokalu La Milpa, Tully położył tam na kontuarze pięciodolarowy banknot i wychylił dwa piwa, gapiąc się na tęgą kelnerkę pod obracającymi się wentylatorami, zanim zrobił sobie dłuższy spacer do ubikacji. Obmył twarz, wydmuchał w papierowy ręcznik piach z nosa i przeczesał wilgotne włosy. 

Przy ulicy El Dorado plakaty wisiały w witrynach barów, zakładów fryzjerskich i hotelowych recepcji pełnych gości drzemiących z otwartymi ustami. Tully poszedł do swojego 

pokoju w hotelu Roosevelt. Wrócił na ulicę zmęczony i odrętwiały, ale już wykąpany w wannie pełnej chłodnej, szarej wody, ubrany w czerwoną sportową koszulę i spodnie jaskrawoniebieskie jak gazowy płomień. Dołączył do grupki facetów siedzących w cieniu przed sklepem monopolowym, raczących się z dyskretnie zawiniętych w papierowe torby puszek i pintowych butelek. Naprzeciwko sklepu, na Washington Square, odpoczywało kilkadziesiąt osób, jedne siedziały, inne leżały na brzuchu albo na plecach, kilka w płaszczach w ten czerwcowy upał. Ich zmarniałe ciała zalegały bez ruchu w trawie. Słońce schodziło coraz niżej między drzewami, świecąc na parę bezwładnych nóg, poznaczoną bliznami twarz, wyciągniętą rękę. Wieczorny cień przesuwał się za nimi, okrywając kolejne ciała, póki całego parku nie spowiła ciemność. Billy Tully podszedł do drucianego kosza na śmieci pełnego pustych pojemników i wyrzucił butelkę. Nad miastem unosiła się ciemna mgła torfowego pyłu z pól delty. 

W knajpce Golden Gate zjadł smażone parówki z ryżem, buty mu grzęzły w walających się na podłodze serwetkach, przy kontuarze wszystkie stołki były zajęte, pobrzękiwały naczynia, kelnerki krzyczały, trupioblady chiński kucharz w rozchełstanej koszuli i poplamionych spodniach khaki opadających na rozwiązane adidasy kroił plastry golonki, tłustej pieczeni i ozory wieprzowe, zatłuszczoną ręką wydawał resztę w rytm chlastania packą na muchy przez innego kucharza. 

W rześki wieczór przy świetle ulicznych latarni Tully, pobekując, wmieszał się w tłum ludzi opierających się o auta i parkomaty zanim ruszył ku Harbor Inn. Za barem, pośród 

odbijających się w lustrze twarzy, w niekończącym się półmroku wisiał jeszcze jeden plakat. „Jeśli Escobar wciąż daje radę, ja też mogę”, pomyślał Tully, ale przeczuwał, że bez żony nie zdoła nawet dojść na trening. Siedziała w nim ciągle ta tęskna uraza, jak w ostatnich spędzonych razem miesiącach, to samo zadziwiające poczucie bycia porzuconym. 

O północy pokonał schody do swojego pokoju. Ściany pokrywała tapeta w kwiaty, spłowiała niczym barwy starych bukietów ślubnych. Rozebrał się, patrząc w słabym świetle żarówki na cztery darmowe publikacje na komodzie: „Godzina z Twoją Biblią”, „El Centenela y Heraldo de la Salud”, „Znaki Czasów. Światowy Miesięcznik Profetyczny”, „Sygnały Dymne. Znany antropolog przedstawia fakty na temat tego, jak palenie wpływa na życie nienarodzone”. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek ktoś to czytał. Może jacyś emeryci albo imigranci z Meksyku szukający schronienia na noc. Tu właśnie miał się zestarzeć? Czy w takim pokoju skończy? Usiadł na łóżku, na ścianie przed nim wisiał obraz. Na zaśnieżonym wzgórzu ponad rozświetloną farmą stał wilk, z pyska szła mu para. Tully’ego ogarnęła wieczorna melancholia. Siedział zgarbiony, przytłoczony tym wszystkim, miejscem i impasem, w jakim się znalazł, kompletnym, beznadziejnym fiaskiem, całym sobą, ciałem, krwią i kośćmi. W obawie przed kryzysem ponad swoje siły próbował nad sobą zapanować. Zupełnie zdrętwiał, słyszał słabnący warkot oddalającej się ciężarówki. Niebiesko-złota rama, długi sznur zwisający z listwy, wyblakły złoty frędzel na jego końcu, wszystko to potęgowało wrażenie, że w dzieciństwie widział już ten obraz w jakimś pokoju. Choć go przygnębiał, Tully 

nie pomyślał, żeby go zdjąć, powyrzucać czasopisma i broszury czy usunąć z drzwi tabliczkę: 

JEŻELI PALISZ W ŁÓŻKU POWIADOM NAS
DOKĄD WYSŁAĆ TWOJE PROCHY. 

Nie przyszło mu do głowy, że mógłby to zrobić, bo nawet nie uważał się za lokatora. 

Po ciemku umościł się z taktyczną precyzją na powybrzuszanym materacu. Gdy znów obudziło go walenie w drzwi, zerwał się w ciemnościach, wołając pomocy. 

Chrapliwy głos oznajmił z korytarza: – Czwarta rano. 

Leonard Gardner, Fat City, przeł. Tomasz Antosiewicz, Wydawnictwo ArtRage 2025.