2.
Na instagramowym zdjęciu z 12 października 2014 roku ponętna Isabella. To dzień szczególny – urodziny, obchodzone z miesięcznym wyprzedzeniem, bo w te właściwe, 14 listopada, zawsze panuje straszny ziąb. Isabella włożyła fiołkową sukienkę z lekkiego jedwabiu odsłaniającą ramiona, ale o dreszcze przyprawia ją tylko poczucie własnej atrakcyjności. Przechyla głowę na bok, w kierunku bukietu białych astrów, które ściska w lewej ręce. Prawej nie widać, łydek też nie, to plan amerykański, ale łatwo sobie wyobrazić, że stroju dopełniają sandały na beżowych koturnach. Praktyczne i gustowne.
Kwiatami zamierza udekorować stół, będzie je rzucać, jeden za drugim, na obrus, żeby uzyskać efekt spontaniczności i wymuskanej nonszalancji. Broń Boże żadnych sztywnych ceremoniałów. Ma być sielanka. W końcu są na wsi. W Yerville, gdzie spędza teraz połowę czasu. A dokładniej w Clos, które w rodzinie nazywają Cottage, z angielskim akcentem i autoironicznym, przeciągłym „a”. Pani na włościach lubi się śmiać. Ceni lekkość i swobodę. Rozpuściła włosy – bo czemu nie – chciała nawet założyć słomkowy kapelusz, ale nie mogła go znaleźć. Nie szkodzi, czarne loki spływają jej po plecach, swobodnie, dziko. I przy letniej opaleniźnie wyglądają zjawiskowo.
Isabella taksuje nakryty stół – talerze, kieliszki i sztućce w dwóch długich równoległych szeregach, jak żołnierze na wojnie. Precz z tym ponuractwem. Fantazja, fantazja przede wszystkim! Isabella rozkłada naczynia w niewielkich stosach, to tu, to tam, sztućce tak samo. Dodaje wszystkiemu życia, radości. Przydałoby się jeszcze trochę kolorów, ale… Myśli o niebieskawych kwiatuszkach lnu i żałuje, że nie urodziła się wiosną. No ale nie ma co biadolić, dzień zapowiada się wybornie! Przyjęcie może odbyć się pod gołym niebem. Goście będą mieli okazję podziwiać ogród, którym właścicielka bardzo się szczyci. Wszystko rośnie. Rok 2014 był szczególnie gorący, czym Isabella się nie martwi: z natury jest optymistką, w przeciwieństwie do Clothilde, która natychmiast wyobraża sobie serię katastrof, a czasem od razu apokalipsę. Niech lepiej popatrzy na magnolię! To niesamowite, istny cud: w połowie października krzew znów kwitnie! Przynajmniej Isabella taką ma nadzieję, bo od wczoraj nie sprawdzała. Wie, że przyroda jest kapryśna i w jedną noc wszystko może się zmienić.
Clothilde stawia na stole miseczki z pikantną sałatką krabową a la tajski street food. Robi im zdjęcie. W komentarzu na Facebooku doda, że dla autentyczności puszki z dżakfrutem
zamówiła aż z Bangkoku. Sporo dwutlenku, ale ile smaku, przymrużone oczko. Tajska kuchnia jest jej pasją. Clothilde koniecznie chciała zająć się cateringiem sama. Nie toleruje zamawianej garmażerki. Właśnie dlatego razem z mężem i trójką dzieci przyjechała do Yerville wcześniej.
Podczas gdy córka się krząta, Isabella na drugim końcu ogrodu rozkoszuje się ostatnimi chwilami spokoju. Stoi przed krzewem magnolii obsypanej gustownym pudroworóżowym kwieciem i zamyka oczy, żeby skoncentrować się na zapachu. Robi wdech, marszczy brwi, zaczyna od nowa. Nic. Być może jesienią feromony tracą woń. Isabella drży. W cieniu jest zimno.
Nie chce się przebierać. W tym stroju bardzo jej do twarzy – wyglądasz jak młode dziewczę, szepcze Marco, całując ją w kark.
Siedemdziesiąt lat. Wciąga do nosa powietrze przesycone wilgocią ściółki. W Normandii nawet przy ładnej pogodzie jest mokro.
Można by jej dać dziesięć, nawet dwadzieścia lat mniej.
Niedługo zjawią się goście. Isabella z niepokojem spogląda w niebo. Nic nie może zepsuć przyjęcia. Jak nieustannie powtarza, najważniejsze, żeby dobrze się bawić.
Słyszy szczęki i zgrzyty towarzyszące otwieraniu starej żelaznej bramy. Już? Isabella nigdy nie nosi zegarka. W progu spotyka swojego zięcia, Antoine, z najmłodszą córką na rękach. Czule głaszcze wnuczkę po potarganych w lóżku włosach. Słyszał dzwonek? Antoine przytakuje, właśnie on obudził Emmę. Ale to jeszcze nie są prawdziwi goście. To tylko Paul wraca z joggingu i zapomniał kluczy. W Cottage pojawił się poprzedniego dnia, z kolejnym nowym projektem. Przez cały wieczór tłumaczył, o co mu chodzi, ale Isabella nadal nic nie rozumie. Pomysł dotyczy Internetu, tymczasem ona lubi prawdziwe życie. Żywych ludzi. Dobra wiadomość jest taka, że Paul chciałby wyremontować Stajnię, żeby częściej tu przyjeżdżać. Dzięki komputerom wszystko można robić teraz na odległość. Isabella woli mieć syna przy sobie, na oku. Zawsze jest jedno dziecko, o które matka martwi się bardziej niż o pozostałe. Delikatniejsze, bardziej wrażliwe. Nieprzewidywalne. Od pięćdziesięciu lat nie może się odnaleźć, wzdycha poirytowana Isabella. No i jej młodszy syn, który ciągle jeszcze nie dotarł. Co on wyprawia?
Samuel, bo to o nim mowa, właśnie zjeżdża z autostrady, kiedy dostaje wiadomość od matki – zanim zjawią się pierwsi goście, chciałaby mieć całą rodzinę przy sobie. Monika patrzy na niego z niepokojem. Jesteśmy spóźnieni? To nie ma znaczenia. Samuel żałuje, że Aurélien z nimi nie przyjechał, zamiast udawać, że ma grypę i leczyć się z kaca u swojej matki. Samuel kłamie. Wcale nie chodzi mu o nieobecność syna, denerwuje go raczej to, że musi przedstawić rodzinie nową narzeczoną. Nie życzy sobie ani ich pytań, ani komentarzy. Nie potrzebuje niczyjej aprobaty.
Kocha ją tak, jak jeszcze nigdy nikogo nie kochał.
To była miłość od pierwszego wejrzenia – spotkali się podczas kręcenia krótkiej reklamówki na stronę kliniki imienia Claude’a Simart-Duteila. Samuel miał przedstawić zalety urządzenia do fotoodmładzania intensywnym światłem pulsującym IPL. Choć niewątpliwie jest fotogeniczny, nie cierpi występować przed kamerą i uprawiać geszefciarstwa. Jego zły humor widać na filmie. Uwłacza mu promowanie instrumentów, na które stać pierwszą lepszą kosmetyczkę. Do licha, jest przecież wykładowcą ISAPS (International Society of Aesthetic Plastic Surgery). Co miesiąc szkoli specjalistów w najbardziej zaawansowanych technikach. Regularnie publikuje artykuły naukowe. Rynoplastyka to jego powołanie, prawdziwa pasja. Jakiej nie wzbudza w nim nic ani nikt.
Z wyjątkiem, ostatnio, Moniki.
Początkowo w ogóle nie zwrócił na nią uwagi, równie dobrze mogła być woskową kukłą. Z nowym aparatem w ręce zbliżył się do stołu, na którym leżała. Nachylił się nad nią, jak poinstruował reżyser. Miała na sobie okulary ochronne. Jej włosy układały się w złotą aureolę wokół głowy, która spoczywała na jasnofioletowym ręczniku z logo Simart-Duteil. Najpierw zwrócił uwagę na jej nos: wydał mu się niezrównanie piękny. Jego idealną linię częściowo przysłaniały okulary, zakrywając górną część kości nosowej, strefę, którą natychmiast miał ochotę zbadać.
Tak się dziwnie złożyło, że moment, kiedy Samuel odsłania oblicze Moniki, nie został wycięty w montażu. Wyraźnie widać na nim zakłopotanie chirurga. Trudno mu się skupić. Mówi nieskładnie.
Zdjęcia trwały dłużej, niż planowano. Samuel miał to gdzieś. Był porażony, trafiony strzałą amora, zdobyty na zawsze.
Od tamtej chwili trwa idylla. Zgadzają się we wszystkim. Dwa dni przed urodzinami matki Samuel poprosił swoją słowiańską piękność o rękę. Tradycyjnie, na kolanie i z brylantem Cartiera, który w miarę zbliżania się do Yerville Monika coraz bardziej nerwowo przekręca.
Po drodze mijają Mathilde Pritulin, która mieszka pół kilometra od Clos. Samuel nie widział jej dobre dwadzieścia lat, ale natychmiast rozpoznaje jej młodzieżową stylówkę, strój, który, mógłby przysiąc, nosiła już wtedy: czarne dżinsy obciskające krągłe łydki, skórzana kurtka i creepersy. Kiedy Samuel przystaje, Mathilde się odwraca i wybucha śmiechem. Samuel! Ciągle przystojny! Elegant! Nic się nie zmieniłeś. On zauważa zmarszczki wokół jej oczu, lekko opadający owal twarzy i wyraźne cienie pod oczami. A mimo to Mathilde promienieje jakąś świeżością. Opuszczając szybę, Samuel czuje się staro. Już jako dziecko w jej obecności miał wrażenie, że jest ciężki, przykurzony, nie na czasie. Imponuje mu zupełnym brakiem zahamowań. On w obliczu innych odpływa, myśli o czym innym niż bieżąca rozmowa, co wcale nie wynika z obojętności – wręcz przeciwnie, jest nieśmiały, więc zostawia sobie wyjście ewakuacyjne.
Mathilde opiera się o drzwi i, jak natrętne dziecko, wsuwa głowę przez okno. Wbija w niego wzrok. Ma furę! I kobietę… Samuel się czerwieni, na próżno szuka celnej riposty, zwraca się ku Monice. Ale żartownisia z tej Mathilde, co? Tupeciara. Monika dostojnie i sztywno wyciąga do niej rękę: Monika Ugorska, narzeczona Samuela. Mathilde! Z inicjatywy Samuela umawiają się na drinka, a następnie on cofa samochód i idealnie przeprowadza manewr parkowania równoległego. Otwiera Monice drzwi i razem idą w kierunku gości zgromadzonych w grzecznym oddaleniu od bufetu, na czatach.
Samuel dostrzega matkę w grupie świetnie zakonserwowanych seniorek, które rozpływają się nad przepięknym ogrodem. Ma pięć minut na odsapnięcie i kieliszek dla kurażu. Chwyta lampkę szampana, prosi kelnera o sok grejpfrutowy dla Moniki, a potem prowadzi ją do swojej siostry, która właśnie skończyła rozkładać wskazówki do podchodów, żeby zająć czymś dzieci.
Nie wiedziałam, że masz nową dziewczynę – Clothilde szepcze bratu na ucho. I’m so happy for you. Podstawia policzek wybrance Samuela, uroczy akcent… Jestem Polką. A, to wspaniale. Clothilde nie może się nadziwić: Monika przyjechała do Francji pięć lat temu? Mówi świetnie. Prawie bezbłędnie. Całkiem bezbłędnie. Słowianie są mocni w językach. Chodzi o paletę dźwięków czy coś w tym stylu. Clothilde oznajmia nosowym głosem bohatera kreskówki: ja jestem beznadziejna. Nawet w angielskim mam okropny francuski zaśpiew, choć trzy lata mieszkałam w Tajlandii, a dwa w Hongkongu. Odkąd w czerwcu zjechałam z Szanghaju, zdarza mi się nawet śnić po angielsku. Dzieci pierwszy raz poszły do szkoły we Francji. Standard życia w Azji i we Francji – wzdycha – bez porównania. Szanghaj dla ekspatów jest rajem. Człowiekowi brakuje tylko rodziny. Znajomych miejsc. Home sweet home. Ale Clothilde nie może narzekać. O nie. Razem z Antoine’em znaleźli ładny dom w Clamart. Po gruntownym remoncie. I dwujęzyczną szkołę Montessori. Mamy szczęście. A co u ciebie? Pyta nagle, w obawie, że za dużo gada. Jej otwarta twarz promienieje życzliwością: przymrużone oczy, nasłuchująca mordka, a u ciebie?, powtarza wyraźnie. Zamiast odpowiadać, Monika unosi lewą dłoń i pokazuje zwieńczoną diamentem obrączkę. Zszokowana Clothilde zezuje na brata. Zamierzamy się pobrać, tłumaczy z zażenowaniem Samuel. Ty dowiadujesz się pierwsza. Aha, to pierścionek zaręczynowy. Fabulous! We Francji nosi się go na lewej ręce. Gratulacje! Bardzo się cieszę. Mama jeszcze nic nie wie? Paul też nie?
A tak w ogóle, to gdzie on jest?
Isabella akurat się zbliża. Właśnie opuściła grupę przyjaciółek. Z brzękiem bransoletek sunie do syna, rozkładając skrzydła. Z daleka można by pomyśleć, że tańczy albo odprawia dziwny rytuał godowy.
Samuel ciągnie Monikę na spotkanie rajskiego ptaka.
Kinga Wyrzykowska, Porządni ludzie, przeł. Dorota Malina, Wydawnictwo Nowe 2025.