Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Kim de l’Horizon, „Drzewo krwi” (fragment)

2/2024

Siedzę przy moim biurku w Zurychu, mam dwadzieścia sześć lat, powoli zmierzcha, to jeden z tych jeszcze zimowych wieczorów, gdy człowiek wietrzy już zapowiedź wiosny, zapach gładki jak aksamit: kalin, przesadnie słodki i białoróżowy; ludzi, którzy znów zaczęli biegać, niosąc swój pot przez o wiele za czyste ulice. Ja nie biegam. Siedzę tu i obgryzam paznokcie, mimo że są pomalowane ecrinalem, gorzkim lakierem przeciw obgryzaniu, obgryzam cały biały brzeg i dalej, przesuwam go coraz głębiej i głębiej. Pół roku temu dostał_ meganudną pracę w archiwum państwowym, tkwię przez cały dzień między regałami w podziemiu, kataloguję akta dawno zmarłych pacjentów i pacjentek, z nikim nie rozmawiam, jestem zadowolon_, jestem niewidzialn_, zapuszczam włosy, wracam do domu, siadam tu, przy biurku, skąd widzę buk przy domu sąsiadów, skąd wspominam czerwony buk, nasz czerwony buk, wielki, czerwonolistny buk pośrodku ogrodu. Piszę. Gdy moi przyjaciele Dina i Mo, którzy też gdzieś siedzą i piszą, pytają przez komunikator: „Wyskoczymy się czegoś napić?”, nie odpowiadam. Próbuję pisać i gdy nie mogę, gdy tonę w morzu z waty przeszłości, golę się, biorę prysznic i jadę rowerem na obrzeża miasta, na outskirts, zewnętrzne spódnice, jak mówią Anglicy, przeczesuję stacje benzynowe i boiska do piłki nożnej, łażę tam i z powrotem przed siłowniami, Grindr jest moją bladą pochodnią w nocy aglomeracji, wskazuje mi drogę do mężczyzn, których szukam, których potrzebuję, którym daję siebie potrzebować, którym pozwalam podnosić spódnicę za stojakami na rowery i wsuwać się we mnie, szybko i bez czułości, moja czułość wystarczy, nie potrzebuję więcej, potrzebuję wreszcie ostrego rżnięcia. Siostrzę się z zardzewiałą kratą podmiejskiej siłowni, wczepiam się w nią, następnym razem siostrzę się z barierką wymarłego wejścia na trybuny, która daje mi oparcie i last, but not least tak długo uderzam policzkiem w drzwi do pomieszczenia socjalnego ochrony, aż moje uczucia wpychają mnie z powrotem w ciało, potem wracam, sperma obcego mężczyzny we mnie, jego zapach na mnie, ciepło wypełnia mój pusty środek na drogę do domu. Wchodzę do łazienki, znów się golę, pachy, nogi, krocze, zawsze się boję, że obudzę się w nocy, pachnąc kimś innym, ponownie wchodzę do łazienki, żeby wyprzeć z siebie resztkę spermy, wykąpać się, wyszorować pumeksem, nakremować. Skóra piecze mnie od tego wiecznego golenia. Wracam do biurka, w pole widzenia buka, i dopiero teraz zauważam, że cały czas piszę do ciebie. A kiedy nie piszę, czytam albo myślę o możliwości wydania mojego ciała drodze Świętego Jakuba. Myślę o tym, by iść, aż przestanę myśleć albo dotrę do Santiago de Compostela, albo nad morze i myślę o tym, by tego wszystkiego nie robić.

Nigdy nie rozmawiał_m z tobą o tym, że pewnego popołudnia nie znalazłaś drogi do domu, a do matki zadzwoniła policja. Ani o oddaniu cię do domu opieki. Gdy miesiąc temu miałaś silny rzut choroby i obudziłaś się w ośrodku rehabilitacyjnym, i zapytałaś, gdzie jest balkon z widokiem na Berno, matka powiedziała: „No przecież go usunęli, nie był bezpieczny”. Ty odparłaś: „Ach tak, rzeczywiście” i zaśmiałaś się sama z siebie nieco za głośno, a potem zaczęłaś mówić o pelargoniach na balkonie. Nienawidził_m matki za to, że stchórzyła i nie powiedziała ci prawdy, wkurzył_m się, ale potem jej nagła troska wzruszyła mnie bardziej niżbym chciał_. Matka nagle stała się caring daughter, ale ja nie, pomyślał_m, ja nie zostanę caring daughter, mamo, i pożegnał_m się z nią jeszcze chłodniej niż zwykle. Nie rozmawiamy o wysokim prawdopodobieństwie, że w ciągu kolejnych sześciu miesięcy dostaniesz kolejnego rzutu (dostanie rzutu – ten żargon lekarski, jakby to był prezent) i nie rozmawiamy o wysokim prawdopodobieństwie, że ten rzut odbierze ci resztki pamięci.

Jest noc, wyobrażam sobie, że i ty stoisz przy oknie pokoju w ośrodku rehabilitacyjnym i też patrzysz jej w twarz. Czuję, że powoli znikasz. Kochana babciu, chciał_bym jeszcze do ciebie pisać, zanim całkiem znikniesz z ciała albo stracisz dostęp do wspomnień.

Chciał_bym ci powiedzieć, że się ciebie bał_m, że na przykład to ja stłukł_m wtedy słoik ze świeżo zrobionym przez ciebie dżemem malinowym, myślałaś, że to była matka, i rzeczywiście matka mnie chroniła, wzięła winę na siebie, a ty ją strasznie zjechałaś. Mam z tego powodu wyrzuty sumienia wobec was obu. Chciał_bym wiedzieć, co stało się z cioteczną babką Irmą, z dziewczynką, która w rodzinnym albumie idzie z tobą za rękę, a potem znika. Chciał_bym zrozumieć, jak to było być tobą: zwykłą kobietą z niższej klasy średniej w Szwajcarii dwudziestego wieku. Chciał_bym zrozumieć, dlaczego prawie nie mam wspomnień z dzieciństwa, a jeśli, to tylko o tobie. Znaleźć język, który pozwoli mi zapytać: „Gdzie są moi krewni?”. Chciał_bym wiedzieć, jak to gówno znalazło się w naszych żyłach.

Byłaś za głośna, za wymagająca, za obcesowa, nigdy nie słuchałaś, przysyłałaś mi pieniądze i dołączałaś zdanie: „Wiesz, że zawsze możesz mnie odwiedzić”. Przykro mi, że takie ze mnie złe wnuczę. Jestem za delikatn_, żeby być delikatn_.

Kochana babciu. Gdy o tobie myślę, myślę o wszystkich tych rzeczach, których nigdy nie mogliśmy sobie powiedzieć i nigdy nie będziemy mogły. Pamiętam, że zawsze z dumą używałaś słów, które dialekt berneński wziął z francuskiego i wprawdzie mogę tę dumę zrozumieć, ale uważam to za nad wyraz nieprzyjemne. Bo francuski został przywleczony przez Napoleona, był językiem okupantów, wykształconych kulturalnych, ale barbarzyńskich żołdaków. Napoleon przyniósł nam język i prawa, ale w zamian ukradł słynny na całą Europę berneński skarb państwa. W przeliczeniu na dzisiejsze franki (od franc!) szwajcarskie to było kilkaset miliardów. Spłacił dzięki nim długi i mógł sfinansować wyprawę egipską. Wiem, to są obłudne łezki białego uprzywilejowanego człowieka, przecież już od końca dziewiętnastego wieku jesteśmy mistrzami i mistrzyniami w sztuczkach wielkiej finansjery. Ale wyprawa rabunkowa Napoleona sprawiła, że na początku dziewiętnastego wieku Szwajcaria miała wysoki odsetek emigrantów, a jej skutki, jeśli idzie o podatki, utrzymywały się aż do dwudziestego wieku: wcześniej mianowicie Berneńczycy i Bernenki nie byli opodatkowani. Więc to dla mnie dziwne, że z taką dumą nosisz owoce człowieka, który ponosi winę za twoją biedę.

Ślady Napoleona jeszcze ciągle widoczne w twoim użyciu języka:

dr Nöwöder Neffe [bratanek / siostrzeniec] – neveu

ds Fiselider Sohn [syn] – fils

dr Potschamberder Nachttopf [nocnik] – pot de chambre

ds Gloschliglockenförmiger Unterrock [rozkloszowana halka] – od cloche

dr Gaschpoder Blumenübertopf [osłonka na donicę z kwiatami] – cache-pot

ds Lawettlidas Waschtuch [myjka] – od laver

Opowiadałaś o madame DeMeurron, ekscentrycznej arystokratce z Berna: pierwszej kobiecie w Szwajcarii, która prowadziła samochód, patrycjuszce używającej niemal wyłącznie francuskich zwrotów, żeby pokazać, jak jest elegancka. Która nie rolowała także „r”, jak czynią to garbarze z Mattequartier, biednej dzielnicy Berna, lecz wymawiała je pięknie gardłowo, à la française. „Schaffed Iir no oder sid Iir scho öber?”. Pracujecie jeszcze, czy już się czegoś dochrapaliście?, cytowałaś ją, wymawiając gardłowe „r”, z wielką przesadą i śmiałaś się, pokazując zęby. Nie rozumiał_m tej sentencji. Jak człowiek ma wspiąć się po społecznej drabinie, skoro nie pracuje? (Jeszcze nie pojmował_m, że duży kapitał można tylko odziedziczyć, a nie wypracować, wbrew bajce o pucybucie, którą serwujemy sobie łyżeczką Nestlé). Zaczynasz zapominać wszystko, co nie zdarzyło się przed twoimi pięćdziesiątymi urodzinami. Znikasz. Ale francuski ci zostaje. Myślę o tym, jak bliska mi jesteś, gdy do ciebie piszę i jak daleka, gdy cię widzę. Gdy opowiadasz, że pójdziesz kiedyś do Santiago i jakby to uszczęśliwiło twoją matkę i Maryję, jak po długiej, długiej wędrówce wskoczysz do Atlantyku, w ubraniu. Myślę o tym, że nieustannie mówisz, o czymkolwiek, o promocjach w supermarkecie Migros, o dniach z podwójnymi kumulacjami punktów. Twój strach przed ciszą. Pamiętam, jak się mną stale opiekowałaś po śmierci dziadka, żeby nie musieć mierzyć się ze stratą. Nie, wróć, nie pamiętam, to wspomnienie matki.

W języku, który po tobie odziedziczył_m, w moim matczynym języku, matka to MEER, tak samo jak morze. Mówi się DIE MEER albo MEINE MEER, z francuskiego. Na ojca PEER. Na babkę GROSSMEER. Kobiety mojego dzieciństwa to żywioł, morze właśnie. Pamiętam nogi matki, pamiętam, jak je obejmował_m, patrzył_m w górę i mówił_m: DU BIST MEINE MEER, jesteś moją matką. Pamiętam uczucie, że jestem w domu, totalnego otulenia. Miłość matek była tak wielka, że człowiek nie był w stanie uciec, nie jest w stanie uciec i pływa całe życie, żeby z tego matczynego morza wyjść.

W języku, który po tobie odziedziczył_m, w moim matczynym języku, istnieją tylko dwie możliwości, by stać się ciałem. Dorastanie z niemieckim stale zmuszało mnie do ustawiania się w tym przedszkolnym dwuszeregu.

Nie wiem, jak pisać o sobie w języku, którego się od ciebie nauczył_m, w moim MOTHER TONGUE. Jest w nim język matki i twoje oczy i ja – moje – to znaczy – ja, moje ciało, moje ciała, moja cielesność? Z jednej strony to piszące ja, z drugiej dziecko, którym był_m, stojące w przymusie dwuszeregu, dziecko, które jeszcze musi się przebić. Jestem przesiąknięt_ tym dzieckiem, tak jak księżyc utrzymuje się w swojej integralności dzięki Ziemi, choć ta go nie dotyka, ale pisząc, muszę między nami rozróżniać, w przeciwnym razie zmyje mnie dzieciństwo, dziecięce ciało, fale przeszłości.

Kim de l’Horizon, Drzewo Krwi, przeł. Elżbieta Kalinowska, Wydawnictwo Literackie 2024.