Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Jerzy Franczak, „Eksplozja” (fragment)

Koszmarny dzień, po prostu koszmarny

Tuż przed eksplozją Maria ma to na końcu języka – tym razem już nie jakieś fikuśne zagajenie, lecz najzwyklejsze „muszę ci o czymś powiedzieć” – ale spostrzega, że Joanna wpatruje się w coś intensywnie ponad jej plecami. Ogląda się za siebie i widzi dwóch śniadych młodzieńców, na oko dwudziestoletnich, kręcących się w okolicy drzwi wejściowych do lokalu. Jeden rozmawia przez telefon (mówi cicho i nie słychać, w jakim języku), a drugi grzebie w pękatej torbie na ramię.

Niemal wszyscy goście winiarni patrzą lub ukradkowo zerkają w ich stronę. Powoduje nimi potęga stereotypu: para młodzieńców o arabskim fenotypie w miejscu, w którym ma odbyć się koncert muzyki klezmerskiej… Co prawda Kraków pozostaje odległą prowincją systemu świata, ale przecież wszyscy karmieni są doniesieniami o zamachach islamskich radykałów. Potęga stereotypu, cynizm mediów; incydent z ostrą bronią lub materiałem wybuchowym „robi wydanie”. Zwłaszcza jeśli mamy ofiary. Dobra też jest niepewność, relacjonowanie z miejsca zdarzeń, na gorąco, podejrzana arytmetyka współczucia. U wszystkich wykształcił się jakby osobny układ pokarmowy: wchłanianie, trawienie, wydalanie, pobudzanie łaknienia, regulowanie perystaltyki, higiena defekacji. Ostatnie rewelacje, którymi nakarmili się klienci winiarni, media serwowały z Tunisu (19 zabitych) i kilku egzotycznych miejsc (Sana – 137 trupów, Garissa – 152, Baga – od 100 do 2000), a następnie z Nicei, Stambułu i Brukseli (odpowiednio 84, 46 i 32 ofiary), przy tej okazji powrócił niczym refluks Paryż (12 ofiar w redakcji „Charlie Hebdo”). Przed nimi, w niedalekiej przyszłości, kolejne medialne zakąski: Kabul (80), Berlin (12), Bagdad (71), Sankt Petersburg (15), Manchester (23). Tę globalną fobię wzmacnia lokalny syndrom lękowy, który ujawnia się w zetknięciu z fizyczną odmiennością (tylko jeden stolik zajmują obcokrajowcy).

No więc wszyscy patrzą lękliwie na nowo przybyłych. Dwóch smagłych chłopców waha się, czy zostać w winiarni. Coś mówią, ale nie wiadomo, w jakim języku. Jeden nadaje półgłosem do aparaciku i zerka na boki, błyskając białkami. Drugi znalazł coś w torbie – karteczkę, którą pokazuje koledze.

Tymczasem na sali pojawili się dwaj muzycy, jeden z kontrabasem, drugi z akordeonem. Krzątają się, przesuwają krzesła, rozkładają instrumenty.

Arab przerywa rozmowę, patrzy na zegarek. Znowu dzwoni do kogoś. Ten drugi próbuje odcyfrować napis ze świstka, który trzyma w ręce.

Akordeonista ustawia mikrofon, mówi „raz, raz”, a potem „ein, zwei”, ma to być chyba żart (a może przesłyszeliśmy się i naprawdę policzył w jidysz – „ejns, cwei”?), ale nikt się nie śmieje. – Naam. Tafaddal, tafaddal – mówi głośniej jeden z intruzów, daje znak ręką i obaj wychodzą z lokalu.

Ostatnie spojrzenie: wzięli ze sobą tę cholerną torbę?

Wzięli.

Teraz zgromadzeni dostrzegają muzyków; rozlegają się rzadkie brawa. Tymi oklaskami równocześnie witają artystów i nagradzają krótki występ Arabów, zwłaszcza zaś ich szybkie zniknięcie za kulisami. Można znowu jeść, pić i ględzić, i słuchać klezmerskiej muzyki. Niech Żyd poczciwy zagra, niech buchnie muzyka!

Po chwili większość już nie pamięta o nieproszonych gościach. Niektórzy zapomną o nich na amen. Do innych te dwie zagadkowe figury powrócą w krótkim błysku, kiedy pożar zacznie rozprzestrzeniać się po wnętrzu – będą to prawie myśli, niedokończone, nie całkiem ubrane w słowa. W mózgu, który będzie przetwarzał na najwyższych obrotach możliwe scenariusze działania, gdzieś w tle, w śladowych procesach defragmentacji danych, pojawi się jakieś „czyżby…” albo „to tamci”… Ale by dokończyć tę operację myślową, zabraknie mocy przerobowych i czasu. Na tę jedną chwilę instynkt przetrwania zagłuszy wszystko inne i przywróci gromadę dwunożnych ssaków światu zwierzęcemu.

Niewykluczone, że jedyny zamach, jakiego dopuścili się przybysze, był zamachem na opowieść Marysi (oraz błahe table talki pozostałych).

Maria nie pomyśli o tamtych dwóch. Szamocząc się z drzwiami prowadzącymi na patio, zobaczy, jak za szklanym przepierzeniem rośliny zmieniają ubarwienie z ciemnozielonego na jasnoczerwone. Pomyśli wtedy o Kacprze… i o Wojtku. Jeżeli przeżyje, nie przyzna się do tego nawet przed samą sobą, ale tak, właśnie tak się stanie: pomyśli o dwóch nastolatkach, których darzy dwoma różnymi rodzajami miłości. Tak, miłości, to również stanie się dla niej zrozumiałe, czyli możliwe do pomyślenia. Choć nie starczy czasu, aby to pomyśleć.

W tym samym czasie Kacper zaciągnie się głęboko dymem, złożonym w siedemdziesięciu procentach z pochodnych spalania tytoniu, a w trzydziestu z lotnych pozostałości konopi. Opary wypełnią jego pęcherzyki płucne (wstrzyma oddech i weźmie potężny łyk piwa, żeby wzmocnić działanie substancji) i przedostaną się do krwi, wprowadzając do niej nikotynę, tetrahydrokannabinol oraz setki innych związków chemicznych, których listę otwiera aceton, a zamyka uretan. Po dziesięciu sekundach do mózgu dotrze sprzeczny sygnał: ostrzeżenie i wezwanie do mobilizacji (wydzielania zwiększonych ilości adrenaliny) oraz ukojenie, zachęta do wyhamowania (produkcji dopaminy), coś jakby „baczność!” i „spocznij!” wypowiedziane jednym tchem. Po piętnastu sekundach Kacper wypuści chmurę rzadkiego dymu i bez słowa poda osmaloną lufkę Frankowi, ten zaś przejmie ją lewą ręką, z prawej nie wypuszczając kontrolera playstation.

W tym samym czasie Wojtek będzie jadł kolację z matką, akurat nałoży sobie na kromkę grubą warstwę Nutelli. Matka będzie przeżuwać ser pleśniowy. Oboje będą rozdrabniać pokarm, mieszać pożywienie ze śliną i nasączać je ptialiną, nic do siebie nie mówiąc, wpatrzeni w telewizor. Program drugi telewizji państwowej uraczy widzów filmem sensacyjnym produkcji USA pt. Zastępstwo (The Alternate). Film będzie beznadziejnie głupi (prezydent Stanów Zjednoczonych wpada na pomysł porwania samego siebie, by zapewnić sobie reelekcję, po czym staje się ofiarą prawdziwego porwania), ale po dwudziestu minutach seansu największą głupotą jest nadal go oglądać. Pewnie nie stracą nadziei, że fabuła jakoś się rozwinie. Ojczym Kacpra będzie siedział w drugim livingu, zanurzony w lekturze „Wall Street Journal”.

A Mireczek? Będzie mknął autostradą w autobusie firmy Szwagropol, śpiąc, z czołem przyklejonym do szyby, wygięty w prawo, wykręcony, z otwartymi ustami. Przyśni mu się ta londyńska restauracja, w której przez parę miesięcy pracował na zmywaku, tylko że we śnie otrzyma polecenie, by usługiwać na sali, będzie miał absolutną pewność, że przy jednym ze stolików siedzi jego żona z synem, wytrze ręce i odejdzie dwa kroki od zlewu, będzie szukał swojego odbicia w przeszklonej szafce, ale lustrzana tafla pozostanie matowa, będzie chciał poprawić krawat, a wówczas odkryje, że nie ma krawata, nie ma też spodni, ani majtek, długa biała koszula ledwo zasłania jego członka, który niespodziewanie reaguje wzwodem… Panika. Szukanie bielizny. Krótkie ocknięcie, zamknięcie ust, przełknięcie śliny. Powrót do snu, do kuchni.

Rodzice Marii będą natomiast leżeć w łóżku, z kołdrą zawiniętą na wysokości kolan. Henryk Fiołek z krzyżówkami panoramicznymi w jednym ręku, a długopisem w drugim („cięta odpowiedź” na siedem liter, trzecia „p”), skupiony na szukaniu słów, wypełniony błogim zmęczeniem, wcześniej bowiem przez pół godziny stał w kącie pokoju, obok paprotki, i machał zawzięcie jednokilogramowymi hantlami. Zofia Fiołek będzie natomiast wcierać w ręce rumiankowy krem pielęgnacyjny (za 6,99 złotych), rozglądać się po pokoju i myśleć: „Co jest właściwie w tym pudle na meblościance?” oraz: „Muszę zdjąć te kwiatki i wyprysznicować, na pewno przypadły kurzem”. Po minucie ciszy odezwie się do męża tymi słowy:

– Koszmarny dzień, po prostu koszmarny.

Heniek przytaknie, choć myślami będzie gdzie indziej („pułapka” na pięć liter). Wypada jej wierzyć na słowo; miała koszmarny dzień, przynajmniej jak na standardy spokojnego życia. Spełniło się życzenie jej ojca, który zawsze powtarzał: „Obyś żyła w nieciekawych czasach!”. Ale nawet w nieciekawych czasach przydarzają się tragedie – z tym że na ogół nie nam, tylko naszym bliźnim. Państwo Fiołkowie wkrótce pójdą spać. Przed dwudziestą drugą zadźwięczy telefon i pani Zofia niechętnie wygrzebie się z pościeli. Szurając kapciami, powlecze się do przedpokoju. Po drodze będzie mruczeć zrzędliwie:

– Kogo to diabli niosą… W środku nocy…

I omiecie spojrzeniem stojący zegar, którego wskazówki zbiegną się idealnie tuż przed cyfrą X.

Jerzy Franczak, Eksplozja, Państwowy Instytut Wydawniczy 2022.