Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Jarek Skurzyński, „Zrolowany wrześniowy Vogue” (fragment)

Nowości wydawnicze /

Dzień jest dla mnie najmniejszą jednostką czasu. Chwilą, którą jestem w stanie zapamiętać. Dopiero kiedy mija, spostrzegam, że świat się znowu przesunął w czasie.  W ten sposób nadchodzi kolejny Nowy Rok. Poznaję Andy’ego. Anglika.

Nie mój typ – niby dobrze ubrany, ale koszula za duża i wciśnięta w dżinsy regular, niby pachnie czymś drogim, ale w tym zapachu coś mnie drażni, niby ładny, ale tylko z daleka. Chyba jestem zdesperowany, bo i tak zaczynamy się całować w kuchni wypełnionej po brzegi śmierdzącymi kieliszkami po alkoholu. Nieprzyjemne jest opierać tyłek o blat zalany sokami. 

Dwa dni po Nowym Roku idziemy do kina. Po kinie coś jemy. Wszystko do wyrzygania krępujące, i ciągle ta świadomość, że to nie on i po co to wszystko? A najgorsze i tak dopiero ma nastąpić, czyli opowiadanie o swoich rodzinach, zainteresowaniach, ulubionych filmach, utworach, miejscach. Umieram! Ale z podniesioną głową przechodzę przez kolejne testy prawidłowych odpowiedzi i randka dobiega końca. Czułe pożegnania, później jeszcze nudniejsze wymienianie się esemesami do późna w nocy. 

Wszystko jest jakimś rytuałem, od którego nie potrafię się uwolnić. Za każdym razem powtarzam sobie, że już nigdy nie dam się wciągnąć w ten cyrk. I za każdym razem mi to nie wychodzi. To jest jakiś błąd w ewolucji. Czy naprawdę nie można się bez tego obyć? Mija mi więc tydzień na codziennych telefonach, na obustronnych zapewnieniach, że już nie wytrzymujemy z tęsknoty, że gdyby nie to i nie tamto, to już byśmy byli gdzieś razem tam i tam. 

Zaczyna się rytuał spotkań: w tym tygodniu ty przyjedziesz do mnie, a ja przyjadę w następnym, za dwa tygodnie pojedziemy nad wodę, za trzy – do lasu, za cztery odwiedzimy przyjaciół. I tak w nieskończoność. Jadę więc do niego z pierwszą wizytą. On oprowadza mnie po swoim miasteczku, bo to jest chyba najlepsza rzecz, którą może zaproponować w tej dziurze. Oglądam wszystko, tłumiąc ziewanie i ciągle „achając” i „ochając” nad tym, co mi pokazuje. Uszczęśliwiony, że tak mi się tu podoba, postanawia mnie zabrać do swojej pracy. Tłuczemy się przez pół miasta, żebym mógł zobaczyć, gdzie Andy jest ubezwłasnowolniany na osiem godzin. Cały w skowronkach pokazuje mi każdą ciemną wnękę, zapoznaje ze swoimi znajomymi, przyjaciółmi, koleżankami, kolegami, przełożonymi, towarzyszami zabaw z dzieciństwa, panią ze sklepu, panem śmieciarzem, sąsiadem. Ten koszmar się nie kończy, aż wreszcie nie wytrzymuję i proponuję z udawaną namiętnością, że może już pojedziemy do niego i pójdziemy do łóżka?

Kilka dni później zabiera mnie do swoich rodziców.

Co ja zrobiłem złego, że każdy mój kochanek zaprasza mnie na obiad ze swoimi wyluzowanymi starymi? Matka gotuje padlinę, ojciec w salonie puszcza ostatnie ciche pierdy, a moja aktualna panienka gania od jednego pokoju do drugiego, wybierając najlepszą zmianę pościeli, bo rodzice się uparli, żebyśmy zostali u nich na noc. Matka robi zdjęcia, ojciec wypytuje mnie, komu kibicuję, a niby, kurwa, komu mam kibicować? Odpowiadam, że nie mam zielonego pojęcia o grach zespołowych. W tym samym czasie ich kundel wciska łeb między moje nogi i zaczyna charczeć, jakby zaraz miał paść trupem. Matka zachwyca się moimi włosami, a Andy łapie mnie za dłoń. Może uważa, że potrzebuję w tej stresującej sytuacji jakiegoś wsparcia emocjonalnego czy czegoś takiego? No, potrzebuję, ale na pewno nie od niego. Uśmiecham się tak długo i tak intensywnie, że dostaję skurczu twarzy, przepraszam i wychodzę do kibla się wysikać. Wracam i staram się nie myśleć o tym, o czym mówią przy stole. Wspaniałomyślna kochanica spostrzega moje podenerwowanie, zmęczenie i grzeczne potakiwania. Kładzie więc dłoń na moje kolano w geście typu: „Jeszcze chwilka kochanie i pójdziemy do pokoju”. No, marzę o tym. Rozmowa przy stole umiera śmiercią naturalną, bo o czym mają rozmawiać z obcokrajowcem? Końcowe już uśmiechy, jakieś grzecznościowe próby posprzątania po sobie ze stołu. Upieram się, że to zrobię, żaden problem, ja wręcz uwielbiam to robić i znoszę te kieliszki, te widelce, te talerze i inny szajs do kuchni. Matce z wrażenia czerwienieją oczy, a ojciec całą sytuacje ma w dupie i ulatnia się do kibla, a po kiblu idzie do salonu, okrążając jednak jadalnię. Po bezpiecznym ominięciu naszej trójki wtapia się w salon jak w najbardziej wygodny fotel. Zazdroszczę mu. 

Po trzech tygodniach przestaję odbierać od Andy’ego telefony, nie odpisuję na esemesy. Koniec.

Jarek Skurzyński, „Zrolowany wrześniowy Vogue”, Korporacja Ha!art, 2020