Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Jaga Słowińska, „Czarnolas” (fragment)

Było takie miejsce, nad którym panowała powolność. Królowała ze spokojem, przeciągle ziewając. Stała z boku wydarzeń, w ciszy, zapatrzona w dal, obojętna. Jakby spoglądała na rozpalony słońcem horyzont, którego temperatura jest tylko daleką grą czerwieni, pośród których białymi smużkami wznosi się fabryczny dym.

Życie ludzi w tym miejscu było podobne do drzemki. Powolność była w spojrzeniach, w odliczaniu drobnych w sklepie, w nie przypiętym rowerze pozostawionym na przystanku. Była nawet w psach, w których  przejeżdżający samochód mógł  wzbudzić najwyżej dwa szczeknięcia, choć najczęściej żadnego.

Popołudniami ludzie siadywali tu na plastikowych krzesłach. Mówili coś czasem, czasem nawet chichotali. Wstawali też z tych krzeseł i chodzili – to tu, to tam. Po chwili  przystawali. Ospale przeciągali się i wsparci pod boki zawieszali spojrzenie na horyzoncie, gdzie szara kreska ulicy przecinała żółć rzepaku, seledyn owsa i fiolet pierzastych facelii. Wierzchem dłoni przecierali skronie a potem, mrużąc oczy, spoglądali w niebo. Spodziewali się burzy, zimnej zimy, gorącego lata. Martwili się o pieniądze lub dzieci w Anglii. I trwali, albo umierali.

Miejsce to ciągnęło się przez dziewięćset metrów w jedną i w drugą stronę licząc od sklepu i krzyża, które stały pośrodku. 

Sklep był przeszklony, płaski, z niebieską kratą na ciemnych oknach. Pręty kraty splatały się we wzór łanów zboża.  Krzyż natomiast był strzelisty, dumnie zadarty, pomalowany na brązowo, a z  jego czubka ku małemu okalającemu go płotkowi, schodziły, prężąc się, kolorowe wstążki.

Na lewo od krzyża wzdłuż wygryzionego do kamiennych łbów asfaltu, wyrastało kilkanaście domów a potem zarośnięte boisko.

Na tym boisku samochody, chłopcy zapatrzeni w samochody i trzepak.

Obok trzy kolorowe kubły – na plastik, szkło i papier. 

A potem sznurki z praniem, starannie odmalowany czerwony płot i cztery nowe domy obcych.

Z drugiej strony, na prawo od sklepu wyrastał niewysoki blok. Surowy i płaski. Za tym blokiem, snuła się ścieżka w panujący nad okolicą las – gęsty i ciemny.  Wchodziło się do niego,  gubiło i płakało, a potem wracało. W całym tym miejscu jednak lasem nie pachniało, ale słodem jęczmiennym, miękkim chlebem tostowym, czymś lepkim i dusznym.

Może czasem, po burzy, także zapach ziemi i pól na chwilę podnosił się do nozdrzy, przeważnie jednak czuć było ten chleb z fabryki widocznej na horyzoncie. 

Ten zapach był tam oczywisty jak  kamienie w bucie, włosy na rękach, czy psujące się zęby. 

Józef mieszkał z siostrą  Zojką w najstarszym z zabudowań, które znajdowało się na samym końcu wsi,  – za blokiem, blisko lasu. Stara drewniana stodoła i jednopiętrowy dom – tyle tego mieli. I jeszcze kawałek ziemi, wystarczająco mały by dały radę zająć się nim dwie pary rąk. 

Józef mówił, że kto ma szorstkie dłonie, ten ma gładkie myśli. I, rzeczywiście – gdy wieczorem jego ręce rozgarniały kruchą od świeżości pościel, to przed snem, w głowie nic się już nie gniotło.  Myśli sunęły w niej przez wieś, razem z szeleszczącym dźwiękiem drzew.

Dłonie Józefa przypominały sczerniałe formy do wielkanocnych babek. Duże i masywne. Dawały wiele ciepła i nadawały kształt. Potrafiły każdą rzecz ująć  i ustawić, by  następnie krótkie palce  wskazały jej właściwy kierunek. I choć były to dłonie gotowe do podejmowania decyzji, najczęściej splatały się za plecami i czekały.  Cicho i nie narzucając się. Dłonie te były czujne by kogoś podtrzymać, choć nigdy nikt, prócz Zojki,  podtrzymać się przez nie nie dał. Jak to? – zastanawiali się czasem ludzie – Czyżby jego dłonie odrzuciły szczęście, a może to szczęście wzdrygnęło się na ich widok? 

W tej kwestii Józef zachowywał milczenie. 

Myśli Józefa były też twarde i precyzyjne, ale słowa płochliwe i nieforemne. Mimo tego ludzie darzyli go szacunkiem i ukłonem, on z kolei darzył ukłonem ludzi, a szacunkiem zwierzęta i przyrodę. Do ludzi czuł jakieś  zmierzwienie, które zawsze trzymało go trochę z boku. Zojka za to była zupełnie inna – ufna i odsłonięta. Mowa jej ciała była mową ciekawskiego ptaka. Wpadała  na ludzi, w ich dłonie, nie chroniąc się zupełnie. Zdarzało się, że Józef z tych rąk, jak z krzaków jeżyn, musiał ją wyplątywać. Chowała się potem za nim, a on na nią chuchał jak na kurczaczka. Kruszyneczka -Kraszaneczka , mówił wtedy do niej. Delikatna, ale nie słaba – zaklinał. Bo Zojka była silna – jeśli ją tylko do niej samej przyrównać. Skoro ona wiedziała, co myśli i dokąd chce zmierzać, to było to wystarczające i opinie innych nie miały znaczenia. Choć różne słowa wszyscy na wszystko zawsze mieli. 

Zojkę z bratem łączyła niezręczność języka. 

Czasem zdarzało się Zojce, że wbijała paznokieć palca wskazującego w kciuk, próbując zakryć zakłopotanie, gdy jej myśl nierówno uformowana w słowie wywoływała dystans w oczach drugiego człowieka,  cofała rozmówcę o krok. Jej intuicja była jednak zawsze jasna. I zdecydowana. Bo intuicja, która jest niewysławialna, od razu to, co nienazywalne pozna. 

To, co nienazywalne miało na imię – Mikołaj. 

Mikołaj –  wyszeptała raz Zojka. 

Mikołaj – powtórzyła jej intuicja obejmując spojrzeniem człowieka, któremu w oczach mały chłopiec chował się za dojrzałym mężczyzną. Ach, Mikołaj! To brzmi prawie jak maj! I ma oczy koniakowe, i policzki – jak listki pluszowe, a w policzkach dołeczki – małe zagłębienia na czułość,  na opuszek Zojkowego palca. I pachnie kwaśno dębiną. Jabłko Adama ma jak kukułeczka zegarowa. Mikołaj – szeptała Zojka i wszystko w niej wiedziało. I szzzz – szumiały wierzby,  i frrrrr – tańczyła czerwona chustka z frędzlami. Była noc granatowa i były cztery dłonie, cztery oczy i mnóstwo wilgotnych traw pod czterdziestoma palcami. Patrz, niebo przysypane wapnem palonym! Śmiech, chichot, czas oszołomiony. 

Było lato, dojrzałe jabłka pękały na ziemi i puszczały sok, sfermentowany i kwaśny. Wszystko z sobą płodziło. Rozbuchany nadmiar objawiał się w szklance  do połowy wypitego mleka obsypanej nagle  muszymi jajeczkami, bzyczał w kielichu malwy, wił się w piwnicach kocimi miotami.

Asfalt lepił się pod  ciężarem gorącego powietrza, w którym snuły się przeciągłe spojrzenia. W tej ciepłej fermentacji Zojka poczuła, że ten obłędny cykl ją również ogarnia. I zawahała się, jak w zatrzymanej nagle chwili między wdechem a wydechem, w której należy coś zdecydować. Przyłożyła dłoń do ust, potem do serca i powiedziała:

– Ja, Józefie, spodziewam się dziecka. 

I poczuła, że wraz z wypowiedzeniem tych słów wszystko się zmienia. Po pierwsze: ten leciuteńki podmuch niepewności, który zawsze gilgotał ją w kark, zniknął. Puf! A po drugie – zrozumiała: będzie matką i jest gotowa gryźć.

Zaraz potem w Józefie zatrzymał się czas. Myśli na chwilę zastygły w pędzie.Oczywiście, że Mikołaja – zaśmiała się Zojka.

– I zaraz myśli Józefa znów ruszyły i pognały, a on otwierając zatroskane wciąż dłonie, powiedział tylko:

– Leć, kurczaczku, on jest dobry dla ciebie.

Ale pewności nie miał. 

Jaga Słowińska, Czarnolas, Korporacja Ha!art 2021.