J. Wiśniewski, „Robak” (fragment)
Patronat Popmoderny
Jądra ciemności. Robak
Mam pewien sen. Śnię, że wyrosły mi ogromne jądra.
To bardzo długi i zagmatwany sen, sen epopeja, sen saga. Jest jak serial, złożony z krótkich, dynamicznie zmontowanych scen. Nigdy nie potrafię zapamiętać, czy wszystkie odcinki śniły mi się naraz, czy każdy osobno, od początku czy od końca, a może od środka – budzę się tylko i mam w głowie negatywy, ostre, ale wyprane z kolorów, wyrwane z kontekstu, jak odrzuty z sesji fotograficznych.
Nierzadko te same sceny powtarzają się w innych konfiguracjach, ze zmienioną scenerią lub przekręconym scenariuszem, a ja nadal nie mam pewności, czy właśnie przyśnił mi się kolejny odcinek, czy też znowu śniłem wszystkie naraz, ale zapamiętałem tylko fragmenty.
Jedna ze scen wygląda tak:
Idę ulicą. Dochodzę do skrzyżowania Sławkowskiej i Grottgera, chociaż takiego skrzyżowania nie ma, a przynajmniej nie w tym mieście. Niebo jest pomarańczowe, budynki zielone, chodnik czarny. Innych kolorów nie pamiętam. Idę, a właściwie próbuję, bo przeszkadzają mi w tym te gigantyczne jądra.
Nie to, że się o nie potykam. Mógłbym, gdyby zwisały mi między nogami, obijały się o kolana czy nawet kostki. Ale one całym ciężarem opierają się na ziemi. Muszę ciągnąć je za sobą, jak dwie stalowe kule zatopione w skórzanym, porośniętym włosiem worze.
Z tej sceny pamiętam przede wszystkim dźwięki, jakie wydaję. Niskie, chrapliwe, głuche, jakby ktoś kneblował usta ciągnącym szoty marynarzom. Towarzyszą każdemu krokowi. Bo z każdym krokiem umieram ze zmęczenia. Do każdego muszę się przygotować, zebrać w sobie, zdobyć na wysiłek – tak bardzo mi ciężko.
Łatwo sobie wyobrazić tempo mojego chodu. Wyprzedzają mnie jeże. Wyśmiewają ślimaki. Kierowcy walców machają do mnie ze śmiechem, oglądając się do tyłu.
Nigdy nie pamiętam, w co jestem ubrany. Muszę mieć spodnie z przepastnym krokiem. Albo bardzo długi płaszcz. Być może sutannę. Nie wiem. Ale czuję, jak chodnikowe płyty łaskoczą mnie po mosznie. Czuję kurz oblepiający skórę. Czuję ból.
Mijają mnie obcy ludzie. Kobiety, mężczyźni, dzieci. Niektórzy udają, że mnie nie widzą, wlepiają nosy w smartfony, poprawiają słuchawki w uszach. Inni rzucają pogardliwe spojrzenia, unoszą kąciki ust lub cicho się śmieją. Jeszcze inni przybierają teatralny wyraz twarzy i ze smutkiem kiwają głowami. Jakaś starsza kobieta rzuca we mnie banknotem dziesięciozłotowym, szepcząc coś do dwójki wnucząt, a te stają jak wryte, rozdziawiają usta, lody ściekają im po palcach. Gruby facet z puszką piwa w kieszeni garnituru mówi do chłopca, którego prowadzi za rękę:
– Patrz, mały! Ale z pana mężczyzna! Mógłby sam zaludnić całą ziemię! Czyngis-chan to przy nim eunuch!
Jego kwestia za każdym razem brzmi inaczej, ale zawsze jest w niej „Czyngis-chan”. I „eunuch”.
Potem dochodzę do kolejnego skrzyżowania. Jest zakorkowane i szerokie, na światłach czekają tłumy. Wszędzie czerwone. Nikt i nic się nie rusza – ani ludzie, ani samochody. Wszyscy spoglądają na zegarki. Widać, że nie mają czasu, ale czekają dalej.
Dochodzę do przejścia dla pieszych. Ustępują mi miejsca. Niektórzy odwracają wzrok. Inni gapią się bezczelnie i wykrzywiają twarze. Stękam, charczę, dyszę. Staję przy krawężniku i ocieram pot z czoła. Rozglądam się wokół. Pomarańczowe niebo. Zielone budynki. Czarna skóra
ulic.
Stoję tak dłuższą chwilę, aż w końcu stwierdzam, że nie potrzebuję zielonego światła, żeby przejść przez tę cholerną ulicę. Obiema dłońmi unoszę jądra i zaczynam się przepychać.
Teraz już wszyscy spoglądają w moją stronę. Nie widzę ich twarzy, ale wiem, że się gapią. Patrzą i kiwają głowami ze świętym oburzeniem, jak na spuchniętego Hioba, boski eksperyment cierpiący niezasłużoną karę. Matki zasłaniają dzieciom oczy. Garniturowcy wyjmują ajfony i pstrykają zdjęcia, kręcą filmy, robią memy.
Odzywają się klaksony. Najpierw jeden, potem kolejny. Po chwili trąbią wszyscy. Auta przekrzykują się jak egzotyczne ptaki.
A ja idę. Brnę przez rzekę czerwonego ognia, wolno, coraz wolniej, aż w końcu w ogóle przestaję się poruszać. Zastygam jak w dojrzewającej magmie. Moim rękom brakuje już sił na targanie gargantuicznych jaj. Kładę je na ziemi i próbuję przepychać nogami. Jeden, niewielki krok i nogi też odmawiają posłuszeństwa. Zapieram się stopami o asfalt i całym ciężarem ciała próbuję pociągnąć jądra za sobą. Ani drgną. Ważą więcej niż ja. Są coraz cięższe. Niedługo zaczną wytwarzać własne pole grawitacyjne, przyciągać ludzi, samochody, znaki drogowe i wszystkie czerwone światła tego miasta, jak dwie bliźniacze czarne dziury, mięsne kule mroku, jądra ciemności.
I wtedy się budzę.
Albo taka scena:
Idę przez Planty. Jest lato, kasztany już przekwitły, asfaltowe ścieżki zarosły turystami. Ludzie w dresach uprawiają dżoging. Gołębie napastują gołębice, polują na wodę i chleb.
Ciągnę swoje jądra, utykając ze zmęczenia. Pot spływa ze mnie jak słony wodospad. Obok hulajnogi, rowery, deskorolki. Nieco dalej szkolna wycieczka. Gładkie białowłose dzieci wskazują mnie palcami i zatykają sobie noski, jakbym był kupą łajna albo przewróconym śmietnikiem. Przedszkolanka je napomina, ale to nic nie daje, dalej się śmieją.
I wszędzie ludzie z psami na spacerach. Wołają je, głaszczą, rzucają im patyki i sprzątają kupy. A psy, jeden po drugim, podbiegają do mnie i obwąchują moje jądra. Właściciele szarpią smycze, krzyczą, wygrażają, ale zwierzęta nie mogą się oprzeć. Przyskakują, węszą, a potem nagle kulą ogony i uciekają. Wszystkie, małe i duże. Pinczery i jamniki. Dobermany i malamuty.
Czuję się jak trędowaty.
Nigdy nie byłem trędowaty, ale tak właśnie się czuję. Tak czuję się w tym śnie.
I jeszcze bezdomni. Okupują każdą ławkę nocnych Plant, rozkołysani światłem latarnicy. Oni też wytykają mnie palcami. Mówią coś do mnie, ale nic nie rozumiem. Krzyczą jeden na drugiego, szepczą do siebie samych.
Czuję, że ich kocham, wszystkich, bez wyjątku, współbraci w udręce, parkowych podżegaczy. Ale jestem dla nich jedynie rozrywką, letnim kinem za darmo, teatrem bez rzędów. Siedzą z butelkami amareny w dłoniach, z karpackimi, harnasiami, tatrami poupychanymi po kieszeniach i wystawiają popsute zęby na wiatr.
Nie rozumiem ich. Mówią innymi, obcymi językami. Być może każdy z nich mówi we własnym i nie rozumieją siebie nawzajem.
Idę, coraz bardziej wyczerpany, coraz wolniejszy i słabszy. Nie wiem dokąd, ale wiem, że muszę. Nie wolno mi się zatrzymać, bo bezdomni i psy pożrą mnie swoim strachem i śmiechem. A tak bardzo lubię psy. A tak bardzo kocham ludzi.
Ta scena trwa zwykle bardzo długo. Ciągnie się i ciągnie, jak ostatnie klatki filmu, po których powoli zaczynają spływać napisy.
I następna scena:
Jem z nią obiad w restauracji. Jest wczesny wieczór, wiosna, siedzimy na Podgórzu, przy Kładce, w najlepszej makaroniarni w mieście, przy zarezerwowanym stoliku, między złotymi żarówkami, świecami i rośliną, której nie umiem nazwać, ale jest przepiękna. Siedzimy naprzeciwko siebie, wyprostowani i cisi. Nie widzę jej twarzy, ale wiem, że się uśmiecha. Bawi ją moja nieśmiałość. Czeka, aż odezwę się pierwszy, a ja wiem, że mogę powiedzieć cokolwiek, a ona i tak się roześmieje.
Mówię:
– Nie widzę twojej twarzy.
Podoba mi się jej śmiech. Jest jak reklamówka na wietrze. Unosi się i opada. Odlatuje kawałek, a zaraz potem wraca.
Odpowiada, że przecież siedzimy naprzeciwko siebie. Pyta, czy ma się przysunąć bliżej. Odpowiadam, że tak. Nachyla się w moją stronę.
Nie wiem, co to za zapach, nigdy takiego nie spotkałem. Nadal nie widzę jej twarzy. Ale widzę szyję. Jest delikatna i jasna, niemal przezroczysta. Wiem, że jeszcze nie mogę jej dotknąć.
Pytam o pracę. Nie pracuje. Studiuje. Jest wolontariuszką. W dwóch miejscach. W trzech. Pomaga starszym ludziom nie zwariować. Pomaga dzieciom mówić. Każde zdanie okala śmiechem, jakby układała wokół swoich myśli radosny falochron. Czasami nie potrafię poznać, czy żartuje, czy nie. Wiem, że na mnie patrzy.
Mówię:
– Gdzieś ty się podziewała?
Nie widzę jej twarzy, ale wiem, że się rumieni. Teraz śmiech brzmi inaczej, jest cichszy i głębszy. Jej dłonie lądują na stoliku i bawią się serwetką. Zaczyna układać origami. Żurawia, niedźwiedzia albo słonia. Nie wychodzi jej. Mnie serwetkę w palcach i odkłada. Ale nie poddaje się, wyciąga następną. Ma bardzo długie palce. Każdy z nich gra swoją małą rolę. Są cienkie jak patyczki, ale czasami zaciskają się niespodziewanie mocno. Kiedy nie używa najmniejszego, ten unosi się, jakby żył własnym życiem i próbował mi coś pokazać.
Nie maluje paznokci. Nie pachnie jak rozlewnia perfum. Ciągle nie widzę jej twarzy, ale nagle czuję, że bardzo chciałbym ją uratować – z jakiegoś pożaru, z wojny czy zamachu. Wstydzę się, bo wiem, że ona nie potrzebuje ratunku. Ale chciałbym, bardzo.
Mówię:
– Czy zostaniesz potem ze mną?
Nie mówi nie. Znowu się śmieje. Prawie słyszę, jak mruga oczami. Zmienia temat, traci ciepło, ale nie odsuwa się ode mnie. Nie traci zapachu. Nie ucieka w siebie.
Cichnę. Topnieję. Czas zwalnia. Noc się wydłuża. Dostałem przepustkę do jej szyi. Dostałem nieskasowany bilet.
I z wielką ulgą stwierdzam, że wcale nie chcę w nią wbiegać, że nie muszę jej pokonywać, rozbrajać, wykupywać, podbijać, rozkrawać na kawałki, odznaczać na listach, diagramach i słupkach. Z wielką ulgą odnotowuję obniżenie ciśnienia, ulotnienie pary, lewitowanie ciężarków. Żadna ręka mnie w nią nie pcha. Po prostu chcę z nią być, bo lubię jej głos, szyję i śmiech. Nic we mnie nie szczeka, nie sapie, nie dyszy. Nic się nie buntuje. Jestem spokojny jak drzewo.
I jeszcze nie wiem, że śnię. Nie widzę jej twarzy. Nie widzę swoich rąk. W ogóle mało widzę. To najpiękniejszy moment tego snu.
Bo potem ona pyta, gdzie jest kelner. A ja mówię, że nie wiem. Patrzę na jej dłonie przewracające kartki menu. Rozglądam się dookoła, dostrzegam tylko żarówki, rośliny i kontury ścian. Pytam, czy długo już czekamy. Ona mówi, że dwadzieścia minut. Odpowiadam, że pójdę sprawdzić, co się dzieje.
I próbuję wstać.
I nie potrafię.
Nie mogę się ruszyć. Coś przytrzymuje mnie w miejscu. Jakby ktoś przywiązał mnie do krzesła.
Rośnie niepokój, ta czarna, śliska substancja, z której zbudowane są sny. Obłapia mnie jak makbetowe wiedźmy. Łasi się do mnie jak tresowane pająki.
Patrzę na nią, ale nadal nie widzę twarzy. Wiem tylko, że przestała się śmiać. Odkrywam cienką, rudą żyłę na jej szyi. Jeszcze chwilę temu jej nie było. Słyszę jej oddech. Wcześniej był wolniejszy. Wcześniej w ogóle go nie słyszałem.
Nic nie mówię. Zapieram się nogami o podłogę i próbuję wstać. Manewruję ciałem, kręcę szyją, brzuchem, ramionami. Przez przypadek uderzam kolanem o stolik. Dzwonią sztućce. Przewraca się świeczka. Gorący wosk na obrusie. Kątem oka dostrzegam jej dłonie, które odsuwają się ode mnie i nikną gdzieś w oddali.
Wtedy patrzę w dół i przychodzi moment czarnego odkrycia.
Między mną, podłogą i nogami stołu pulsują dwie kule mięsa, zanurzone w grubych fałdach skóry, zasłonięte obrusem i niewiarygodnie ciężkie. Zaklinowały się. Nie czuję ich. Przypominają ospałą, lepką roślinę. Są częścią mnie, ale nie mogę nimi ruszać – moi syjamscy bracia bliźniacy, martwi, ale niedający się pogrzebać, bo wraz z nimi musiałbym pogrzebać siebie, przytulam ich więc, jak czerwone mięso upadłych aniołów, jak worek lawy, testosteronowy bagaż zszyty z właścicielem.
Ona już się nie śmieje. Jej szyja nie jest już biała. Dłonie nie są delikatne. Głos całkiem zniknął. Nie przychodzi mi w sukurs. Nie dzwoni po karetkę. Nie idzie po kelnera. Nie robi nic. Siedzi tam, cicha, po drugiej stronie stołu, który staje się coraz dłuższy, jak drewniana autostrada łącząca dwa krańce jałowej planety.
Nie tracę nadziei. Nadal próbuję się uwolnić. Pocę się. Dyszę jak maratończyk. Nogi krzesła stepują po podłodze. Kolor posadzki się zmienia. Teraz jest czerwony.
Jestem zły. Stwierdzam, że wszystkiemu winna jest obsługa. Ten lokal nie jest przystosowany do potrzeb osób niepełnosprawnych. To krzesło jest za małe. Ta świeczka za gorąca. Wszystko nie tak.
– Kelner!
Wołam. Nikt nie przychodzi. Ona się nie śmieje.
– Kelner!!
Wołam. Nikt nie przychodzi. Ona się nie śmieje.
– Kelner!!!
Wołam. Nikt nie przychodzi. Ona się nie śmieje.
Mój głos odbija się od nagiego ciała nieskończenie długiej skały i opada w dół jak zdenominowany szekel, rozpaczliwie poszukując dna.