WERBUNEK
Bardzo dawno temu,
nieopodal ciemnego, ciemnego lasu
żył sobie biedny drwal wraz z żoną i dwójką dzieci,
małym chłopcem i małą dziewczynką,
ledwie mieli co do ust włożyć, ten biedny drwal, jego żona i dwójka dzieci,
nieopodal ciemnego, ciemnego lasu,
bowiem straszliwy głód zapanował nad całą krainą,
toteż biedny drwal nie był w stanie zdobyć nawet skibki chleba,
choćby jednej,
nieopodal ciemnego, ciemnego lasu,
i leżąc w łóżku, drwal przeklinał swój los,
ani skibki, rozpaczał, nawet jednej,
co z nami będzie, co? odezwał się do żony,
jak je nakarmimy,
jak nakarmimy nasze dzieci,
skoro my, skoro nawet my,
lamentował biedny drwal, leżąc na łóżku,
na co żona powiedziała słuchaj,
słuchaj, co zrobimy, powiedziała,
wstaniemy bardzo wcześnie rano, raniutko, o czwartej, powiedziała,
i pójdziemy do ciemnego, ciemnego lasu
i damy im bochenek, ostatni bochenek chleba, naszemu synowi i naszej córce, powiedziała,
i powiemy im, że idziemy zbierać chrust, czy coś w tym rodzaju,
i zostawimy je tam, naszego syna i naszą córkę,
tak się ich pozbędziemy,
zostaną tam,
sami w zupełnej ciemności.
Wszystkie,
powtarza kapitan cichym, prawie niesłyszalnym głosem,
niemal jęcząc,
wszystkie,
ktoś dostrzeże łzę,
co za wstyd, kapitanie, łza,
niemal jęcząc,
wszystkie,
łza na policzku, a potem druga,
co się z panem dzieje, kapitanie, jak to, łza, co za skandal, łza, a potem druga ciekną po policzkach,
powinien pan nad sobą panować, jaki pan daje przykład, niech pan pomyśli, co za przykład i co za wstyd, kapitanie,
wszystkie,
powtarza cichym, niemal niesłyszalnym głosem,
tak,
wszystkie,
niemal jęcząc, to jest niemal jęk.
Luk rozrabia ciasto, słuchając wojennych wiadomości,
fal uderzeniowych wojny,
tam, tuż przy piecu,
Luk zagniata ciasto, dodaje drożdży, a spiker powtarza słowo zwycięstwo,
nieuchronne zwycięstwo,
Luk zaś formuje okrągły, apetyczny bochenek,
wciąż jeszcze można piec apetyczne chleby,
Luk nie myśli o niczym innym, nie myśli, formuje chleb, podczas gdy radiowy głos wpada w ekscytację i nie mówi już o zwycięstwie, już nie,
teraz mówi o nich, o wrogach,
Luk wyciera szmatą pot z czoła, gorąco z pieca daje się odczuć, a głos rozprawia o insektach,
tak ich nazywa ten głos,
insekty,
Luk formuje apetyczny chleb,
to będzie chrupiący chleb, a głos mówi o insektach,
o pladze insektów,
o groźnej pladze insektów.
Wszystkie,
rozkazał, kilka tygodni wcześniej, w stolicy, inny głos,
ten jedyny głos.
Pięćdziesiąt sześć lat, proszę pana,
pięćdziesiąt sześć lat, trzymam się nieźle, ale to jednak pięćdziesiąt sześć lat, jakby nie patrzeć, proszę pana,
jakże ja, na co ja się przydam, taki stary, co za bezsens, żandarm w moim wieku,
niech pan sobie wyobrazi stolarza, który zostaje żandarmem,
chodzi o rezerwę, rozumiem, dziękuję za wyjaśnienie, no ale i tak w tym wieku,
lecz skoro nie ma innego wyjścia, jeśli to konieczne w ramach służby ojczyźnie, o to mi chodzi,
młodzi biją się na froncie, ja wiem,
giną tam za nas, nie chciałem wyjść na egoistę, proszę pana,
pewnie, że taka ofiara to nic, nic w porównaniu z tym, co młodzi muszą przecierpieć na froncie, ja to rozumiem, proszę pana,
i oczywiście jestem gotów, absolutnie gotów,
jutro się stawię, proszę pana,
gotów wypełnić mój obowiązek, proszę pana,
miałem tylko wątpliwości, czy taki stolarz jak ja, czy ktoś tak wiekowy jak ja.
Z rokokowej fasady zostały tylko ruiny, dym i popioły,
kapitan dmucha w gwizdek, wydaje rozkazy na lewo i prawo, popędza swój oddział i podbiega do okna,
chce dać przykład chłopakom i podbiega do resztek zwęglonego okna,
wyłapuje jakiś skowyt,
ktoś wyje jak ranne szczenię,
ktoś, kto nie zastosował się do godziny policyjnej,
takie są konsekwencje, jeśli się nie słucha żandarmerii, myśli kapitan bardziej z żalem niż oburzeniem,
kiedy wchodzi w dym,
dzielny kapitan daje przykład chłopakom i wkracza w ruiny, gotów wypełnić swą misję,
szczęśliwy, można powiedzieć, że szczęśliwy, bo będzie mógł ją wypełnić, uratować rannego,
tę nieposłuszną osobę, która skamle jak szczeniak, bo, ech, nie posłuchała żandarmerii.
Chłopiec, lat cztery, przekazany do miejskiej przychodni, zapisuje kapitan w raporcie.
Erno Satrin przechadza się po swojej fabryce, małej fabryce odziedziczonej po ojcu, i wzdycha,
wzdycha, mimo że wszystko działa,
dobrze naoliwione maszyny, wszystkie zespoły idealnie zgrane, rury, zawory, przekładnie pracują pełną parą,
Erno Satrin wzdycha, bo kiedyś jego fabryka, ta mała fabryczka jego ojca,
produkowała strażackie samochodziki, miniaturowe karetki pogotowia i lalki, najpiękniejsze w okolicy, a może i w całym kraju,
lalki o zielonych, błyszczących oczach i z rudymi, naturalnymi włosami,
lalki z plastiku jeszcze piękniejszego niż porcelana,
lalki, za którymi jego córki przepadały i które każda dziewczynka chciała dostać na urodziny,
natomiast teraz jego fabryka, mała fabryka jego ojca, produkuje tylko dziwne części zamienne,
akcesoria do wozów bojowych, karabiny szturmowe i maszynowe, granatniki,
Erno Satrin przygląda się frenetycznej pracy rozpędzonych maszyn
i wspomina zabawkowe wozy strażackie,
miniaturowe karetki pogotowia
i lalki o zielonych, błyszczących oczach.
Pewnego dnia portowe miasto budzi się całe w plakatach,
dziarski tors w marynarskim mundurze,
wysokie kepi,
spokojna mina na czerwono-czarnym tle,
na pierwszym planie narodowy symbol
i te złowrogie litery, które wzywają,
dziś bardziej niż kiedykolwiek ojczyzna cię potrzebuje,
przyłącz się do mundurowych służb porządkowych.
Młodzi poszli na front, ginąć na froncie,
a w porcie zostali tylko starzy,
w konającym porcie strzeżonym przez starców.
Od lat czekam na taką szansę jak ta, proszę pana,
mamrocze Jon Guridien,
każda sylaba jest jak seria z karabinu,
od lat, proszę pana,
od początku tej chwalebnej wojny
czekałem na okazję, by przysłużyć się ojczyźnie,
każda sylaba jak wystrzał,
ale zawsze pogardzano moim zapałem, powtarzali, że nie jestem w odpowiednim wieku,
przez nich czułem się jak śmieć,
pan wybaczy, że powtórzę, ale jak śmieć,
powiedzieli mi, że nie mogę inaczej służyć ojczyźnie,
że pracownik portowy też przyczynia się do ojczystej chwały,
takie rozczarowanie, proszę pana, jak śmieć,
każda samogłoska jak eksplozja,
mnie to nie zadowalało,
siedzieć w tym przeklętym porcie, za pozwoleniem,
w tym konającym porcie, podczas gdy nasza młodzież walczy na froncie,
podczas gdy nasi młodzi oddają życie na froncie, ja tutaj,
rozładowujący statki w tym konającym porcie,
jak śmieć,
nawet pan nie wie, jaki jestem wdzięczny,
każda spółgłoska jak pchnięcie bagnetem,
tak bardzo wdzięczny, proszę pana,
obiecuję, że będę najwierniejszy i najodważniejszy,
najodważniejszy i najwierniejszy,
mamrocze Jon Guridien podpisując swój akces do mundurowych służb porządkowych.
Insekty mogą ukrywać się wszędzie,
ostrzega plakat.
Nim wstało słońce, nim wstało białe słońce,
matka obudziła dzieci wołając głośno,
wstawajcie, leniuchy, powiedziała,
wstawajcie, bo idziemy do lasu zbierać chrust, będziemy zbierać chrust w ciemnym, ciemnym lesie,
powiedziała wręczając im bochenek chleba,
ostatni bochenek,
i powiedziała im tylko to będziecie mieć do jedzenia, dzieci, tylko to, tak im powiedziała,
dziewczyna wzięła chleb, ostatni chleb,
podzieliła go na połówki i schowała oba kawałki do kieszeni, bowiem jej brat,
który w nocy podsłuchał rozmowę rodziców,
swoje kieszenie wypełnił kamykami,
kamykami, które w świetle księżyca świeciły niczym lusterka,
połyskliwe kamyki, które chłopiec zamierzał upuszczać
jeden po drugim, jeden po drugim,
kamyki, które w księżycowym świetle wskażą powrotną drogę do domu,
jeden po drugim, jeden po drugim,
kamyki jak lusterka, które uratują rodzeństwo przed zimną ciemnością ciemnego lasu.
Nie wierzcie niewinnym spojrzeniom insektów.
Nad portem przełamuje się niebo, purpurowy horyzont nad konającym portem,
niebo przełamuje się, rzucając ostatnie blaski wieczoru
i pracownicy portowi schodzą z nadbrzeża,
starzy roją się na nadbrzeżu jak mrówki i wznoszą oczy ku tej purpurze rozpękającej nad ich głowami
na koniec tego sennego wieczoru,
zanim wrócą do swoich rodzin, do tego, co z ich rodzin zostało,
do żon i córek i bardzo nielicznych dzieci, które kręcą się jeszcze po mieście portowym,
po konającym porcie,
ale kiedy już pracownicy oddalą się z nabrzeża,
kiedy już rozpełzną się niczym mrówki,
wpatrując się wciąż jeszcze w ostatnie blaski zmierzchu, gotowi spotkać się ze swoimi rodzinami,
stado AT-51 przecina niebo, to purpurowe niebo,
świst, potem jeszcze jeden i jeszcze,
świst AT-51,
i wtedy na port spada ogień,
spowija budynki i dźwigi, magazyny i kontenery,
syreny szaleją, kamień wybucha
i płoną ciała sprzątaczek, które nie zdążyły dotrzeć do schronów,
pracownicy biegną i kryją się, i modlą, podczas gdy nad portem otwiera się niebo,
już nie purpurowe,
już nie horyzont z ostatnimi blaskami zmierzchu,
już nie,
teraz niebo jest czarne, brutalnie czarne,
rozświetlone wyłącznie płomieniami.
Obiecuję, Teso,
podporucznik Drajurian pada na kolana,
musisz mi uwierzyć, moja turkaweczko, jak tylko dostanę pierwszą przepustkę, od razu, daję ci słowo, gołąbko ty moja, wrócę i weźmiemy ślub,
weźmiemy ślub w kościele Świętej Pryscydy, tak jak sobie wymarzyłaś, weźmiemy ślub i urządzimy wesele, turkaweczko,
takie skromne, wiadomo, w tych czasach nie można szastać pieniędzmi,
zaprosimy twoich rodziców i moją matkę, takie prawdziwe wesele, jak tylko wrócę, Teso, gołąbko moja,
no ale teraz muszę ruszać, tak mi przykro, nie jest łatwo być żoną żandarma, turkaweczko, wiem, ale ty rozumiesz,
tu chodzi o moją karierę, o naszą przyszłość,
kiedy wrócę, weźmiemy ślub i wyprawimy wesele,
obiecuję.
Ojczyzna cię potrzebuje,
czytasz na jednym z plakatów i zdajesz sobie sprawę, że nie masz wyboru,
czytelniku: mówią do ciebie.
Rozkazy z góry,
dodaje kapitan,
prawie przepraszająco, prawie szukając rozgrzeszenia, pretekstu,
w jego głosie nie słychać już jęku,
musi się hamować,
wyciera policzki,
rozkazy ze stolicy,
powtarza i już nie dygocze, nie mamrocze, tak jak wcześniej, co pamiętają jego podwładni,
znów stanowczy i opanowany, odzyskał autorytet, surowy i twardy,
rozkazy z góry, dodaje, rozkazy.
Dzięki połyskliwym kamykom,
jeden po drugim, jeden po drugim,
kamykom jak lusterka,
jeden po drugim, jeden po drugim,
rodzeństwo zdołało wydostać się z ciemnego, ciemnego lasu i wróciło do domu, oboje cali i zdrowi,
gdy wrócili, zobaczyła ich matka i wpadła w złość,
powiedziała im lenie, gdzieście się podziewali, tak powiedziała,
i kazała im kłaść się do łóżek bez kolacji, żadnej kolacji, wy lenie,
jutro idziemy po więcej chrustu,
jutro, bardzo wcześnie, do ciemnego, ciemnego lasu.
Pomóż w wytępieniu robactwa,
przyłącz się do mundurowych służb porządkowych.
Luk marzy o tym, by móc stać przy swoim piecu,
w przyjemnym cieple pieca,
i ciągle zagniata ciasto, dodaje drożdży i formuje apetyczne bochenki,
wciąż jeszcze może formować apetyczne chleby,
Luk marzy o tym, żeby tu zostać i o niczym nie myśleć,
ale do jego sklepu klienci prawie już nie zaglądają,
jak się pani miewa, pani Hurx, co słychać, panie Gonel,
jeden, dwóch klientów dziennie, jeden, dwóch, a kiedyś przed drzwiami ustawiały się kolejki,
kolejki, które nawet zimą zakręcały za róg i wiły się aż do placu,
port zalewał słodki zapach z jego pieca,
ludzie mieszkający w centrum, na nadbrzeżu, a nawet w górnych dzielnicach przychodzili do sklepu Luka,
pokonywali wiele mil, żeby móc się raczyć świeżo wypieczonymi bułeczkami, stali w kolejce, nie bacząc na śnieg i wiatr,
a teraz nie zagląda tu nikt,
co słuchać, panie Herde, jak leci, mademoiselle Agurian,
to już nie starcza, jeden, dwoje klientów dziennie, najwyżej trójka,
Luk nie ma wyjścia i musi wygasić piec,
gasi go i rusza w biały wieczór,
zamyka drzwi na klucz i idzie do centrum,
w stronę budynku w kolorze sepii, w którym mieści się siedziba mundurowych służb porządkowych.
Bardzo wcześnie rano, bardzo wcześnie,
gdy niebo jeszcze ołowiane, a kruki śpią,
biedny drwal, jego żona i dwoje dzieci ruszyli ponownie zbierać chrust,
kolejny raz zapuścili się w głąb ciemnego, ciemnego lasu,
a kiedy dotarli do środka tej ciemności, drwal i jego żona porzucili swoje dzieci,
zostawili je tam same, pośrodku mroku,
gdzie niebo ołowiane, a kruki nadal śpią,
ale brat odezwał się do siostry nie bój się, powiedział,
kiedy szliśmy, nie miałem już tych kamyków połyskliwych jak lusterka, nie, ale rzucałem za siebie okruchy z mojej połówki chleba, powiedział,
nie bój się, siostro,
rzucałem okruchy po drodze,
jeden po drugim, jeden po drugim,
wystarczy za nimi pójść i trafimy do domu,
jeden po drugim, jeden po drugim,
poczekamy, aż pierwsze promienie słońca przebiją się przez gęstwinę, i wrócimy do domu, siostro, powiedział,
kiedy pierwsze promienie słońca przebiły się przez gęstwinę, setka kruków zerwała się do lotu
i te czarne jak noc kruki rzuciły się na okruchy,
jeden po drugim, jeden po drugim,
czarne kruki rzuciły się na nie i w mgnieniu oka wszystko pożarły,
pożarły w mgnieniu oka,
och, bracie, co z nami będzie, co, zapłakała siostra,
teraz już nigdy nie wydostaniemy się z ciemnego, ciemnego lasu.
Co to za oddział,
burczy podporucznik Drajurian,
piekarze, krawcy, pracownicy portowi, rzeźnicy, hydraulicy, rzemieślnicy,
co to ma być za oddział, boże jedyny,
elektrycy, ogrodnicy, murarze, stolarze, taksówkarze, agenci ubezpieczeniowi, sprzedawcy warzyw, nauczyciele ze szkół podstawowych, pracownicy biur podróży,
boże jedyny, żaden poniżej pięćdziesiątki, żaden,
sami starzy, oddział dziadyg,
co to za pomysł, boże jedyny,
jak tu takim próchnom wydawać rozkazy, no jak, boże jedyny.
Ilu rekrutów, pyta kapitan, nie podnosząc wzroku znad papierów,
przegląda swoje papiery,
trzystu pięćdziesięciu ośmiu, kapitanie, odpowiada sierżant Amat, i tylko pięćdziesięciu zawodowych żandarmów, pięćdziesięciu tylko, kapitanie,
ale kapitana to nie rusza,
wciąż nie podnosi oczu znad papierów,
ściąga okulary, przeciera szkła szmatką i mówi wciąż jeszcze ich mało, sierżancie,
mamy rozkazy, żeby utworzyć batalion liczący pięciuset ludzi,
ani jednego mniej, ani jednego więcej,
pięciuset ludzi w 303. Rezerwowym Batalionie Żandarmerii.
Nasi młodzi giną na froncie jak muchy,
przyłącz się do mundurowych służb porządkowych:
właśnie ty.
Banda ramoli, do niczego nieprzydatnych starych ramoli,
mamrocze sierżant Amat,
nawet jakby się szkolili latami,
podporucznik Drajurian potakuje,
co ten kapitan sobie myśli,
nie wiem, co sobie myśli,
niech pan tylko na nich spojrzy, sierżancie, stare łamagi,
jak oni mają dać radę, no jak.
Staruchy w mundurach,
staruchy w znoszonych butach,
zramolałe niezdary.
Bardzo mi miło, kapitanie,
mówi Erno Satrin, wyciągając rękę,
kapitan mierzy go wzrokiem z góry na dół i odpowiada bardzo mi miło, panie Satrin,
jakby nie zwracał się do podkomendnego, do nowego sierżanta w 303. Rezerwowym Batalionie Żandarmerii,
jakby się znali od lat,
kapitan już mu się przyjrzał,
chlubi się, że ma wyczucie co do swoich ludzi, i Errna Satrina też już wyczuł,
wie, że ten przedsiębiorca jest godny zaufania,
solidny człowiek,
i wie też, że się nie zaprzyjaźnią, bo w tych czasach przyjaciele nie istnieją,
ale dostrzega w nim człowieka godnego zaufania,
człowieka, z którym można powspominać przeszłość, paląc papierosa,
człowieka, z którym można wypić piwo pod wieczór,
człowieka, z którym można powspominać bez obaw, przy piwie, dawne spokojne czasy.
Błyszczą rude włosy jego córki,
kapitan jest brunetem, brunetką jest też jego żona,
ale włosy Alix, ich jedynej córki, jedenastoletniej, są rude i płoną jak pochodnia w mroku,
kapitana wzrusza widok rudych włosów córki i podbiega do niej, by ją przytulić, jakby miał to być ostatni raz,
jakby już nigdy więcej nie miał się wzruszyć na widok blasku pochodni w mroku,
kapitan przytula Alix, swoją jedenastoletnią córkę,
po prostu ją przytula.
Nie wierzcie niewinnej mowie insektów.
Pomyślcie o naszych młodych, o młodych, co giną na froncie, o tych tysiącach, co dzień w dzień giną na froncie,
tłumaczy się kapitan, głos znów mu się łamie, twarz pobladła,
pomyślcie o ogniu, co spadł na nasze portowe miasto, o dymie i płomieniach, o sprzątaczkach, które nie zdążyły dotrzeć do schronu,
pomyślcie o tym wszystkim,
mówi kapitan z pobladłą twarzą.
Godzinami błąkali się po ciemnym, ciemnym lesie, przez wiele godzin, brat z siostrą,
wygłodzeni i zagubieni, nie umieli odnaleźć ścieżki w gęstwinie,
zagubieni i przerażeni, a wokół ryczały dzikie zwierzęta i szeleściły suche liście,
brat z siostrą tulili się do siebie, a potem szli dalej,
wymijali majestatyczne pnie i dzikie gąszcze, widzieli żółte ślepia zwierząt,
aż w końcu dostrzeli polanę pośrodku tej gęstwiny, wzięli się za ręce i podbiegli na tę polanę,
a na jej środku dostrzeli kolorową chatkę,
chatkę zrobioną ze słodyczy, z marcepanu i karmelu, z bezy i karmelu,
słodką chatkę pośrodku ciemnego, ciemnego lasu,
brat z siostrą bez wahania urwali sobie po kawałku chatki,
kawałek o smaku czekolady, drugi o smaku nugatu,
jeden po drugim, jeden po drugim,
aż nagle pojawiła się staruszka o ostrych i popielatych zębach, bardzo ostrych, i zaprosiła ich do środka,
chodźcie, dzieci, powiedziała, śmiało, w środku mam więcej jeszcze pyszniejszych słodyczy, chodźcie,
a kiedy dzieci weszły do chatki, staruszka zamknęła je w brudnej i zakurzonej klatce,
zamknęła je i powiedziała wstrętne bachory, nadgryzłyście mi dom, powiedziała,
teraz to ja zjem was, powiedziała,
tylko was dokarmię i podtuczę, powiedziała,
a potem wsadzę was do pieca i pożrę wasze grube i pyszne ciałka.
Starzy i niezdarni,
ośmiela się powiedzieć sierżant Amat,
nie dadzą rady, ci starzy nigdy nie dadzą rady,
ale kapitan przerywa mu gwałtownie,
podnosi oczy znad papierów, spojrzenie ma groźne,
i wbija to swoje wilcze spojrzenie w oczy sierżanta Amata, to swoje pogardliwe spojrzenie,
sierżancie Amat, zakazuję panu, niech pan zważa na słowa, sierżancie,
ci ludzie zasługują na nasz szacunek, to wzorowi obywatele, sierżancie,
obywatele gotowi oddać życie za ojczyznę, jak pan i ja.
Zabić insekta to jak nie zabić.
Jon Guridien przymierza mundur, marynarski mundur, i patrzy na nowy emblemat, pręży się przed lustrem,
miałby ochotę skakać i śmiać się, ale ogranicza się do wojskowego salutu, wyciąga mocno ramię przed lustrem.
Podczas pierwszej nocy w baraku Luk Embler śni, że jest synem króla i że w cichym lesie spotyka księżniczkę.
Sierżant Amat śni o błękitnym rumaku,
o błękitnym rumaku z siodłem inkrustowanym złotem,
śni, że pędzi na błękitnym rumaku i w końcu dociera do zamku ze strzelistymi wieżami oraz wielkimi oknami,
śni, że zatrzymuje się przed zamkiem,
śni, że zsiada z pięknego niebieskiego rumaka
i że przed wejściem do tego zamku, zamku o wielkich oknach i strzelistych wieżach,
strzela z rewolweru i piękny rumak pada na śnieg jak długi.
Jon Guridien śni, że ściga go plemię karłów.
Erno Satrin śni o sali koncertowej,
o fortepianie na pustej scenie w sali koncertowej,
o fortepianie, z którego wydobywa się powolna melodia
i który rozpada się na tysiąc kawałków.
Podporucznik Darjurian śni o pośladkach swojej ukochanej.
Tesa, narzeczona podporucznika Darjuriana, śni, że jest chora,
bardzo chora,
że zaatakował ją bluszcz, który powoli rozrasta się w jej trzewiach.
Kapitan nie pamięta swoich snów.
A ty, o czym ty śnisz, czytelniku?
Ostatecznie mamy ich pięciuset, kapitanie,
melduje sierżant Amat z niesmakiem,
pięciuset, powtarza kapitan, wspaniale,
czas zacząć szkolenie.
Przed wyjazdem podporucznik Darjurian i jego narzeczona kładą się na opustoszałej plaży,
podporucznik Darjurian wyje z rozkoszy, natomiast Tesa z trudem hamuje płacz.
Nie miej litości dla insektów.
Straszne rozkazy, potworne rozkazy, przerażające rozkazy, rozkazy, jakich nigdy nie chciałbym czytać,
mamrocze kapitan, wyczerpany, chory, oczy znów wilgotne,
rozkazy, które mam wykonać.
Dzień za dniem staruszka o ostrych zębach, o ostrych i popielatych zębach,
dawała słodycze, coraz więcej słodyczy, bratu i siostrze, karmelki i marcepan, landrynki i pączki,
chciała, żeby dzieci zrobiły się pulchne i tłuściutkie,
lecz ponieważ staruszka miała słaby wzrok, sprawdzała dzieci, dotykając palca wskazującego siostry, a potem brata,
macała ich palce, żeby sprawdzić, czy utyły,
ale brat, ten sprytny brat, za każdym razem podsuwał jej kostkę kurczaka,
nędzną kostkę z udka kurczaka, żeby staruszka sądziła, że są chudzi i nie warto ich jeść,
żeby staruszka o ostrych i popielatych zębach nie miała ochoty ich pożerać,
jednak pewnego dnia staruszka miała już dość długiego czekania, aż obrosną tłuszczem, i powiedziała zjem was już teraz, tak powiedziała,
do pieca z wami, powiedziała,
i wypędziła dzieci szturchnięciami z klatki, wygoniła do izby i wsadziła do wielkiego pieca,
trzaskały drwa z ciemnego, ciemnego lasu,
staruszka wepchnęła je do środka,
jedno po drugim, jedno po drugim,
brat i siostra znaleźli się w pułapce między żarem i płomieniami,
leżeli w wielkich naczyniach jak kurczaki albo prosięta,
brat krzyczał i jęczał, a jego skóra się piekła,
siostra krzyczała i jęczała, a jej ciało się przypiekało,
brat i siostra krzyczeli i jęczeli, i płakali razem w środku pieca,
aż nagle zapadła wielka cisza,
śmiertelna cisza,
i wtedy staruszka o ostrych popielatych zębach zagasiła ogień w piecu,
wyjęła naczynia, zaniosła je do stołu i nie czekając, aż wystygną, aż ostygną przypalone ciała dzieci,
zaczęła je jeść,
jedno po drugim, jedno po drugim,
najpierw policzki, smakowite policzki,
potem ręce i uda, delikatne biodra i plecy, i mięso obrastające żebra,
wielka biesiada staruszki,
chrupiące uszy i flaki, wargi i oczy, wątrobę i nerki, pyszne nereczki,
staruszka o ostrych i popielatych zębach zjadła brata i siostrę,
jedno po drugim, jedno po drugim,
pożarła rodzeństwo.
Jorge Volpi, Ciemny, ciemny las. Opowieść grozy, przeł. Tomasz Pindel, Wydawnictwo Officyna 2025.