Moja matka jak zwykle miała rację. Tylko ona z nas dwóch wierzyła, że pan przyjdzie. Zobaczysz, mówiła, zobaczysz, że on przyjdzie, to trwa już za długo i zbyt wiele między wami padło ważnych i ciężkich słów, żeby teraz nie przyszedł. Zawsze może nie przyjść, wątpiłam w pana i w pewność matki, ma wybór, tłumaczyłam sceptyczna, ta relacja oparta jest na dobrowolności, on nic nie musi. I właśnie dlatego przyjdzie, upierała się, przyjdzie, bo chce, bo ty chcesz, czy ty mu w ogóle powiedziałaś, że chcesz, pytała. Coś tam powiedziałam, bąknęłam niepewnie, bo przypomniały mi się te wszystkie złośliwości i uszczypliwości, którymi pana raczyłam, te, z których pan się śmiał, ale może gdzieś w panu zostały, jak drzazgi. Może się rozchorować, teraz wszyscy chorują, mnożyłam dla pana wymówki. Nie on, matka była nieugięta, nie. Taki mężczyzna jak on, twój ojciec też taki był, nadal jest, to nawet z gorączką by przyszedł.
I oczywiście miała rację.
Potem, gdy pan tak nagle zniknął z naszego życia, mojego i matki, też nie wyglądała na zaskoczoną. To było do przewidzenia, mówiła, to się musiało tak skończyć. Ciągle ci powtarzam, ojcu zresztą tak samo, że my nie mamy w życiu szczęścia, że w naszym przypadku nie ma co sobie za bardzo planować i projektować, bo z nami tak już jest, że jak tylko sobie coś wymarzymy, zaplanujemy i zaprojektujemy, to nic z tego nie wychodzi. I ojciec, tak samo jak ty, się wścieka wtedy, zupełnie jak ty krzyczy, że to nieprawda, że przecież wszystko w końcu się udaje, zawsze spadamy na cztery łapy, i zdrowie u nas końskie, krzyczy wtedy twój ojciec, mówiła matka, a przecież zdrowie najważniejsze. I jeszcze mówi, wyliczała mnie i jemu matka, że to wszystko przeze mnie i moje czarnowidztwo. Ale ja tam swoje wiem, my po prostu nie mamy szczęścia.
Skąd w niej, w mojej matce, tyle pewności i stanowczości, może są jakieś kursy dla matek, na które dostają wezwania ze specjalnej komisji macierzyńskiej, może ktoś prowadzi jakiś rejestr i klasyfikuje je, matki, pod względem talentów i predyspozycji, jedne wysyła na kurs o nazwie tyle dla ciebie poświęciłam, całe życie, wszystko dla ciebie, a ty mi teraz tak, a inne, jak moją matkę, na fakultet ze stanowczych i twardych sądów? Bardzo mi to imponuje, bo ja sama składam się z samych pytań i wątpliwości, choć kiedy zapytał mnie pan dzisiaj, czy jestem pewna, że chcę spotkać się właśnie w tym hotelu, potwierdziłam bez wahania. I panu przecież też tu się podoba, bo choć to pewnie najbrzydszy hotel w mieście, to przecież ma duże okna z widokiem na Wisłę, jest dokładnie w połowie drogi między naszymi domami, a w szufladzie nocnego stolika, zamiast Biblii, można znaleźć kryształową popielniczkę, więc jest to jednocześnie najlepszy hotel w mieście, a ja mam całą noc na to, by dokończyć raz zaczętą i w połowie przerwaną opowieść.
Teraz to my, pan i ja, siedzimy tu sobie jak jacyś starzy znajomi, zupełnie jakby, jeszcze chwilę temu, nie mówił pan o mnie tych bardzo nieprzyjemnych i niesprawiedliwych rzeczy. Na słowa trzeba uważać, tłumaczyła mi matka, może i pańska mówiła panu to samo, a mimo to wypowiedział pan cały katalog słów, po których wysłuchaniu człowiek powinien się zastanowić, czy chce jeszcze kogoś znać, poznawać, albo mieć z nim cokolwiek wspólnego. Jednak ja nie zastanawiam się wcale, choć przestraszył mnie pan nie na żarty, ale nie pańskiego gniewu i pohukiwania się boję, nie takie rzeczy w życiu już słyszałam, tak mówiła mi zawsze matka, nasłuchałam się od ciebie tylu okropnych rzeczy, że gdybym miała przejmować się każdym słowem, oszalałabym albo i coś gorszego, mówiła, jakby mogło być coś gorszego od szaleństwa, nie, ja przestraszyłam się tego, że pan, w końcu, przestanie się gniewać i pohukiwać, i zwyczajnie sobie pójdzie albo nie da mi skończyć. Jak na razie nic się jeszcze nie stało, żadna z tych obaw nie okazała się słuszna, ale i tak siedzę sztywno i czujnie, bo nadal nie wiem, czego się po panu spodziewać. Katastrofa, której się spodziewasz, podpowiada mi głos matki, już się wydarzyła. Tyle że teraz to my, pan i ja, siedzimy tu sobie zgodnie jak jacyś starzy znajomi, teraz to my mamy pokój w hotelu jak jacyś sekretni kochankowie, choć jeszcze chwilę temu trudno mi było rozpoznać w panu mężczyznę, z którym kiedyś tyle miałam wspólnego. Czy pan często tu przychodzi, bo ja wcale. Raz, kiedyś, wyjątkowo. Wieczór był wtedy taki jak dziś, równie ciężki i gorący. I wtedy też Wilhelm wyrzucił mnie z domu.
Za pierwszym razem, gdy tu przyszłam, chciałam tylko sprawdzić, jak to jest, jak by to było, gdybyśmy my, pan i ja, spędzili tu noc, tak jak planowaliśmy. Taki piękny scenariusz nam pan napisał, piękny i przerażający, bo ja się boję tego, co nieznane, i choć to nie jest ten paraliżujący strach, który odbiera mowę i zdolność podejmowania decyzji, a nawet sprawia, że nie możemy się ruszyć, tylko ten wywołujący przyjemny dreszcz, jak podniecenie, to jednak się boję. Nie wiem, czego pan się wystraszył, dlaczego wtedy pan nie przyszedł, ale ja tamtej nocy najbardziej bałam się, że mi się spodoba i będę chciała więcej, że będę skłonna o więcej poprosić, o więcej czasu, uwagi. O więcej takich nocy. Nigdy nikogo o nic nie proś, wtłaczała mi do głowy matka, musisz znać swoją wartość, człowiek, który zna swoją wartość, nikogo o nic nie prosi, nie oczekuje niczego, człowiek, który zna swoją wartość, powtarzała matka, nigdy nie chce od nikogo niczego więcej, niż ten ktoś sam pragnie dać.
Za pierwszym razem przyszłam tu z mężczyzną, który, akurat w tamtej chwili, zdawał mi się łudząco do pana podobny, choć dziś muszę uczciwie przyznać, że niewiele was łączy, bo tamten, choć niższy, był mocniejszej postury i znacznie bardziej gwałtownego charakteru, co oczywiście przemawia zdecydowanie na pańską korzyść. Moja matka też zawsze wolała wysokich i przystojnych, nawet postawne kobiety nazywała przystojnymi, ale w ich wypadku to zdecydowanie nie był komplement, kobieta nie musi, ale facet powinien być przystojny, mawiała moja matka, może to staroświeckie i nawet krzywdzące, ale facet po prostu musi być przystojny, nie ładny, nawet nie powinien być ładny, ważne, żeby był ładniejszy od diabła, żeby był ładniejszy od psa, ale sama wiesz, jak jest z psami, mawiała, wydmuchując dym z papierosów, które paliła namiętnie i wyczynowo, chociaż zaczęła późno, duże psy są mądre, łagodne i opanowane, a te małe są wredne i jazgoczą. Jej słowa wydawały mi się wyjątkowo głupie i niesprawiedliwe, budziły moją niezgodę na powierzchowną ocenę ludzi, i denerwowało mnie, że próbuje wmusić we mnie, tak jak wmuszała pożywne i ciepłe jedzenie, swoje przekonania, które były i są dla mnie egzotyczne, a w ustach matki brzmią po prostu jak żart.
Dziś podejrzewam, że rzeczywiście ze mnie żartowała, testowała mnie, wystawiała na próbę, co zdarzało jej się bardzo często i wciąż się zdarza. Co jakiś czas matka mówi jakieś koszmarne bzdury, jak te o szczęściu, o przeznaczeniu, o nas również nie wahała się powiedzieć, że jesteśmy do siebie bardzo podobni, pan i ja, chociaż już na pierwszy rzut oka widać, jak bardzo się różnimy, ale matka mówi to, co chce, z taką powagą i wkłada w swoje kwestie tyle, pozornie autentycznych, emocji, że choć nie uważam się za osobę naiwną, to często, najpierw bezwiednie i intuicyjnie się z nią zgadzam, przytakuję, tak, mówię, oczywiście, mamo, masz rację, pan i ja jesteśmy do siebie bardzo podobni, i dopiero gdy widzę w jej oczach błysk satysfakcji, że oto znowu mnie nabrała, zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę chciała podkreślić rażące różnice między nami, między panem a mną, których ja nie dostrzegam, a które ona, swoim matczynym i wyćwiczonym, pewno na tych kursach dla matek, okiem, widzi jasno.
Gdyby to moja matka mogła wybrać mężczyznę, z którym, zamiast z panem, przyszłam do tego hotelowego pokoju po raz pierwszy, z pewnością od razu dostrzegłaby wszystkie różnice między wami, panem a nim, cechy, które ja początkowo wzięłam za podobieństwa. Ale, z oczywistych względów, matka nie mogła mnie wyręczyć ani towarzyszyć mi w wyborze, co więcej, na pewno nie pochwaliłaby tego, jak by to ujęła, wyskoku, tak jak i nie poparłaby naszego pomysłu, aby przyjść tutaj, ale ona nie wie ani o tej, ani o wielu wcześniejszych moich przygodach. Matka myśli, że wie wszystko, ale już moja w tym głowa, żeby nie wiedziała zbyt dużo, tylko tyle, ile sama chcę jej powiedzieć.
Zdaje mi się, powiedziała kiedyś, że tak bardzo pragniesz, by słuchali twoich historii, że w końcu sama zaczynasz w nie wierzyć i przestajesz odróżniać wymysły od faktów. Prawda, tłumaczyła mi, nie służy opowieści, wyobraź sobie, że i ja kiedyś, kiedy byłam w twoim wieku i miałam podobne do twoich pomysły i problemy, kiedy byłam do ciebie podobna, tak jak ty niepewna swojej wartości, na jednej z imprez, a w czasach, gdy byłam studentką, ludzie potrafili się jeszcze bawić i mieli fantazję, kiedyś to były imprezy, westchnęła matka, teraz to nie ma już imprez, no więc na jednej z takich imprez, pod sam jej koniec, rzuciłam nagle, a wiecie, że jestem wnuczką tego poety, mówiąc to, matka chichotała jak nastolatka, tego poety, którego wierszy wszyscy uczyliśmy się na pamięć w szkole, bo wtedy, tłumaczyła moja matka, wszyscy uczyli się z tych samych książek, kiedyś to były jednakowe elementarze i podręczniki, dziś już takich nie ma. I oni, ciągnęła matka, uwierzyli, chociaż nie mieli ku temu żadnych powodów, a kiedy szłam korytarzem wydziału, słyszałam, jak szeptali, patrz, idzie wnuczka tego poety, wykapana, kropka w kropkę jak on, a profesorowie, matka znów zachichotała, kłaniali mi się z daleka. Czemu więc nie obroniłaś dyplomu, zapytałam, a ona na to wzruszyła ramionami, a dlatego, matka popatrzyła na mnie wzrokiem szczerym i niewinnym, że ktoś w końcu doliczył się, że moja matka, czyli twoja babcia, która do końca nie wiedziała o tej historii, choć zawsze szczyciła się tym, że wie wszystko o wszystkich, która kończyła przecież ten sam wydział co ja, moja matka tłumaczyła wytrwale zawiłości tej historii, urodziła się dwa lata po śmierci tego poety, dlatego od zawsze powtarzam ci, żebyś unikała imprez i nigdy, ale to nigdy nie piła alkoholu.
Kiedy za pierwszym razem byłam w tym pokoju, wcale nie myślałam ani nie mówiłam o matce. Zwyczajnie nie zaprzątałam sobie nią głowy. Nic mnie nie obchodził również mężczyzna, który przyszedł ze mną zamiast pana, bo kiedy, już po wszystkim, siedziałam na parapecie, a on obserwował mnie rozparty na tym fotelu, na którym pan teraz powiesił marynarkę, myślałam tylko o tym, że szyba, do której chwilę wcześniej przyklejone były moje plecy, wypada z ram, za nią leci moje nagie ciało, a potem rozbijamy się o chodnik, i jaki to byłby dźwiękowy kontrast, brzęk szkła, a po nim miękkie plaśnięcie. Pan się śmieje, że piękne byłyby potem nagłówki w gazetach, że te gazety czytaliby taksówkarze, może ci sami, którzy widzieliby mój upadek, ale mnie wówczas wcale nie było do śmiechu, wręcz przeciwnie, ta wizja mnie przeraziła, bo oprócz lęku przed bólem i upokorzeniem, strachu przed matczynym gniewem, pańska matka też by się pewnie za coś takiego gniewała, pojawił się ten, że jeśli ja bym tam wtedy, na tym chodniku, umarła, to my byśmy już nic nigdy razem. Takie to było dla mnie wtedy ważne. Tamta wizja powracała do mnie wielokrotnie.
Mniej więcej w tym samym czasie zaczęłam panicznie bać się o swoje życie. Hipochondrycy żyją dłużej, wyśmiewała mnie matka, kiedy dzieliłam się z nią lękami przed śmiertelną chorobą, jeszcze niewykrytą, która wyniszczy mnie, a następnie wykończy. To ty nas wykończysz, tymi swoimi jękami, mówiła, jak ktoś tak jęczy i panikuje, że zaraz umrze, to wiadomo, że będzie żył i żył, za to wszyscy, którzy muszą tego wysłuchiwać, zostaną wykończeni właśnie, a ty biadolisz, po lekarzach chodzisz i szukasz niepotrzebnie, nie słyszałam jeszcze, żeby ktoś kiedyś zmarł na niezdiagnozowanego raka, a jak mu tylko znajdą jakąś plamkę czy narośl, to szast-prast, miesiąc i po człowieku. Chodzisz i prosisz się o nieszczęście, chociaż lekarze ci mówią, że tam nic nie ma. A co, nie poddawałam się, a co, jeśli tam jednak jest bardziej coś niż nic, co ja mam zrobić, jeśli się okaże, że to jednak rak piersi, co ty byś zrobiła, pytałam matkę i nie czekając na odpowiedź, mówiłam jej znowu o tym, jak śni mi się, raz za razem, że robię moim piersiom imprezę pożegnalną, ustawiam na fejsie wydarzenie dla znajomych, sporządzam listę gości, dzwonię także do tych, co to normalnie wstydzę się do nich zadzwonić, a w końcu nawet do pana. Dobry wieczór, mówię panu w tym śnie, jakoś nam się wcześniej nie składało, ale finisaż robię, tak, swój, swój, powtarzam bez sensu, ale to przecież sen, a we śnie wychodzą z człowieka wszystkie brudy, na jawie może pilnować się i gryźć w język, ale we śnie i tak wyjdzie z niego całe to niechlujstwo, więc też i te powtórzenia bez sensu, swój, swój, powtarzam, tak że, wie pan, ostatnia szansa, i choć jakoś nam się wcześniej nie składało, to pomyślałam, że może by pan jednak chciał, tak na koniec, coś.
A potem ładnie się ubieram, to znaczy zamierzam się ładnie ubrać, ale to przecież koszmar jest, kiedy umierasz, więc nic z tego nie wychodzi, goście rozłażą się po mieszkaniu jak mrówki, zagnieżdżają w łazience i sypialni pieska, przychodzą nie ci zaproszeni, tylko niezaproszeni właśnie, zaś pan, gdy się już w końcu zjawia, chociaż wiadomo, że wcale by pan nie przyszedł, bo jak by się pan wytłumaczył w domu, ale pan jednak przychodzi i zastaje mnie zapłakaną, w piżamie, włosy mam zawiązane na czubku głowy w kitkę, w dodatku różową frotką, więc oczywiście nie składa się nam tym bardziej, choć to przecież ostatnia szansa. I wtedy, w tym śnie, ze zgryzoty, wypadają mi włosy.