Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Henry Roth, „Nazwij to snem” (fragment)

Gdy wrócił do domu, ojciec był już na nogach. Nagi do pasa, z opadającą aż za kolana górną częścią grubej bielizny, stał przed zlewem i wycierał ręcznikiem lśniącą brzytwę. W niebieskim świetle lampy gazowej jego ogolona twarz była kamiennoszara, surowsza, a jednocześnie przystojniejsza. Grube wrzeciona i wzgórki mięśni ramion i barków kurczyły się i rozkurczały przy jego ruchach. Mięśnie na piersi i gładkim brzuchu były kwadratowe i płaskie. Kilka ciemnych włosków wiło się na białej skórze piersi. Potężny był ten jego ojciec, dużo mocniejszy, niż na to wyglądał w ubraniu. Dawidowi wydawało się, kiedy tak stał u drzwi, że jeszcze nigdy go nie widział. I patrzył tak z nabożną czcią, póki przelotne spojrzenie ojca nie pobudziło go do ruchu „podszedł więc chwiejnym krokiem do matki. Uśmiechnęła się.

– A teraz drugi z panów – powiedziała wesoło. – No, do roboty!

    Rozglądając się wokół, kiedy zdejmowała mu płaszcz i sweter, stwierdził, że kuchnia jest nieskazitelnie czysta. Piec był wypucowany. Linoleum, świeżo zmyte, lśniło ciepłym blaskiem. Na szybach żadnej skazy na tle błękitnego zmierzchu. Stół, już zastawiony, był nakryty jego ulubionym obrusem, białym ze złotymi paseczkami krzyżującymi się w dużych odstępach. Dawid rozpiął koszulę, zdjął ją, wyśliznął się z bielizny właśnie w chwili, kiedy ojciec wkładał swoją, i rzucając okiem na własne szczupłe, małe ramiona, zdążył w samą porę podnieść wzrok, żeby spostrzec jeszcze długie żyły, zanim nagie ramię ojca znikło w rękawie ciepłej bielizny. Ile to czasu upłynie, zastanawiał się, nim takie węzły pojawią się też i nad jego łokciami, a silne, naprężone sploty na przedramionach. Pragnął, żeby to się stało szybko, żeby jeszcze dziś, w tej chwili. Silny, jakże silny był ojciec, silniejszy, niż Dawid kiedykolwiek będzie. Poczuł ukłucie zazdrości i rozpaczy. Nigdy nie będzie miał tych ścięgien, tych mięśni, które wyrównują się pod bielizną, pęcznieją i rozpłaszczają między barkiem a pachą. Nie, nigdy nie będzie taki silny, a jednak musi, musi. Nie wiedział czemu, ale wiedział, że musi.

– Dobra ciepła woda – powiedziała matka, napełniając miednicę nad zlewem – bo już palimy w piecu.

     Przystawiła krzesło do zlewu. Dawid wspiął się na krzesło i zaczął się myć. Z tyłu, za jego plecami, była przez kilka chwil cisza, a potem ponad chlupot wody rozpryskującej się koło uszu przedarł się suchy trzask, który mu przypomniał szelest zmarzniętej na mrozie bielizny. A później pomruk ojca.

– Trzeba by klina, żeby móc wsunąć ręce w te rękawy. Czy oni je krochmalą gipsem?

– Widocznie. Nie wiem, czemu to robią. – A po chwili: – Ale to tylko ten jeden raz. A jeśli mu dogodzimy, najwyżej jeszcze jeden.

– Hm! – chrząknął, a trzaskanie rozlegało się nadal. – Oby to się prędko stało! Jeżeli jej się zdaje, że właśnie ja miałbym jej rzucać kłody pod nogi, to jest wariatka. Gdyby nie nadzieja, że się jej pozbędę, nigdy bym nie włożył na siebie tej zagipsowanej koszuli. Możesz to jej ode mnie powiedzieć, jeżeli dlatego jest taka tajemnicza.

– Nie dlatego, Albercie. Nie boi się, że jej przeszkodzisz. Ale przecież takie rzeczy zdarzają się w życiu kobiety, powiedzmy, niezbyt często, w dodatku nie była jeszcze pewna. Poza tym troszeczkę się bała – a że to wdowiec, a że jego żona w grobie – wstydziła się, rozumiesz?

– Phi! Ja bym powiedział, że ma szczęście, gdyby nawet miała zostać jego szóstą żoną. A jeśli chodzi o niego, to głupi Rosjanin na nic lepszego nie zasługuje. I te wszystkie chytre wybiegi… Dentysta cztery razy w tygodniu, złote zęby, puder, lustra! To zdenerwowanie! Jeden Pan Bóg wiedział, co ona tam knuje.

– To wcale nie były wybiegi, Albercie. – Mówiąc, wskazała Dawidowi, który stał z twarzą ociekającą wodą, leżący na brzegu wanienki obok białej koszuli ręcznik. – Miłość, małżeństwo, czy jak to nazwać, wywołuje w człowieku niepewność, ostrożność. Człowiek chce wydawać się lepszym, niż jest.

– W tobie też pewnie wywołało.

– Tak. – Jakby zawahała się. – Oczywiście.

– Eee!

– Ależ oczywiście! – powtórzyła i roześmiała się. – To znana śpiewka: Tak czy inaczej pan młody bywa zawsze oszukany.

– Oszukany! – Rysy chudej szarej twarzy zaostrzyły się. – Oszukany! – Odwrócił wzrok w roztargnieniu. – Jest kogo oszukiwać: Rosjanina, i w dodatku wdowca.

– Ależ Albercie! – Uśmiechnęła się ukradkiem. – Żyd rosyjski to też człowiek.

– Nie przeczę.

– I będzie miał z niej dobrą żonę. Berta jest sprytna, co więcej, ma tupet. O strojach nie marzy, a mając własny sklep ze słodyczami – zaśmiała się – nie będzie na nie wydawać pieniędzy. Z tego, co mi mówiła, Natan właśnie takiej żony potrzebuje.

– Jeśli ona kiedykolwiek będzie miała sklep ze słodyczami i będzie go utrzymywała w takim porządku jak swój pokój, to niech się Bóg zlituje nad jej klientami. Tutaj się chodzi po jej szpilkach do włosów jak po ściernisku, tam będzie się je jadło, zapamiętaj moje słowa. Będą wszędzie. A ta ruda lisia kita, którą przypina do włosów, znajdzie się w puszce z lodami. Czy ona odłożyła kiedykolwiek coś na miejsce? Czy potrafiła coś zrobić dokładnie? A jak mu będzie gotowała, Boże Wszechmogący! Przy jej narwanym ślepym pośpiechu chłop będzie miał żołądek, jaki ja miałem, nim ty przyjechałaś.

– Och, nauczy się, Albercie. Nauczy. Będzie musiała. Ja też nie umiałam gotować przed zamążpójściem. Mieliśmy przecież służbę, jak byłam mała. Służba robiła wszystko, sprzątała, gotowała.

– Ba! – przerwał jej pogardliwie. – Nie wierzę. Nigdy się niczego nie nauczy. A co ona wie o dzieciach? Nic. Zobaczysz, jak jej zatrują życie. A ona im. Zaraz po ślubie dwie na wpół dorosłe dziewoje na głowie. I to zupełnie obce. Hi! Istny dom wariatów! Trudno gorzej życzyć własnemu wrogowi. No cóż. – Wzruszył ze zniecierpliwieniem ramionami. – Oby tylko już było po wszystkim!

Dawid, który do tej pory zdążył włożyć czystą koszulę i krawat, starał się zwrócić na siebie uwagę matki. Otworzyła szeroko oczy z zachwytu.

– Patrz, jak on błyszczy, ten twój syn!

Nieczułe oczy ojca spoczęły na nim na chwilę i odwróciły się.

– Czemu się nie uczesał?

– Ja sama go uczeszę. – Podeszła szybko do zlewu, zmoczyła grzebień i przesunęła pieszczotliwym ruchem po włosach syna. – Miałeś bardziej brązowe, jak byłeś malutki, synku. Mój przystojny synku!

Ojciec sięgnął po szarą książkę rozwoziciela mleka, która leżała na lodówce, otworzył ją z obojętną miną, zaszeleścił w palcach kartką (Dawid przypomniał sobie, jak palce te były kiedyś poplamione farbą drukarską) i zmarszczył brwi.

– To powinno być w moim płaszczu – rzekł nagle i umilkł.

Mniej więcej pół godziny później weszła ciotka Berta z gościem. Obecność przy spotkaniu ojca z kimś obcym była zawsze dla Dawida ciężką próbą, a tym razem bardziej denerwującą niż kiedykolwiek. Ciotka Berta była podniecona i pokraśniała z zażenowania, które jeszcze bardziej przyśpieszało jej ruchy i mowę. Urywany, kapryśny wir jej słów i gestów sprawił, że ojciec stał się sztywny i wyniosły, jak wyrzeźbiony z kamienia. Kiedy mężczyźni ściskali sobie dłonie, zdobył się zaledwie na chrząknięcie w rewanżu za słowa powitania i unikając spojrzenia gościa, utkwił ponury wzrok gdzieś ponad jego ramieniem. Pan Sternowicz, zmieszany, rzucił szybkie, zakłopotane spojrzenie ciotce Bercie, która najpierw zmiażdżyła szwagra gniewnym zmarszczeniem nosa, a potem odpowiedziała swemu towarzyszowi uspokajającym uśmiechem w rodzaju: „A nie mówiłam?”. Kiedy owa straszna chwila przeminęła, na zaproszenie matki Dawida usiedli i odetchnęli, zachowując ostrożność.

    Podczas gdy rozmowa, w której ojciec nie brał żadnego udziału, krążyła po pokoju krótkimi a nerwowymi zrywami dookoła takich głównie tematów jak dentyści i różnica między czyrakiem ciotki Berty a wrzodem na żołądku pana Sternowicza, Dawid przyglądał się nowo przybyłemu. Był on, jak to powiedziała przedtem ciotka, niewielkim człowieczkiem z bardzo długim nosem, niebieskimi oczyma i ziemistą cerą. Jasny, cienki wąsik, którego końce właściciel starał się wciąż ściągnąć w dół i ugryźć, biegł wzdłuż linii wąskich ust. Uszy były nazbyt wielkie i wydawały się miękkie i puszyste jak czerwony plusz. Kiedy mówił, w drobnych ustach lśniły złote zęby, a ziemiste czoło, które się z łatwością pokrywało siecią długich zmarszczek, wpełzało dwiema zatokami w brązowawe kędzierzawe włosy. Ponad wąsikiem twarz miała wygląd dobroduszny, potulny, a jednocześnie sprytny, poniżej, mimo drobnych ust i cofniętej brody, wywoływała wrażenie zrzędnego uporu. Całość była niepozorna, a nawet troszkę śmieszna. 

Dawid, przyglądając się gościowi badawczo, czuł coraz większe rozczarowanie nie tyle ze względu na siebie samego, ile ze względu na ciotkę.

    Wyniósłszy pod niebiosa dentystę – oboje z ciotką Bertą byli obecni owego wieczora, kiedy to pewna staruszka przyszła wypróbować swoją nową szczękę i po zjedzeniu gruszki oraz bułki z makiem odeszła zadowolona – pan Sternowicz przerzucił się na sprawy zawodowe i zawyrokował, że wkrótce jego fach zejdzie całkiem na psy. Dzieci noszą dużo mniej getrów niż kiedyś. I właśnie ze względu na niepewność swych przyszłych zarobków, oświadczył z wahaniem, żona powinna, jego zdaniem, mieć niezależne dochody – czemu ciotka Berta zdecydowanie przyklasnęła. Z początku onieśmielony, ale nieustannie zachęcany i nakłaniany do rozmowy przez ciotkę Bertę i matkę Dawida, pan Sternowicz pomału wyzbywał się skrępowania wywołanego chłodnym milczeniem drugiego mężczyzny i zaczął mówić swobodniej. Ilekroć jednak jego oczy napotykały wzrok ojca Dawida, twarz mu się jakby kurczyła, przybierając przypochlebny skromny wyraz. Dawid współczuł mu. Domyślał się, że pan Sternowicz, podobnie jak on sam, czuł potrzebę ciągłego upokarzania się pod bezlitosnym, bacznym spojrzeniem tych oczu w szarej napiętej twarzy. Każdy musiał ugiąć się przed jego ojcem, oprócz ciotki Berty, i w miarę jak upokorzenie i samopotępienie pana Sternowicza rosło, ona stawała się coraz bardziej smutna i buntownicza.

Kiedy matka Dawida zaczęła podawać kolację, pan Sternowicz, skubnąwszy na wstępie swój wąsik, oznajmił:

– Mój ojciec był służącym.

Do tej pory ciotka Berta dawała upust swej niecierpliwości jedynie cmokaniem. Teraz jednakże postanowiła, widać, sięgnąć po silniejsze środki, gdyż zagadnęła kąśliwym tonem:

– A w deszczowe dni nosił na grzbiecie dwoje dzieci chlebodawcy do chederu?

– Tak. – Pan Sternowicz uniósł znad talerza urażone oczy. – Nosił. Zdaje się, że ci mówiłem.

– Słuchaj, czy musisz trąbić o tym każdemu, kogo widzisz pierwszy raz? Nie możesz tego zatrzymać dla siebie? Kiedy wreszcie z tym skończysz? Czemu nie mówisz o tym kuzynie swojej matki, który był doktorem? To jest coś, czym warto się chwalić.

    Ponad wąsikiem pan Sternowicz wyglądał na zdruzgotanego.

– Nie pomyślałem o tym – rzekł ze skruchą. Ale poniżej wąsika, jakby za sprawą jakiegoś spóźnionego bodźca, mała bródka wysunęła się do przodu. Spojrzał z ufnością na ojca Dawida. – Kiedy on naprawdę był służącym – stwierdził.

– Tak. Powiedz im wszystko. – Ciotka Berta podrzuciła z oburzeniem głową. – Że twoja matka była ślepa, kiedy cię rodziła, i niedowidziała w czasie twego niemowlęctwa. Że poiła ciebie octem zamiast wodą z cukrem i dlatego jesteś taki brzydki.

– Ale przecież trzeba o czymś mówić – utrzymywał z uporem Sternowicz. – Zwłaszcza gdy pozostali milczą.

– Ach, jest całe mnóstwo innych rzeczy – odparła ciotka Berta wzburzona. – A jak zaprowadzisz mnie do swoich krewnych, będziesz pewnie oczekiwał, żebym jeszcze w progu oznajmiła, że jedynym moim konkurentem do tej pory – w tym miejscu zaczęła gestykulować i krzywić się gwałtownie – był taki mężczyzna, co się j-j-jąkał. A kiedy pośrednik matrymonialny powiedział mu: Gadaj, ośle! – zdobył się tylko na pytanie: Czy pp-pani b-babcia l-lubi s-se-ser? Ba! Ani mi się śni! – zakończyła niemal bez tchu.

– Zlitujże się, Berto! – wtrąciła matka. – Czyż nie wszystko jedno, kiedy nam to powie? Musimy się przecież poznać.

– Jeszcze nie wiadomo – zabrzmiała znacząca odpowiedź.

Strapiony Sternowicz spojrzał nieśmiało znad talerza najpierw na ojca Dawida, który wciąż siedział wyniosły i nadęty, a potem na rozdrażnioną ciotkę Bertę. Następnie zamrugał z zakłopotaniem powiekami, spróbował się roześmiać, ale bez powodzenia, i rzekł niepewnym głosem:

– I co ty na to? Co odpowiedziałaś temu konkurentowi?

– Powiedziałam, żeby spytał mojej babci. – Skrzywiła zgryźliwie usta. – W grobie.

– Aj! – Sternowicz zagryzł wąsa i spojrzał wokół na wpół ze smutkiem, na wpół z zadowoleniem. – Będę miał z nią ciężkie życie, prawda? I nic mnie nie uchroni, nawet to, że jestem ojciec dzieciom. Moja pierwsza żona była ode mnie starsza, ale nie miała takiego języka i była uległa. Może jak teraz będę miał młodszą, to…

– To w każdym razie już nie będzie trzeciej. – Ciotka Berta uśmiechnęła się złośliwie.

– Nie – przyznał zgodnie. A potem, jakby dla upewnienia się: – Jeszcze nie wzięliśmy ślubu, prawda?

– Phi!

– A co dolegało pana matce? – spytała po krótkiej przerwie matka Dawida.

Sternowicz, dzierżąc w jednej ręce kromkę chleba, zaczął drugą wolno i bez celu szperać po kieszonkach kamizelki.

– Nikt nie wiedział. Lekarze – wzruszył ramionami i wyjął scyzoryk w okładzinie z perłowej masy – nie wiedzieli. – Napotkał wzrokiem oczy ciotki Berty. Jej gniewne spojrzenie zsunęło się z jego twarzy i utknęło na scyzoryku. Dziwnie odległym ruchem szyja Sternowicza ugięła się sztywno i on też wytrzeszczył oczy na scyzoryk, który zaczął obracać w dłoni, jakby go pierwszy raz widział. – Ech! Nie wiedzieli. – Westchnął i rzekł: – O ja nieszczęsny! Czeka mnie straszne życie. – Włożył scyzoryk z powrotem do kieszeni i wziął do ust tak wielki kęs chleba, że jego słowa utonęły w mulistym mlaskaniu.

Ciotka Berta nagle uśmiechnęła się z dobrocią, czule.

– Połknij to, Natan, gwiazdo moja, a potem opowiesz, co się stało, czy ja mam opowiedzieć?

Z wydętymi policzkami Sternowicz zaczął żuć szybciej i potrząsnął głową energicznie.

Chciał mówić sam.

– To było tak – ciotka Berta go zignorowała. – On z tego zrobi taką długą opowieść jak wyprawa mrówki na wierzchołek góry. Matka zaczęła ślepnąć, więc kiedy żaden lekarz nie mógł nic poradzić, ojciec zawiózł ją do rabina i rabin ją uleczył. Tak, Natan?

– Tak. – Sternowicz przełknął z ponurą miną.

– Kto to był ten rabin, do którego ją zawieźli? – spytała matka Dawida.

Sternowicz rozpromienił się.

– Żaden z tych grzecznych, dobrze wychowanych rabinów. Nie ma obawy. Czy to słusznie – zwrócił się do ojca Dawida – żeby rabin pozwalał rosyjskim oficerom odwiedzać swoje córki? Albo żeby strugał eleganta i nie nosił białych skarpet i wysokich butów, a przystrzygał brodę i pejsy? Ha? Nie! – Zupełnie jakby interpretował nie wzruszone spojrzenie drugiego mężczyzny. – Ja właśnie tak uważam. Im bardziej elegancki rabin, tym mniej ma w sobie Bożej mocy. Reb Lejbisz, ten właśnie rabin, był taki świątobliwy, że kazał swojej żonie oddawać całodzienny dochód na cele dobroczynne. Nie chciał, żeby w domu pozostała na noc chociażby kopiejka. Taki był reb Lejbisz. Czuł wstręt do przyjemności życia. Nigdy nie przyjmował czwartkowych zaproszeń na szabas. Pościł dwa razy na tydzień. To się nazywa rabin. Kiedy ojciec przywiózł do niego matkę, nie powiedział: Wracajcie do domu, będę się modlił o jej zdrowie. Nie. Bóg był u jego boku. Powiedział ojcu: Puść ją! Zabierz ręce! A potem rzekł: Chodź tutaj, moja córko. A ona spytała: Gdzie? Nic nie widzę. A on wykrzyknął: Spójrz na mnie! Otwórz oczy! Wszechmogący daje ci światło. I otworzyła oczy i przejrzała. To się nazywa rabin!

– Dobrze musiała widzieć – ciotka Berta poklepała się dłonią w usta na znak pokuty za kpiny – jeśli ci dawała ocet zamiast wody z cukrem.

– No, nie od razu – zaprotestował Sternowicz. – Ale po troszeczku zaczynała widzieć. Kiedy wyjeżdżałem z Pskowa, widziała już dość dobrze, tylko mrużyła oczy i… Spójrzcie! – Roześmiał się i wskazał Dawida. – Spójrzcie, jak on na mnie wytrzeszcza oczy. Fantastyczne!

Dawid skulił głowę ogromnie zawstydzony. To była prawda. Sam nie wiedząc czemu, był dziwnie poruszony krótką opowieścią Sternowicza. Patrzył na niego w nadziei, że ten będzie mówił dalej. Ale teraz nagle się zawstydził, czując oczy wszystkich zwrócone na siebie, zwłaszcza wzrok ojca. Wlepił oczy w talerz.

– Chciałeś mnie o coś zapytać? – zagadnął Sternowicz pobłażliwie. 

– Nie.

– Mój słodki Golem z wielkimi oczyma! – drwiła ciotka. – Będziesz musiał postarać się dla niego o parę getrów, Natan. Nadciąga zima.

– Słusznie. Ukradnę parę i wykończę w domu. Trzeba wziąć jego miarę. Takie spokojne, ciche dziecko! – Pokiwał głową z aprobatą. – Zupełnie jak… – Jego spojrzenie pobiegło ku ojcu Dawida i zaraz umknęło śpiesznie z powrotem do ciotki Berty. – Jak moje córki – powiedział żartobliwie. – Prawda, Berto?

– Kropla w kroplę – padła drwiąca odpowiedź. – Ale będą miały respekt przede mną, nie zapominaj o tym.

– A jakże! – uśmiechnął się. – Tak samo jak przede mną? Ile on ma lat, powiedziałaś?

– Ten tutaj? – Matka pogłaskała Dawida po głowie. – Siedem i kilka miesięcy.

– Jest duży na swój wiek; żeby tylko nie zauroczyć. – Odłożył widelec i odpukał w stół. – Moje mają dziesięć i jedenaście lat, a nie są wyższe. Może go jeszcze kiedyś pożenimy z którąś z moich córek.

– Jeśli mowa o żeniaczce – ciotka Berta przyłożyła ostrzegawczo palec do ust – nie wolno się z niczym zdradzić przed dentystą, słyszysz, Natan? Bo inaczej zacznie domagać się premii pośrednika. A tak gówno dostanie!

– Więc doszliście już do tego? – Matka roześmiała się. – Życzę wam wiele radości.

– Ja? – Sternowicz rozłożył ręce. – Ja do niczego nie doszedłem. To ona doszła… na łeb na szyję.

– Ach tak? – żachnęła się ciotka. – A nie mówiłeś mi wczoraj wieczorem, że się rozglądasz za sklepem ze słodyczami… w jakimś dobrym punkcie… na przykład na rogu… i za umiarkowaną cenę… i to dla mnie! Nie mówiłeś? Jeżeli myślisz, że ja cię ciągnę pod baldachim, to możesz nie oddawać zaręczynowego pierścionka Racheli do przeróbki. Ja mogę czekać. – Rozpraszający ruch jej ręki odrzucił Sternowicza. – On jest taki sam jak wszyscy mężczyźni. Najpierw się zastanawia, jak by kobietę wykorzystać, a potem, w odpowiedniej porze, kiedy się z nią ożenić. Ze mną nie będziesz miał jednego bez drugiego.

– Czekaj! Czekaj! – powstrzymał ją Sternowicz. – Co ja takiego powiedziałem, że się tak złościsz! Ja tylko powiedziałem, że jeszcze nie uczyniliśmy wstępnych kroków. Miałem na myśli, że jeszcze nie jesteśmy zaręczeni. To wszystko. Pomyślałem sobie, że jeśli ci dam pierścionek…

– Jeśli mi dasz pierścionek. – Ciotka Berta pokiwała drwiąco głową.

– Więc, kiedy dam ci pierścionek! Kiedy ci dam pierścionek, byłoby lepiej, żebyś go zdejmowała przed pójściem do dentysty, rozumiesz? W ten sposób unikniemy kłopotów i nikt nie będzie robił obrażonych min, a my zaoszczędzimy pięćdziesiąt dolarów.

– Teraz dopiero mówisz mądrze – pochwaliła ciotka Berta. – Czemuś nie mówił tak od razu?

– No bo… – rzekł Sternowicz nieswojo – nie dałaś mi nawet zaczerpnąć tchu.

– Czy już pan znalazł sklep ze słodyczami, który panu odpowiada? – zapytała matka. – Czy ma pan już jakiś na oku?

– Nie, jeszcze nie – odparł Sternowicz. – Właściwie jeszcze nie zacząłem poważnie się rozglądać. Ale teraz zacznę. Znam się trochę na tych sklepach. Mój kuzyn miał taki. Spędzałem tam całe wieczory. Jest jeden kłopot. Większość tych sklepów ma tylko dwa pokoje na zapleczu. To byłoby w sam raz dla dwojga ludzi. Ale my… to znaczy ja… mam dwoje dzieci. One są teraz u mojej siostry. Więc jak zabiorę je do siebie, będą nam potrzebne przynajmniej trzy pokoje.

– To będzie bardzo ciężko – matka potrząsnęła głową – tak mieszkać za sklepem. Ten ciągły pośpiech i ten hałas! Czy nie lepiej byłoby zamieszkać gdzie indziej? Może nawet w tym samym domu?

– Jeżeli zamieszkamy gdzie indziej – rzekł Sternowicz – to utracimy połowę dochodów. Po co wyrzucać pieniądze na czynsz, kiedy można go nie płacić? Trzeba nam tylko miejsca do spania i miejsca do jedzenia śniadań i kolacji.

– Wszystko mi jedno, gdzie będę mieszkała, bylebyśmy tylko robili pieniądze. Pieniądze, przeklęte pieniądze. Niech nawet będzie troszkę niewygodnie. Nigdy nie gardziłam wołowiną, dlatego że mi włazi między zęby. Teraz jest czas, żeby oszczędzać. Później, jak już się czegoś dorobimy i sprzedamy sklep, będziemy mogli porozmawiać.

– Ja właśnie też tak myślę. – Sternowicz zatarł dłonie.

– Więc pędź do jubilera. – Ciotka zaczęła się kiwać na krześle rozmarzona. – Troszeczkę się pomęczymy, trochę pocierpimy. A potem urządzimy sobie dom. A kiedy urządzimy sobie dom, będzie to przyzwoity dom. Solidne meble na czerwonych nóżkach, takie, jakie widziałam na wystawach. Wszystko za szkłem. Ładne żyrandole. Gramofon. Dojdziemy do czegoś! Centralne ogrzewanie. Co to za rozkosz obudzić się rano i nie przemarzać do kości! Biały zlew. Toaleta w mieszkaniu. Wanna. Prawdziwa wanna na moją cierpiącą skórę w lipcu! Wanna! Nie taka tarka do chrzanu jak to. – Wskazała wanienki do prania. – Za każdym razem jak biorę kąpiel, mam cały tyłek w czereśniowe wzorki.

Ojciec zmarszczył brwi, powieki mu zaciążyły, nozdrza drżały. Dawid kurczył i rozkurczał palce w ciasnej przestrzeni buta.

– Słyszysz, Natan? – Jak zwykle kiedy w ojcu rozpalał się gniew, ciotka Berta jakby nie zdawała sobie z tego sprawy. Zapuszczała się więc dalej nieopatrznie w morze swej ekstrawaganckiej wizji. Niemalże piała. – Będziemy mieli białą wannę! Gorącą wodę! Bielutką wannę! Najgładszą na świecie! Śliską jak smarkiel u nosa…

– Taką, jaką miałaś dawniej w domu – przerwał ojciec swoje milczenie powolnie wypowiedzianymi słowami.

– Właśnie – zareplikowała ciotka Berta z oburzeniem osoby wyrwanej ze snu. – Bo chociaż wyglądała niby trumna, była zrobiona z blachy cynkowej i była gładsza od tych waszych płyt chodnikowych. Sądziłam, że jak przyjadę do tej krainy złota, zastanę coś lepszego do kąpieli niż to pudło z kamiennymi zadziorami, które drapią człowiekowi…

– Tak, wiem, wiem – przerwał jej ostro ojciec Dawida. – Jesteś ogromnie delikatna.

– I będę miała lepszą – dodała mściwie. – Nie zadowolę się mieszkaniem z zimną wodą. Nie zamieszkam na najwyższym piętrze przeznaczonym dla gojów i biedaków. To jest kraj, w którym Żyd może zbić majątek, jeśli nie jest niezdara, chyba że chce siedzieć całe życie za końskim ogonem.

Henry Roth, Nazwij to snem, przeł. Wacław Niepokólczycki, Wydawnictwo Książkowe Klimaty 2022.