Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

H. Weinzweig, „Mała czarna i perły” (fragment)

4/2024

Noc w tropikach przychodzi znienacka. Nie ma zmierzchu, nie ma żadnych przygotowań do zniknięcia światła. W jednym momencie trzeba chronić oczy przed bezlitosnym słońcem, a już w następnym wszystkie kształty jakby roztapiały się w nocnej czerni. W Tikal nie mogłam spać. Kiedy tylko zapadła ciemność, psy z całej parafii zaczęły ujadać i szczekały przez calutką noc, aż do pierwszych przebłysków dnia – wtedy przerwały jazgot tak samo nagle, jak go zaczęły. Tego dnia, wcześnie rano, odbyłam turę po ruinach. W grupce turystów, udając, że do nich należę, ale przez cały czas trzymając się trochę na uboczu, gotowa, by na dany sygnał natychmiast się odłączyć. Uważnie słuchałam, co mówi lokalny przewodnik, którego angielszczyzna była zdumiewająco dobra. Czy to jest mój ukochany? Przemieszczałam się razem ze wszystkimi, wyczulona jednak na ewentualne znaki, których nauczyłam się na pamięć z „National Geographic”, rocznik 148, numer 6, zatytułowany „Majowie”. 

Coenraad i ja umawiamy się na spotkania przy pomocy szyfru opartego na interpretacji słowa pisanego zgodnie z pewnymi wzorami matematycznymi. Nasze bezpieczeństwo zależy od regularności systemów stron i linijek, następujących po sobie w prostych numerycznych sekwencjach, na przykład „linijka dwa następująca po stronie dwa”, „linijka cztery następująca po stronie cztery”, a czasami w sekwencjach liczb nieparzystych. Te proste ustalenia, w połączeniu z pewnym poziomem wyobraźni, mogą zmylić nawet najwytrawniejszego agenta. Nikt nie jest przygotowany na oczywistości. Dzięki szyfrowi umiem też sprawdzić, czy odpowiedniego dnia jestem w odpowiednim miejscu; a także czy okoliczności sprzyjają naszemu rendez-vous. Oto przykład: dwa lata temu w Waszyngtonie, w hotelu Mayfair, wręczono mi rocznik 144, numer 2 „Geographic”. Z artykułu o kominach termicznych, przeczytawszy między wierszami trzy, pięć i siedem na stronie 246, że „szybowce wznoszą się w nich, krążąc”, wywnioskowałam, że powinnam być świadoma działań „kominternu” w stolicy, a mój ukochany będzie musiał „wznosić się, krążąc”, aby się ze mną spotkać. W większości przypadków ten szyfr się sprawdza. 

Uważniej przyjrzałam się przewodnikowi. Wzrostem i sylwetką przypominał mojego kochanka. Fakt, że oczy miał brązowe, podczas gdy oczy Coenraada są stalowoszare, wcale nie zbił mnie z tropu. Kolor włosów, skóry czy oczu można w dzisiejszych czasach zmieniać tak łatwo, że już dawno nie stanowią one klucza do tożsamości. Kiedy dotarliśmy do szczytu szerokich kamiennych schodów Świątyni Wielkiego Jaguara, przewodnik odwrócił się, by przeliczyć grupkę. Powiedział, że jego majańscy przodkowie byli biegli w naukach matematycznych. Wzmogłam czujność.

Przeszłość i przyszłość, dodał, były dla nich nierozróżnialne. 

Czy to było do mnie?

Po zejściu, na Wielkim Placu, wycieczka zakończyła się w tym samym miejscu, w którym się rozpoczęła – przy grobowcu potężnego Pakala. Przewodnik wskazał ogromną kamienną płytę przed sarkofagiem. Powiedział: A kiedy cień Kukulkana pada skośnie na ołtarz, arcykapłan zniewala dziewicę. Grupka rozproszyła się w chłodnym cieniu przy barze. Ja pozostałam z tyłu. Ale to jednak nie był Coenraad: ten mężczyzna nie stał w taki sposób, w jaki stoi mój ukochany, prosto, ze stopami zdecydowanie wbitymi w ziemię. Kiedy widzę tę postawę Coenraada, opuszczają mnie wszystkie lęki: dzieci nie umierają, samochody się nie zderzają, samoloty dolatują do celu, cichnie muzyczka w tle, rządzi pewność. W ten sposób rozpoznaję naszą miłość: po jego postawie, po swoim poczuciu. 

W nocy ta odwieczna nieznośna tęsknota. Nie mogę jej wytrzymać. Często odwracam się na lewy bok, odkąd odkryłam, że dzięki temu z głowy znikają mi bolesne obrazy. Bezsprzecznie lewa strona pozwala poradzić sobie z tym, co możliwe, polityka lewej strony, gdzie znikają złudzenia, a fakty nabierają niezaprzeczalności. W Tikal ceny były wysokie. Powinnam była przeliczyć pieniądze. Ale moja lewa strona mnie zawiodła. Zewsząd otaczały mnie suche, drapiące odgłosy insektów i zaczęłam rozmyślać o tym razie w Celaya, kiedyśmy szybciutko przechytrzyli karaluchy, przenosząc się do hamaka. Jak tylko poradziliśmy sobie z hamakowymi niebezpieczeństwami, ułożywszy się w nim na skos, noc okazała się jedną z najbardziej satysfakcjonujących nocy w moim życiu. Teraz jednak uświadomiłam sobie jasno, że wiadomość, która kazała mi jechać do Gwatemali, była przedostatnia, a ostatnia dopiero nadejdzie. Kusiło mnie, żeby się obrócić na prawy bok i nie próbować rozwiązywać tego problemu. Ale ostatecznie położyłam się na plecach w nadziei, że ta pozycja okaże się kompromisem między pragnieniami a rzeczywistością. Nasunęła mi się myśl, że czekając na Coenraada, mogłabym wykorzystać czas i zapoznać się z miejscowym rękodziełem. 

Natychmiast psy się uciszyły, a owady przerwały chrobotanie. Wiedziały, że coś się wydarzy. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, skoczyłam na równe nogi i pobiegłam otworzyć. Przyszedł po mnie chudy chłopiec. Za młody na nocnego recepcjonistę. Ale jego pełne zrezygnowania ciemne oczy były prastare. W maleńkim holu na dole wskazał na telefon – słuchawka leżała na blacie z laminatu – i wrócił na swoją żelazną pryczę przy drzwiach wejściowych. Zanim zdążyłam powiedzieć do telefonu „sí?” – już spał jak kamień. Najpierw telefonistki miały sobie bardzo dużo do powiedzenia w szalenie rozemocjonowanej hiszpańszczyźnie, a dopiero potem Coenraad i ja zostaliśmy dopuszczeni do rozmowy. 

– Słuchaj uważnie, zapomnij tę wiadomość.

– Co się dzieje? Złamali nasz szyfr?

– Nie, chce go dostać mój przełożony. 

– Niech sobie stworzy własny, doskonaliliśmy go latami.

– To mój szef, nie mam wyboru.

– Ja go nie oddam. 

– Nie mam już nad tym władzy.

– Po co człowiekowi na takim stanowisku szyfr z drugiej ręki?

– Poznał panią z drugiej ręki.

– We are not amused.

– Nie obrażaj się…

– Mieliśmy to opracowane naukowo…

– Zawnioskuję o przeniesienie do „The American Scholar”.

– Zbyt prowincjonalne.

– Jeśli zamierzasz kręcić nosem…

– Nie, nie. Zgoda na cokolwiek drukowanego.

– Znajdziesz instrukcje w kieszeni fotela przed sobą w najbliższym samolocie do Toronto. 

– Toronto! Nie mogę tam wrócić.

– To tylko miasto.

– Ale ja tam mieszkam.

– Wóz albo przewóz. To moje kolejne zlecenie. 

Na pokładzie przeglądnęłam zawartość kieszeni fotela przed sobą, ale bez względu na to, jak długo i jak mocno wysilałam wyobraźnię, nie byłam w stanie znaleźć żadnej ukrytej wiadomości w instrukcji użycia maski tlenowej ani na karcie ilustrującej rozmieszczenie wyjść ewakuacyjnych; ani wewnątrz pustej papierowej torebki. Magazyn „En Route” po francusku i angielsku miał piękne zdjęcia jeziora Louise, narciarzy w Quebecu oraz flakonów perfum ze sklepu bezcłowego. Kartkowałam go tam i z powrotem, aż natknęłam się na ulotkę, luzem, między stronami 25 i 26. Ponieważ był właśnie 25 listopada, nadzieja we mnie wzrosła: ostatecznie Coenraad jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Była to broszurka, traktat polityczny zatytułowany Po pierwsze Kanada!, wydrukowany na marnym papierze przez Komitet Po Pierwsze Kanada. Początkowe zdania mówiły o tym, że Kanada traktowana jest jak utrzymanka, a słowo „abdykować” trzykrotnie pojawiło się już na pierwszej stronie. W moim przekonaniu to była wiadomość dla mnie, z odwołaniem do króla Edwarda VII i jego utrzymanek oraz do króla Edwarda VIII, który musiał abdykować, a zatem należało wyciągnąć wniosek, że chodzi o hotel w Toronto, który nazywa się King Edward. Czytałam dalej, ze świadomością, że Coenraad i ja nie zgadzamy się w kwestii nacjonalizmu, który w nim budzi sprzeciw. Puls mi przyspieszył, kiedy wyobraziłam sobie pierwszą chwilę naszego spotkania: zamykają się za nim drzwi, zdejmuje przebranie, żarliwy pocałunek, namiętne objęcia, pierwsze, pospieszne szczytowanie.

Na Malton, a w zasadzie na żadnym lotnisku, nie da się przywołać obrazów Coenraada. Powietrze wzbiera od uczuć innych ludzi; cudze myśli zajmują całą atmosferę, jaka jest do dyspozycji. Poza tym procedury lotniskowe mnie ogłupiają. Staję w ogonku, pokazuję bilet; czekam w kolejce do kontroli celnej, do kontroli bezpieczeństwa; wyszukuję sobie miejsce w hali odlotów i czekam, a jeśli mi się poszczęści i nie ma nieoczekiwanego opóźnienia, ustawiam się w kolejce i wchodzę do samolotu. Na lotniskach zmysły mnie opuszczają; przestaję słyszeć muzyczkę w tle; twarze rozpływają się jak pod wodą. Przez te godziny czytam i nie czytam; jem i nie mogę jeść; piję herbatę, kawę, gin. Już w powietrzu, zamknięta i stłoczona, jestem przygotowana na katastrofę w dwóch językach.

Zapytałam raz Coenraada, jak on to znosi – zmiany czasu, długie godziny uwięzienia. To kwestia mocy, odpowiedział, nagłego przypływu mocy, dzięki któremu samolot odrywa się od ziemi. Kiedy ziemia się przechyla i maszyna rozpoczyna ten długi, mocarny wyskok w górę; samochody i domy zmniejszają się, aż w końcu całkiem nikną; a my unosimy się ponad chmury, pod nieskazitelne niebo – w tym jest moja moc. Wtedy odczuwam wibrację silników; to zaczyna się w stopach, wędruje tyłem nóg, dociera do kręgosłupa; więc jeśli nie zajmę się czymś, co mnie rozerwie, jeśli nie zacznę przeliczać swoich wydatków albo w skupieniu czytać „Fortune”, jestem gotowy rzucić się na siedzącą obok mnie kobietę. Chcę pracować jak tłoki tych silników.  

To wyznanie zaskoczyło mnie i poruszyło. Nigdy przedtem nie słyszałam, żeby Coenraad wyrażał się tak poetycko. 

Teraz stałam w kabinie samolotu, czekając na wyjście. Podziękowano mi za wspólny lot. Potem zaczął się spacer po niekończących się opustoszałych korytarzach, ruchomymi schodami w górę, i kolejny ogonek. 

– Jaki jest cel pani podróży? – zapytał mnie umundurowany człowiek w okienku kontroli paszportowej. 

Czasy są dziwne i muszę być ostrożna. Obracam w palcach perły na szyi, płaszcz mam rozchylony, żeby było widać małą czarną. Odkąd jestem w średnim wieku, w takich sytuacjach zyskuję drobną przewagę. Staram się, by emanowała ze mnie mieszanina zagubienia i nieszczęścia, dzięki czemu nie będzie chciał mnie zatrzymać, bo będąc w takim stanie, przypominam mu jego własną matkę.  

– Urlop – odpowiadam. 

A on, stemplując mój paszport, już ocenia wzrokiem kolejną osobę w kolejce. 

Długie czekanie na walizkę, ogonek do odprawy celnej i wreszcie autobus. Lot z jednej części świata do drugiej przeszedł cicho i bez odczuć. Moja podróż nic dla nikogo nie znaczy. 

Ze stanu otumanienia wydobywam się dopiero, kiedy jedziemy Lake Shore Boulevard. W tych szarych wodach uczyłam się pływać. Trudno mi będzie pozostać anonimową w mieście, w którym nabazgrałam imię Lola w mokrym cemencie przed biblioteką na St. George Street, tuż nad schludnym znakiem firmy budowlanej, „Felucci 1942”. Lola (nie moje imię) ukazuje mi się w wyobraźni pośród rzędów pędzących samochodów; jeździ na wrotkach przed drapaczami chmur; trzyma się znaków drogowych. Przyglądam się jej, ubranej w te niedopasowane sukienki i żałosne płaszcze. Żal mi tej dziewczynki, która (wciąż) wędruje po zmierzchających ulicach i niesie z biblioteki kilka książek, przerzuca je z prawej ręki do lewej i z powrotem. Czasami dzierży je w obu rękach i przyciska do piersi jak tarczę. Pasują do siebie, ona i te książki, bo póki je niesie, jest bezpieczna. Autorzy książek będą jej kompanami, uchronią ją przed zdradą. W latach, w których ją widzę, wciąż jest blada i chuda; prawie nie rośnie; piersi nie bardzo się jej powiększają, choć od kiedy skończyła trzynaście lat, nosi staniczek, żeby ukryć sutki. Patrzę, jak skręca z dużej ulicy ze sklepami spożywczymi i rybnymi, sklepikami kolonialnymi i fabryczkami na południe (zawsze na południe), gdzie wąskie domki, rozdzielone tylko blaszanymi rynnami, stoją w rzędach, bez świateł, drzwi mają szczelnie zamknięte. Drzwi są z solidnego, ciężkiego drewna, pomalowane na ciemny kolor, szczelnie przylegają do framug. Podchodzi do jednego z tych domków. Drzwi ustępują pod mocnym pchnięciem jej ramienia. Wszyscy, którzy tu mieszkają, są ludźmi wściekłymi i cierpiącymi, skłonnymi do gwałtownych kłótni i bezradnego milczenia. Czasami to jacyś krewni; albo para ze Szkocji, on pracuje w stajniach Canadian National Railway. W domu zalatuje nawozem. Nie jest to nieprzyjemna woń. Któregoś razu jest to dom grubego mężczyzny, który niemal zostaje jej ojczymem. Domy, gdzie są trzy kuchnie, jeden klozet i wszędzie materace. Patrzę, jak wspina się po ciemnych schodach. Ktoś wyłania się skądś, żeby przekręcić zamek w drzwiach, przez które weszła. To jedyny znak, że zauważono jej powrót. I tak idzie po schodach, na drugie piętro, albo na trzecie; przez dwie zimy można zobaczyć, jak przechodzi przez hol do nieogrzewanej przybudówki za kuchnią, gdzie ma pryczę wśród ziemniaków i cebuli. Jej matce zdarzają się nagłe ataki histerii, więc często muszą się przeprowadzać. Teraz matka śpi głęboko, chrapie, wyczerpana. Przyglądam się tej dziewczynce, a ona wspina się i wspina, zmienia się z dziecka w młodą kobietę, na pryczy, na kanapie, na łóżku. Nikt nie wypowiada jej imienia. Nikt jej nie mówi „dobranoc”. 

Pierwsze minuty w hotelu są zawsze identyczne. Procedura jest następująca: podchodzę do recepcji i wypełniam kartę meldunkową swoim (fałszywym) imieniem i nazwiskiem z paszportu. Z wyjątkiem sytuacji, kiedy jestem w Nowym Jorku, jako miejsce zamieszkania podaję adres Narodów Zjednoczonych. W linijce „zawód” wpisywałam zwykle „wolontariuszka”; potem, praktykując być może coś w rodzaju dziecinnej asertywności, zaczęłam wpisywać „spotkania z Coenraadem”. Niezwykle trudno zostawić pustą rubryczkę przeznaczoną na przyznanie się do monotonnej egzystencji. Pióro zawisa w powietrzu. W istocie nie ma znaczenia, co wpiszę. Recepcjonistę interesują wyłącznie numery – paszportu i karty kredytowej. Na samym dole mój podpis – Lola Montez – ma służyć jako potwierdzenie prawdziwości znajdujących się powyżej danych. Dłoń na dzwonku wzywa boya hotelowego, po czym wręcza mi klucz do mojego pokoju, a boy bierze mój bagaż. Nie idę za nim. Czekam. Zastygam w bezruchu, czekam. W tej przerwie od rutynowych działań (recepcjonisty) zostaje nawiązana łączność. W tym momencie, raz jeszcze zerknąwszy na moją kartę meldunkową, recepcjonista odwraca się do ścianki z przegródkami, którą ma za sobą, odnajduje, po prawej, zaklejoną szarą kopertę z moim (fałszywym) nazwiskiem i podaje mi ją bez słowa. Kiedy znajdę się w pokoju, zamknąwszy wszystkie zamki i zasunąwszy zasuwy, rozerwę kopertę, wyjmę z niej numer „National Geographic” i na właściwych stronach odszukam (zaszyfrowaną) wiadomość od Coenraada. W środku jest też mniejsza koperta z pieniędzmi w lokalnej walucie.

To jest właśnie chwila, do której tak mnie ciągnie – ten cudowny moment, gdy otrzymuję słówko na temat naszego kolejnego spotkania. Pakuję się i rozpakowuję; dojeżdżam na lotniska, dworce autobusowe i stacje kolejowe; drżę z zimna lub oblewam się potem; głoduję albo wymiotuję w publicznych toaletach. Czasami podróżuję na drugi koniec świata, by odszyfrować wiadomość, która nakazuje mi następnego dnia wyruszyć w dalszą drogę do kolejnego, odległego celu.

Helen Weinzweig, Mała czarna i perły, przeł. Magda Heydel, Wydawnictwo Drzazgi 2024.