Gdybym miała śpiewać
Nie mam pojęcia, jak nazwać to wcielenie,
a przecież jestem tu, by nadać mu imię,
dołożyć do nowego ogniska
drewno ze starego.
Język jest fletem, lilią,
chyboczącym się krzesłem,
kościołem, na którego progu
się wahamy.
Są miejsca, gdzie
pozyskuje się wodę z powietrza –
wypić szklankę mgły i na noc
znów powiesić szmatkę na bagnecie.
Czy to, co się odradza,
musi wcześniej umrzeć?
Wszystkie te miasta wciąż żyją
w moich lusterkach, wschodzą
i zachodzą razem z obrotami
słońca, razem z planetą
ryjącą własny tektoniczny rów
w układzie słonecznym.
Źródło napełnia
i dopełnia sieć rzeczną,
a na kolumnach naszego życia
spoczywają niewyobrażalne ciężary.
Podtrzymaj mnie teraz, tak jak ja ciebie.
Zaśpiewaj i umocuj mnie pod
swoimi pewnymi, silnymi stopami.
*
Szyk ptaków
Mam widok na dachy, zimowy błękit
nieba i komin. Cztery ptaki na zmianę
lądują i podlatują z krawędzi dachu,
wciąż wymieniając się miejscami.
Jeden wzbija się ponad trzy pozostałe,
zawisa na chwilę i opada z powrotem,
a wtedy inny zajmuje opuszczone miejsce.
Ale dla mnie wszystkie wyglądają tak samo,
więc po chwili tracę rachubę.
Wiem tylko tyle, że
to te same cztery ptaki,
tyle że w zupełnie innym szyku.
*
Narcyz zanurza palec
W posypce do słonych przekąsek
Zlizuję resztki ściągam pokrywki węszę
Zadzieram głowę aż świszcze
Przełykam haust faliste frytki chili z limonką
Miksuję wszystko do swoich chórków
Przeleję na konto zawartość konta
Wyrzucę dłonie w górę w górę
Ostentacja akrobacja
Obcasami ryję waszą boazerię
Szczekam na wasze psy na które schodzicie
Moje wstępniaki was żądlą
Moje znaki stopu was ignorują
Mój kij w wasz futerał
Mój zegar moja kukułka
*
Popatrz co do cholery mamy
Popatrz tylko co do cholery mamy.
Piterek portfel pocztówkę paczkę
a nie wisielca i ciągłe pioruny
popatrz co mamy patrz i poczuj wdzięczność.
Popatrz co mamy smycz dudniące
jęki jasną sztukę uciekania błotnisty
rząd atrakcji armię rajskich jabłuszek ogórczaków.
Spójrz na to wszystko i złóż dziękczynienie.
Ścinki i pianę i dzień drżący
wibrujący jak membrana
cóż to za szczodrość w szapoklaku
stację rzygów szpulę prerafaelicki szloch
co na siodle zbrylił się i spadł.
Gromką pieśń jedwabnej piędzi co się obleka w kształt
nie tylko piątkę pentakli do jasnej
siódemkę pentakli spójrz tylko kielichy i
pełne pieprzone kielichy a wdzięczność gdzie.
Świeżą woń ryb! Zacięcia kąt!
Liście i gałąź jak jasny chuj
nie tylko szczyptę mamy ale złoty kurwa szczyt
serwetę stroboskop najprawdziwszy kurwa koks
ziarno jego autorament zasraną aluzję też.
Wszystko to plus średni sos i chochlę
cykanie świerszczy odgłos obkurczania
całą śmietankę wszystko słyszysz wszystko to.
*
Funkhaus
Kuśtykamy, ty i ja, za prawdziwymi myślicielami.
Zamawiamy więcej wilgoci do powietrza, którym oddychamy.
Szuflujemy dzisiejszy ranek i rozrzucamy jego żwir
(dobierajmy słowa starannie):
krew? miot? krwiomiot?
Płyniemy ponad naszymi chwalebnymi proporcjami.
Twój Berlin zakorzenia się
w głąb z pomocą swoich zmarłych.
Jego budynki i pamięć absolutna trzęsą się od pociągów.
Słowa są złotymi sztabami światła w sezonie.
Dryfuję za własnymi myślami –
gołębica uliczna,
Królowa Egiptu, Wieża Telewizyjna.
Nawet najbliżsi przyjaciele się przyłączają.
W razie pożaru winniśmy krzyczeć pożar.
Przysiadłaś na gałęzi, całkowicie widoczna.
Jak powiedzieć: „znienacka”?
Ciężarówki i ich podmuchy miotają zeschłymi liśćmi.
Mam nadzieję, że zobaczę monolit i poruszy się dla mnie ziemia.
Mam nadzieję, że otworzę rachunek w banku i wyślę paczki
do jesieni i zimy. Ale powietrze, woda, ogień:
kiedy te żywioły opuszczają ciało?
Jutro i we wrześniu.
Podwijasz brzegi, kiedy cię mijam.
Hinemoana Baker, Funkhouse, przeł. Miłosz Biedrzycki, Korporacja Ha!art 2024.