Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

H. Baker “Funkhouse” (fragment)

6/2024

Gdybym miała śpiewać

Nie mam pojęcia, jak nazwać to wcielenie,

a przecież jestem tu, by nadać mu imię,

dołożyć do nowego ogniska

drewno ze starego.

Język jest fletem, lilią,

chyboczącym się krzesłem,

kościołem, na którego progu

się wahamy.

Są miejsca, gdzie 

pozyskuje się wodę z powietrza –

wypić szklankę mgły i na noc

znów powiesić szmatkę na bagnecie.

Czy to, co się odradza,

musi wcześniej umrzeć?

Wszystkie te miasta wciąż żyją

w moich lusterkach, wschodzą

i zachodzą razem z obrotami 

słońca, razem z planetą

ryjącą własny tektoniczny rów 

w układzie słonecznym.

Źródło napełnia

i dopełnia sieć rzeczną,

a na kolumnach naszego życia

spoczywają niewyobrażalne ciężary.

Podtrzymaj mnie teraz, tak jak ja ciebie.

Zaśpiewaj i umocuj mnie pod

swoimi pewnymi, silnymi stopami.

*

Szyk ptaków

Mam widok na dachy, zimowy błękit

nieba i komin. Cztery ptaki na zmianę

lądują i podlatują z krawędzi dachu,

wciąż wymieniając się miejscami.

Jeden wzbija się ponad trzy pozostałe,

zawisa na chwilę i opada z powrotem,

a wtedy inny zajmuje opuszczone miejsce.

Ale dla mnie wszystkie wyglądają tak samo,

więc po chwili tracę rachubę.

Wiem tylko tyle, że

to te same cztery ptaki,

tyle że w zupełnie innym szyku.

*

Narcyz zanurza palec

W posypce do słonych przekąsek

Zlizuję resztki ściągam pokrywki węszę

Zadzieram głowę aż świszcze

Przełykam haust faliste frytki chili z limonką

Miksuję wszystko do swoich chórków

Przeleję na konto zawartość konta

Wyrzucę dłonie w górę w górę

Ostentacja akrobacja

Obcasami ryję waszą boazerię

Szczekam na wasze psy na które schodzicie

Moje wstępniaki was żądlą

Moje znaki stopu was ignorują

Mój kij w wasz futerał

Mój zegar moja kukułka

*

Popatrz co do cholery mamy

Popatrz tylko co do cholery mamy.

Piterek portfel pocztówkę paczkę

a nie wisielca i ciągłe pioruny

popatrz co mamy patrz i poczuj wdzięczność.

Popatrz co mamy smycz dudniące

jęki jasną sztukę uciekania błotnisty

rząd atrakcji armię rajskich jabłuszek ogórczaków.

Spójrz na to wszystko i złóż dziękczynienie.

Ścinki i pianę i dzień drżący

wibrujący jak membrana

cóż to za szczodrość w szapoklaku

stację rzygów szpulę prerafaelicki szloch

co na siodle zbrylił się i spadł.

Gromką pieśń jedwabnej piędzi co się obleka w kształt

nie tylko piątkę pentakli do jasnej 

siódemkę pentakli spójrz tylko kielichy i 

pełne pieprzone kielichy a wdzięczność gdzie.

Świeżą woń ryb! Zacięcia kąt!

Liście i gałąź jak jasny chuj

nie tylko szczyptę mamy ale złoty kurwa szczyt

serwetę stroboskop najprawdziwszy kurwa koks

ziarno jego autorament zasraną aluzję też.

Wszystko to plus średni sos i chochlę

cykanie świerszczy odgłos obkurczania

całą śmietankę wszystko słyszysz wszystko to.

*

Funkhaus

Kuśtykamy, ty i ja, za prawdziwymi myślicielami.

Zamawiamy więcej wilgoci do powietrza, którym oddychamy.

Szuflujemy dzisiejszy ranek i rozrzucamy jego żwir

(dobierajmy słowa starannie):

krew? miot? krwiomiot?

Płyniemy ponad naszymi chwalebnymi proporcjami.

Twój Berlin zakorzenia się

w głąb z pomocą swoich zmarłych.

Jego budynki i pamięć absolutna trzęsą się od pociągów.

Słowa są złotymi sztabami światła w sezonie.

Dryfuję za własnymi myślami –

gołębica uliczna,

Królowa Egiptu, Wieża Telewizyjna.

Nawet najbliżsi przyjaciele się przyłączają.

W razie pożaru winniśmy krzyczeć pożar.

Przysiadłaś na gałęzi, całkowicie widoczna.

Jak powiedzieć: „znienacka”?

Ciężarówki i ich podmuchy miotają zeschłymi liśćmi.

Mam nadzieję, że zobaczę monolit i poruszy się dla mnie ziemia.

Mam nadzieję, że otworzę rachunek w banku i wyślę paczki

do jesieni i zimy. Ale powietrze, woda, ogień:

kiedy te żywioły opuszczają ciało?

Jutro i we wrześniu.

Podwijasz brzegi, kiedy cię mijam.

Hinemoana Baker, Funkhouse, przeł. Miłosz Biedrzycki, Korporacja Ha!art 2024.