Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

E. Konwerska, „Rzeczy robione specjalnie” (fragment)

7/2025

„Odgłos podobny do syczenia”

Śniło mi się, że ktoś mnie nie rozpoznał. Była to w dodatku osoba całkowicie nieistotna, ale na tyle znajoma, że należało oczekiwać przynajmniej pozdrowienia. W jej twarzy – nie ma znaczenia, że to była kobieta – nie dostrzegłam ani grama zrozumienia, była to twarz uprzejmie zaskoczona, całkowicie obca.

A dzień zaczynałam przecież z poczuciem, że jestem człowiekiem pełnym spokoju. W przejściu podziemnym z czułością (jak sobie wyobrażałam) schyliłam się po monetę. Zachwiałam się delikatnie i pomyślałam, że przez nielicznych przechodniów jestem postrzegana jako urocza, rumiana dziewczyna, której przytrafiło się szczęście, a ona umiała je dostrzec. Sama pożyczyłam sobie dobrego dnia w imieniu mijających mnie ludzi i w myślach pogłaskałam się po ramieniu z delikatnością, na którą prawie nikt nie ma odwagi o tej porze dnia.

Tak naprawdę nikt na mnie nie patrzył. A ja w sklepowym zamieszaniu zgubiłam drobne, które znalazłam o poranku. Ciężko mi było uwierzyć, że to był ten sam dzień i że byłam tą samą osobą. A może nie byłam? Jak inaczej wytłumaczyć to wszystko, co miało mnie spotkać później? Całe życie wmawiano mi, że piorun nie może uderzyć w budynek, że jest bezpieczny, aż pewnego dnia ewakuowano przedszkole, wszystko się spaliło, dzieci się wystraszyły, ale

nie było rannych. 

W pracy kichnęłam i odpowiedziałam „dziękuję”, chociaż nikt nie powiedział „na zdrowie”. Dwie godziny później usłyszałam, jak we wspólnej kuchni koledzy rozmawiają o tym, że podobno zostawił mnie mąż. Stałam za rogiem i analizowałam słowo „niemota”. Wycofałam się, żeby nie zostać przyłapaną, i wróciłam do biurka. Sytuacja z mężem zaskoczyła mnie tylko częściowo. Przez ostatnie miesiące nie rozmawialiśmy ze sobą zbyt często.

Postanowiłam nie dzwonić do niego i spędzić mimo wszystko udane popołudnie. Poszłam na lody i próbowałam nawet zaczepiać obcych ludzi, zaczynałam rozmowy o zmianie koloru elewacji budynku. Potem powiedziałam, że mały piesek, którego pewna dziewczyna trzymała na rękach, powinien mieć koronę, i głośno zastanawiałam się, jakie imię nosiłby jako król. Wreszcie dodałam, że może byłby okrutnym dyktatorem, i przywołałam kilka anegdot, między innymi o Ceaușescu, Stalinie i głodzie w Chinach. Szło mi całkiem dobrze, ludzie z uśmiechem włączali się do rozmowy.

Weszłam do szmateksu, dotknęłam sztucznej tkaniny najbliżej mnie i pomyślałam, że o to właśnie chodzi, to na pewno był piorun kulisty, w ten sposób dostał się do przedszkola. Pomyślałam i pośpiesznie wyszłam ze sklepu, ściskając w ręku chustkę, którą niechcący ukradłam. Kiedy myślałam o wnętrzu swojej głowy, to wyobrażałam sobie akwen spienionej wody. SMS-a o śmierci psa prawie nie zauważyłam. Zresztą nie byłam pewna, o jakiego psa w ogóle chodzi. Wiedziałam, że gdybym wysiliła pamięć trochę bardziej, gdybym wychyliła się za róg, to zrozumiałabym wszystko, ale celowo postanowiłam tego nie robić. Usiadłam na niewysokim murku, w ogóle nie przejmując się, że nie będzie mi łatwo wstać. A przecież niedaleko była ławka.

Nieoczekiwanie dla siebie samej zaczęłam wtrącać się do rozmów ludzi na ulicy. Ktoś mówił: „Myślę, że będzie dziś…”, a ja dodawałam: „bardzo wietrznie”. Słyszałam jakieś dźwięki, ale nauczyłam się wybierać tylko te, na które miałam ochotę. Ignorowałam sygnał telefonu, ujadanie psów i klaksony samochodów. Z wyczuleniem przysłuchiwałam się rozmowom dzieci i fragmentom programów telewizyjnych dobiegającym zza okien. Zwracałam uwagę na wszystkie okrągłe kształty. Szukałam kuli, ale jej nie znalazłam. Nie schylałam się już po drobne.

Ponieważ nie miałam już domu, szybko zapomniałam o pracy. Jakby te dwa światy nie mogły istnieć bez siebie nawzajem. Kiedyś mój stary znajomy, słynący z urody i powodzenia u kobiet, opowiadał mi, że aby przestać pić, musi rzucić jednocześnie palenie, marihuanę, herbatę i spędzanie czasu na balkonie. „Życie to domino”, mówił i jak się okazało, miał rację. Czasem wchodziłam do sklepów z prasą i szukałam nagłówków o ludziach takich jak ja, ale ich nie znajdowałam. W ogóle przestałam spać. Nie potrzebowałam też za bardzo jedzenia. Moim celem bywało dotarcie do najwyższego budynku, który mogłam dojrzeć bez okularów. Albo w okularach. Urozmaicałam swoje dni. Nigdy nie spotkałam nikogo znajomego, ale miałabym też problem z przywołaniem chociaż jednej osoby, którą mogłabym określić tym mianem.

Usłyszałam dziewczynę mówiącą do koleżanki: „Myślałam, że wlewam wodę do kubka z kawą, ale to nie był on”, i postanowiłam je śledzić, bo bardzo chciałam usłyszeć koniec tej historii, koniec jakiejkolwiek historii. Ale nie mogłam za nimi nadążyć.

 „Tradycja to za duże słowo na to wszystko”

Obrosłam ogromną warstwą obyczaju, lubiłam tak o sobie myśleć i tak też postępować. Życie w ten sposób polega na tym, że kiedy w radiu leci coś, co wyjątkowo cię irytuje (powiedzmy Coltrane), wbrew swoim odruchom robisz głośniej i pozostajesz w pobliżu radioodbiornika.

Nie liczy się jednak celowe poszukiwanie przykrości. To już oszustwo, które przekreśla wszystkie wcześniejsze zasługi. Tacy oszuści przypominają ludzi, w trakcie rozmowy z którymi na korytarzu w pociągu ciągle przesuwasz się o krok do tytułu i coraz mocniej przywierasz do ściany.

Podczas rozmów z bliskimi mi kobietami szybko wypłynęło, że wszystkie regularnie udajemy martwe, żeby przestraszyć swoich chłopaków i mężów. Bardzo możliwe, że tego typu zachowania obserwuje się tylko u heteroseksualnych par z pewnym stażem. W którymś momencie okazało się, że robimy to w podobnym czasie. Są okresy, kiedy udawanie martwej zdarza się wyjątkowo często i jest intensywniejsze. Ktoś mógłby powiedzieć, że ma to związek z fazami księżyca, porą roku, cenami w sklepach czy sytuacją polityczną. Nie jest to jednak prawda.

Czymś innym jest zamknięcie oczu na chwilę, pozostawienie na twarzy delikatnego uśmiechu i brak reakcji na jedno, dwa zawołania, by po chwili wspólnie się roześmiać i przejść do rozmowy o zakupach. My jednak udawałyśmyz miną pozbawioną wyrazu, zapadając się w sobie na dźwięk własnego imienia. Cisza odpowiadała na paniczne krzyki, ignorowanie biegu, szarpania za ramię, potrząsania całym ciałem. Kiedy mojemu mężowi łamie się głos, kiedy po cichu mówi „o kurwa”, to czuję, że osiągnęłam sukces, rozluźniają się wszystkie wewnętrzne przejścia, a kolejki znikają; następuje umeblowanie wewnętrzne, pojawiają się wygodne kanapy i miękkie poduszki. Mam poczucie, że nie muszę nikomu nic udowadniać przez najbliższy tydzień, i wiem, że inne kobiety mają podobnie.

[…]

„Podobno nie da się mówić i tak, i nie jednocześnie”

Rano powiedziałam coś od razu szeptem, nie jestem pewna dlaczego, bo nie było w pobliżu nikogo, kogo mogłabym obudzić. Może chodziło o to, że było jeszcze ciemno, a zza ściany dobiegał kaszel. A może o to, że bolało mnie ucho i potrzebowałam łagodności, także od siebie.

Ciche mówienie nie trwałoby pewnie tak długo, gdyby nie to, że mój były mąż od razu zaczął odpowiadać mi szeptem, jeszcze ciszej niż ja, bo oczywiście zawsze musiał być lepszy i bardziej wyjątkowy. Kiedy miałam biegunkę, on od razu dostawał jeszcze większej i doprowadzał mnie do łez, zamykając się w łazience. Rodzice bili go bardziej niż mnie i kot częściej siadał mu na kolanach, odpowiadał też na jego pytania wesołymi mruknięciami, a mnie głównie ignorował, gdy zaś usłyszał fałszywie ściszony głos mojego męża, to w ogóle przestał się ruszać i wydawać dźwięki, stał się jego milczącym towarzyszem.

Przez lata udało mi się otoczyć gronem ludzi akceptujących mnie bezkrytycznie, więc nikt nawet nie pytał, dlaczego zmieniłam ton głosu, szanowali moją decyzję i dostosowywali się do mnie. Nadstawiali uszu i ściszali muzykę. Nie wiedzieli, co robię, ale wiedzieli, że mam rację. W pracy zaczęłam być postrzegana jako bardziej odpowiedzialna i skupiona. Chociaż mówiłam to samo, co wcześniej, ludzie reagowali inaczej, bo mówiłam to ciszej. Głośność wypowiedzi jest w jakiś tajemniczy sposób połączona z tempem ruchów. Nie da się mówić cicho i rzucać papierami, potykać się albo bezpodstawnie śpieszyć. Zaczęłam więc uchodzić za osobę skrupulatną i opanowaną. Dostałam podwyżkę i propozycję awansu, której z powodu wyjątkowej skromności odmówiłam. W gruncie rzeczy uważałam ich wszystkich za frajerów i nie potrzebowałam ani ich uznania, ani żadnych dodatkowych zadań. Byłam wtedy skoncentrowana na czymś innym, a mianowicie na moim tajnym systemie ćwiczeń medytacyjnych.

Zaczęło się podczas pewnego eleganckiego koncertu na portatyw i jakiś stary flet. Dostałam ataku paniki, jak zwykle, ale pokonałam go za pomocą nieznanej mi wcześniej, nowo odkrytej metody. Poruszałam palcem w ciepłej (ale nie zbyt ciepłej), długiej skarpetce i uwierzyłam, że to stopa jest centrum mojego świata, jakby kokpitem całego ciała. Tam zapadają wszystkie decyzje. Gdybym była kurczakiem bez głowy, to stopa byłaby głową, wielkim zawiadowcą na chwilę pozbawionym narzędzi, ale nie woli i siły ducha. W idealnym świecie stopa miała być mnichem, poważnym mędrcem pozbawionym popędów i gniewu. Próbowałam odnaleźć drogę do nastroju, który mi przekazywała, jej wewnętrznego spokoju, ale wszystko poszło nie tak. A potem okazało się, że tak naprawdę w ogóle tego nie wymyśliłam.

Dowiedziałam się, że w pewnych kręgach bardzo popularne jest oddawanie decyzji zazwyczaj defaworyzowanym częściom ciała. Nazywa się to Najgłębszą Medytacją i może zaprowadzić w bardzo różne rejony. Najłatwiej jest powiedzieć, że decyzje podejmuje za nas jakiś zlepek komórek formujący się w kształt, ale nikogo to jeszcze nie uratowało przed konsekwencjami własnych czynów. Warto o tym pamiętać. Co drugi morderca mówi, że to ręka, jakby bez jego świadomości i woli, chwyciła za nóż, a złodzieje jak refren powtarzają tekst o nogach, które gdzieś ich zaniosły. Jestem przekonana, że osoby, które zbiegły z miejsca wypadku, były w większości wyznawcami Najgłębszej Medytacji. Nie wspomnę nawet o czymś tak odrębnym jak penis. Nawet ci, którzy lubią mówić „wybaczam” albo „nigdy ci nie wybaczę”, nie podejmą tej rękawicy, nie będą kwestionować suwerenności p en i s a.

Medytacja, która miała mnie uwolnić, szybko stała się narzędziem tortur. Okazało się, że każda część mojego ciała może w dowolnie wybranym momencie zniszczyć moje relacje towarzyskie i pozycję zawodową. Zresztą w prawdziwym życiu też nie ufałam nikomu, nawet tak zwanym najlepszym przyjaciołom.

Z tym cichym mówieniem wystarczyło, że kiedyś wystraszyłam się wielkiego psa i wszystko wróciło do normy. Znajomi oczywiście nie skomentowali zmiany, ale ludzie w pracy nie mogli sobie przypomnieć, dlaczego w ostatnim czasie tak wiele zyskałam. Teraz czuli tylko zawód, ale nie rozumieli jego przyczyn. W każdym moim zdaniu dopatrywali się pretensji, które w gruncie rzeczy żywiłam do nich nieustannie. Zaczęłam brzmieć, jakbym zawsze głośno się skarżyła, z moich ust dobiegał irytujący lament. Przestałam mieć nad tym kontrolę, teraz rządził już ktoś inny.

„Na co pozwalamy sobie i innym”

Siedziałam zgięta w pół, co jakiś czas dotykając czołem stołu, ale za każdym razem uważałam, żeby jednak nie wylać pysznej zupy grzybowej, która stygła w misce obok mnie. Cały czas mówił o różnicach pomiędzy rodzajami ludzi. Najpierw wybierał zawody, mówił o psychologicznych różnicach między kominiarzami a nauczycielami. Potem nauczycieli też ustawiał w swoim małym konkursie. Nazywałam to Nauczycielską Olimpiadą Krzywdy i Niesprawiedliwości. Nauczyciele matematyki mają nie tylko inne usposobienie, ale też zdecydowanie inny kształt dłoni niż nauczyciele geografii. Polonistki i wuefiści to w oczywistym sensie odmienne gatunki, ale o tym, jaka wojna toczy się pomiędzy historykami a plastyczkami, nie mówi się wystarczająco Często.

Kiedy miał dobry wieczór, to wyjmował sweter, rozkładał go na wersalce i bawiliśmy się w zgadywanie. Kiedyś powiedziałam: „WOS”, a on krzyknął, że nie ma już takiego przedmiotu, i prawie mnie uderzył. Po jakimś czasie odgadłam, że nie chodzi wcale o poziom zmechacenia i kolor, tylko o sposób ułożenia ubrania. Czasem rękaw leżał tak, jakby podpierał zamyślony podbródek (etyka), jeansy miały założoną nogę na nogę (chemia), a dresy wyglądały, jakby kopały piłkę. Właśnie wtedy wykazałam się brakiem wyobraźni, a on tak się ucieszył, że gdy prawie zabrakło mu tchu ze śmiechu, stwierdził: „To był najszczęśliwszy dzień mojego życia”.

Potem spacerował po dywanie, naśladując chód, gesty i mimikę różnych ludzi. Musiałam zgadywać miasto, gust muzyczny i ulubioną porę roku. Nie pomyliłam się ani razu, chociaż strasznie bolał mnie brzuch. Możliwe, że wygrałam, bo nie przykładałam się do zabawy, a wiadomo, że ten, kto bardzo czegoś chce, nie dostaje niczego w dwójnasób.

Wierzę, że każda dolegliwość fizyczna ma swoje przyczyny w niecnych postępkach i słabościach charakteru. Nie jestem osobą specjalnie chorowitą, ale kiedy coś mi dokucza, od razu szukam przyczyn mojego stanu w złych uczynkach. Zawsze dokładnie wiem, dlaczego boli mnie ząb, czemu atakuje mnie kręgosłup i skąd bierze się u mnie zapalenie ucha. Kiedy bolą mnie, powiedzmy, trzy miejsca jednocześnie, to wiem, co jest karą za jaki konkretny czyn. Nie chodzi wcale o natężenie bólu. Sprawa jest bardziej skomplikowana.

Nerwowe kłucie w piersi to złośliwość wobec koleżanki z pracy. Skręcona noga to nieoddane długi, przeziębiony pęcherz to próżność i przechwalanie się. Jeszcze nie zrobiłam niczego tak złego, żeby dostać prawdziwego zawału. Czasem, kiedy zdradzam mojego narzeczonego, już w momencie, kiedy się rozbieram, zastanawiam się, co i jak bardzo będzie mnie bolało za kilka dni. Pewnego dnia zadzwoniłam na pogotowie i zapytałam, czy można zamówić karetkę na konkretny termin i konkretną godzinę, powiedzmy na za tydzień.

Dziś to ja zaproponowałam mu zabawę i zapytałam: „Jak myślisz? Dlaczego boli mnie brzuch?”. Odpowiedział coś o nadgniłych grzybach, dość lekceważąco, bo był bardzo Zajęty.

Znowu wygrałam, ale o tym nigdy się nie dowie.

Emilia Konwerska, Rzeczy robione specjalnie, ArtRage 2025.