Dookoła: rozlewający się krajobraz morenowy. Łagodne pagórki, pola, torfowiska w odległych nieckach, rozproszone wapienne formy krasowe z dębowymi zagajnikami i kasztanowcami, trawa o ostrych, cienkich źdźbłach na graniach, które udają bardziej górzyste, niż są w rzeczywistości, choć rozpościera się z nich widok: na pagórkowaty teren, na kopy poprzetykane kościołami i wsiami oraz tu i ówdzie zamkowatą ruiną, która zresztą jest tak naprawdę rozpadającą się pozostałością pierwszej wojny światowej. Krajobraz zawdzięcza swój urok gwałtownemu przesuwaniu się materiału: lodowców, skał, mas ziemi, które dotarły aż do tego miejsca, niechybnie w towarzystwie hałasu, znacznie wykraczającego poza grzmienie rombo; nie „preludiującego huku”, jak nazywano go przed dwustu laty, lecz nieustających grzmotów, którym nie sprosta żadne ludzkie ucho.
Na południe wzgórza ulegają równinie, wielkości nieba, otwartości morza. Ogromne pola kukurydzy, pasy terenów przemysłowych, autostrada, żwirownie nad rzekami, które uchodzą do Adriatyku. Piave, Tagliamento, Isonzo, każda z rzek oddaje kawałek siebie Alpom, dolomitowe skały metamorficzne, konglomeraty Prealp, krasowe skały wapienne w korycie Isonzo, której ostrą biel do dziś przypisuje się kościom dziesiątek poległych żołnierzy na froncie włoskim w trakcie pierwszej wojny światowej. W pogodne dni ze szczytów wzgórz rozciąga się widok aż po morze, lagunę Grado upstrzoną pękami wysp i kanciaste hotele nadmorskich miejscowości, przypominające ostre, nierówne zęby na horyzoncie.
Rzeka kształtująca owe górzyste tereny to Tagliamento; określa się ją mianem dzikiej, ta dzikość jednak, poza kilkoma tygodniami rwącego nurtu po roztopach i ulewach, to raczej pustka, ogrom nieuregulowanego skalnego koryta, samowola skąpych strumieni, które nieustannie szukają dla siebie nowych ścieżek. Tam gdzie góry przechodzą w krajobraz morenowy, biegnąca na wschód rzeka skręca na południe, od północy niechętnie przyjmując Fellę; obie, turkusowa i biała, są niezdecydowane i przez to niezdecydowanie nagromadziły się otoczaki i żwir, tworząc trójkątne pole, które oddziela Alpy Karnickie od Prealp Julijskich, jasną powierzchnię niczym uszkodzenie, przestrzeń zwątpienia na tle górskich dolin, odległych krain z własnymi językami milknącymi od coraz rzadszego używania, ich przenikliwymi, nieporadnymi pieśniami i zawiłymi tańcami.
Cmentarze we wsiach na pagórkowatych terenach mają swoje własne niewysokie szczyty, z kościółkiem i widokiem na północ, na góry, na przełom doliny Tagliamento, na wąski przesmyk w dolinie Felli, którym Rzymianie podążali na północ, a Celtowie na południe. Na północnym zachodzie znajdują się Alpy Karnickie, pełne rozpadlin wierzchołki tuż za łańcuchem Prealp, książkowy przykład ogromnej siły, która musiała oddziaływać, by te góry powstały. Znajduje się on na chwiejnym styku dwóch nachodzących na siebie płyt kontynentalnych, którym nie odpowiada ich obecne położenie. Swoim niezadowoleniem promieniują na wschód, w górskie doliny pogranicza, aż po łagodne pagórkowate tereny na północ od pasa wybrzeża.
W kierunku północno-wschodnim widok rozpościera się na Prealpy i Alpy Julijskie oraz – w zależności od światła i zachmurzenia – szary, niebieski, fioletowy lub pomarańczowy rygiel Monte Musi. W każdym świetle jej zbocza są strome, niczym ciemna bariera, na którą nie da się wspiąć, której nie da się pokonać, od wschodu zasklepiona białym niczym wapno lub śnieg szczytem Monte Canin, tępym kłem i zębem granicznym doliny w tle.
Spotykają się tu dwie strefy, klimat kontynentalny ze śródziemnomorskim, wiatry, opady i temperatury dwóch przestrzeni migracji – ku lądowi i ku morzu. Burze, wichury, ulewy, trzęsienia ziemi nieustannie zacierają ślady ludzkiego wędrowania, które ciągną się przez te tereny i których niezależnie od tego, jak mocno oddziałuje na nie przyroda, nigdy nie da się zatrzeć całkowicie. Niebo popada w niepogodny nastrój, rombo zawsze jest w pobliżu.
Trzęsienie
Trzęsienie ziemi jest wszędzie. W porośniętych gęsto bluszczem ruinach zawalonych domów przy drodze krajowej numer trzynaście, w rysach i bliznach wysokich budynków, popękanych nagrobkach, krzywiznach odbudowanych katedr, pustych uliczkach starych wiosek, zawiłych niczym układ linii na plastrze miodu, brzydkich nowoczesnych domach i osiedlach, postawionych na wzór wyidealizowanego miejsca, jakim są przedmieścia z amerykańskich seriali. Dalej, na polu, stoją nowe budynki, poza zasypanymi miejscowościami, często jednopiętrowe; grunt, żeby na głowę nie spadło za dużo, jeśli znów… – tak jak w tamtym roku, roku trzęsienia ziemi: 1976. Od tamtego czasu minął już kawał życia albo i więcej, ale inskrypcja, którą to wydarzenie wryło w pamięć wszystkich, nie zniknęła, wciąż na nowo żłobi ją przypominanie, mówienie o tym, co i gdzie, o tym, jak szukało się schronienia, i o strachu, o tym, jak nasłuchiwało się ponownych grzmotów w garażach, na powietrzu, w wypchanym rodzinnym fiacie, w ruinach, między zmarłymi, z kotem w ramionach. Wszystkich tych przywołanych obrazów wystarczyłoby, by wyłożyć całą drogę stąd, od cmentarza z widokiem na północ, aż do oddalonego, liliowoniebieskiego, wyraźnie szrafowanego łańcucha Monte Musi, szczytu, który przypomina raczej gębę lub pysk z kłami niż muzy. Wszystko wedle górskiego alfabetu. Ostatecznie może znalazłaby się niespodziewanie utorowana ścieżka prowadząca na jego grań, z widokiem na niewielką dolinę rzeczną u stóp Monte Canin, prostopadłą do ścieżki wyłożonej obrazami trzęsienia ziemi. Dobrze by było, gdyby tego dnia, gdy zostaną wyłożone obrazy, nie było wiatru i panowała całkowita cisza, uroczysta cisza, w której można by pokonać drogę wspomnień.
Dziś jednak wieje wiatr. Tuż obok muru z widokiem na góry, które w świetle bez cienia wyglądają jak poskładane, obok grobu zalakowanego betonem, gładkiego i białego, z wieńcem z wyblakłych plastikowych kwiatów, stoi niski mężczyzna o białych włosach i brzydkich zębach i rozmawia przez telefon. Opisuje mogiłę, zaznacza, że jest czysta i wysprzątana, powoli wymawia widniejące na niej nazwiska i wspomina także o wieńcu, nie mówiąc jednak o wyblakłych kwiatach, na koniec zaś stwierdza, jak gdyby w odpowiedzi na coś, co powiedział głos po drugiej stronie: Pamięć jest zwierzęciem, które szczeka wieloma pyskami.
Anselmo
Niski mężczyzna o białych włosach i brzydkich zębach nazywa się Anselmo. Jest pracownikiem gminy i lubi szukać dla siebie zadań na cmentarzu. Tutaj zawsze znajdzie się coś do roboty, na wzgórzu za skalnym garbem ziemia jest płytka, a liczba grobów ograniczona. Rozbudowuje się kolumbaria, mogiły równa z ziemią, szczątki znosi do kostnicy, przycina się gałęzie i ścina drzewa, sprawdza wytrzymałość płyt i nagrobków. Anselmo zna się na rzeczy. Wie, w których miejscach zapadają się groby, jakie uszkodzenia mogą powstać na nagrobkach i które miejsce pochówku jest najbezpieczniejsze w przypadku trzęsienia ziemi. Odradza wznoszenie mauzoleów, zwracając uwagę na pęknięcia w ścianach okazałych grobowców rodzinnych. Chętnie wdaje się w pogawędki z odwiedzającymi, a zamiejscowym poleca się jako zaufana osoba.
Wędrowcom i rowerzystom sugeruje się postój na cmentarzu, bo od północnego zachodu pod murem ustawiono długą tablicę z panoramą, z której można odczytać nazwę każdego wierzchołka. Półokrąg szczytów i grzbietów, które niczym ochraniające ramiona otaczają krajobraz morenowy od zachodu, północy i wschodu, na panoramie rozpościera się jak prosty łańcuch przed obserwującymi, którzy muszą się przyzwyczaić do zniekształcenia krajobrazu, gdy patrzą to na ilustrację, to na góry, przesuwając opuszkami palców po szczytach na tablicy, jak gdyby mogli wyczuć na niej ich strukturę. Także do tych wycieczkowiczów Anselmo chętnie podchodzi i opowiada o krajobrazie. Zawsze zwraca uwagę na Monte Canin i jego ośnieżoną aż do wiosny kopę i wspomina, że dorastał w cieniu tej góry. Gdy szczyt zasłaniają chmury, mówi: Dziś nie chce nam się pokazać. Często tak robi. Pokazuje się tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę. Canin jest bardzo humorzasty.
Szósty maja
O poranku szóstego maja na resztkach śniegu pokrywających szczyt Monte Canin przez chwilę kładzie się różowe światło. Wkrótce blednie, słońce się nie wychyla. Tego poranka na początku maja na zboczach w dolinie, białej od wapienia i zielonej od buków i leszczyny, srebrzystej od oliwników na brzegu, panuje cisza. Pod cienką warstwą chmur rozchodzi się upał.
*
Olga wcześnie wychodzi z domu, rusza ulicą w dół na przystanek. Zapytana później, powie: Gdy tego poranka schodziłam po stopniach na ulicę, zobaczyłam węża, carbon, którego zazwyczaj można spotkać raczej na dole nad rzeką, nie na górze we wsi. Leżał na fragmencie murku, jak gdyby wygrzewał się w słońcu, czarny patyk, mimo że słońce wcale nie świeciło, choć było ciepło. Kukułka wołała bez przerwy, już od samego rana. To właśnie pamiętam doskonale: kukułkę, tego węża i wszystkie historie o tym gatunku, które przyszły mi do głowy później.
*
Po południu Anselmo pomaga w koszeniu trawy. Jest na to jeszcze wcześnie. Anselmo zapamięta ten czwartek. Pamiętam to dokładnie, powie później. W czwartki wracaliśmy wcześniej ze szkoły. Pamiętam, że było gorąco, a po jedzeniu musieliśmy zejść z siostrą zboczem na łąkę, by pomóc w koszeniu, po raz pierwszy tego roku. Trawa zdążyła mocno wyrosnąć.
Tego dnia słońce jest jaskrawą dziurą w chmurach, pali dzieci w kark, aż do bólu. Świerszcze terkoczą cienko i nerwowo, jak gdyby było im spieszno. Babka tnie źdźbła kosą. Trawa jest ciężka, babka się poci, a narzędzie raz po raz tępi i częściej niż zazwyczaj trzeba je ostrzyć. Dzieci w pośpiechu grabią i układają ścięte kępki warstwami. Dalej!, słychać nieustannie nawoływanie babki. Szybciej!
Anselmo będzie pamiętał, że złościła ją opieszałość dzieci, ale także trawa, która – choć z pozoru tak sucha i szorstka – tępiła kosę, jak gdyby była mokra. Osełka uderza w ostrze, ale echo się nie rozchodzi, jakby powietrze pochłaniało dźwięk. Przy czym, powie później Anselmo, aż na łące słyszeliśmy śpiew dzwońca.
Ten to się drze, jak gdyby się paliło, stwierdza mężczyzna, który zamaszystymi ruchami kosi trawę na łące obok. Tnie ostrzem źdźbła, a wiechliny opadają na ziemię. Mimo to równie często jak babka Anselma musi robić przerwy i ostrzyć kosę.
*
Szóstego maja śnieg na szczycie lśni w pozbawionym cieni świetle poranka. Nawet najlżejsze oddziaływanie mechaniczne mogłoby szybko obruszyć połacie śniegu i sprawić, że zejdą w dolinę. Wystarczyłby nierozważny wędrowiec czy obryw skalny. Ale o tej porze roku nikt nie chodzi tutaj po górach.
*
Wąż, którego o poranku zobaczyła na murku Olga, jest czarny jak smoła i uwielbia wilgoć. Żyje zarówno w wodzie, jak i na lądzie, i nie jest jadowity. Gdy wiosną nadchodzi okres godowy, samiec z samicą splatają się ze sobą w zakręcony warkocz. Jeśli przeczuwają zbliżające się niebezpieczeństwo, tak złączone zamykają się w krąg, który przy dotyku może porazić prądem. Po zakończeniu kopulacji para węży carbon na zawsze już stanowi jedność, dopóki śmierć ich nie rozdzieli.
*
Tego poranka Lina jest nerwowa. Czyżyk w klatce nawołuje wniebogłosy. Brat Liny szuka pracy, ona zaś wie, że nie uda mu się jej znaleźć. W pamięci pozostaje jej jednak co innego.
Co jeszcze przypominam sobie z szóstego maja?, zaczyna później opowieść, jak gdyby pisała wypracowanie. Zrobiło się już tak ciepło, że tego dnia okopywaliśmy ziemniaki, tyle jeszcze pamiętam. Słyszeliśmy krogulce, krótkie, przenikliwe odgłosy, za pomocą których się nawołują, rozmawialiśmy o tym. Na polu byliśmy we trójkę. Mój brat już wrócił z zagranicy. Lubił opowiadać o rzeczach, które napędzały wszystkim stracha. Tego dnia był to przejechany wąż. Zobaczył go przy wjeździe do wsi. Jeśli to była samica, która jeszcze nie złożyła jaj, to przynosi nieszczęście, mówił; wówczas samiec pełznie przez wioskę w poszukiwaniu winnego. To musiał być kierowca autobusu, powiedział. Znam kierowcę, już wtedy go znałam. Nie mieszka u nas we wsi. Po kursie w okolicach południa zawsze parkuje pod cmentarzem i je podwieczorek. Słuchałam jego historii i zastanawiałam się, czy wąż jest w stanie odnaleźć kierowcę. Gdy tak pracowaliśmy, nagle, na sekundę, zerwał się lodowaty wiatr. To dlatego, że tam na górze wciąż leży śnieg, stwierdził mój brat; śnieg i ten upał w ogóle do siebie nie pasują.
*
Szóstego maja cienka warstewka chmur pokrywa niebo i sprawia, że słońce, którego promienie wielokrotnie załamują się w drobniutkich kropelkach wody, pali wyjątkowo mocno. W południe zachodzi osobliwe zjawisko. Dwa blade słońca, podwójne odbicie, znajdują się przez chwilę tuż nad ośnieżonym szczytem Canin, oko w oko ze słońcem, które mieni się mgliście nad doliną. Podwójne słońce wkrótce ulega rozproszeniu.
Esther Kinsky, Rombo, przeł. Zofia Sucharska, Wydawnictwo Drzazgi 2024.