Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

„Dzieci” Jacka Paśnika (fragment) – nasz patronat

PATRONAT MEDIALNY

W swojej debiutanckiej książce „Dzieci” Jacek Paśnik doskonale łączy słodko-gorzkie wspomnienia okresu dorastania z dojrzałym spojrzeniem na przemiany społeczne, obyczajowe i (pop)kulturowe, jakich doświadczyliśmy w epoce po transformacji ustrojowej – w latach 90. i 00. Powieść pełna błyskotliwych spostrzeżeń oraz ożywczych metafor, w której odbijają się doświadczenia millenialsów oraz przedstawicieli i przedstawicielek pokolenia Z, już 13 kwietnia pojawi się w księgarniach. Publikujemy przedpremierowy fragment.

Właśnie dobiegała końca słowna krucjata wujka Józka, wymierzona w technologię, międzysieć, międzynarodowe bazy danych, inwigilację, cyberprzestrzeń, ciekłokrystaliczne ekrany niepozwalające ludziom oderwać się i posiedzieć w słońcu, topnienie mózgów małych dzieci, ledwie oczy otworzy i już do komputera, zagubione dzieci.

Wyłączany komputer stęknął, założyłem buty, na odchodne usłyszałem jeszcze, jak Józek woła, że w takim razie, Teodor, do zobaczenia, przewietrz się, kiedyś przecież całe dnie się na podwórku spędzało, nie to, co teraz, zagubione dzieci, dzieci sieci, dzieci neo.

Wyszedłem z domu w stronę Lasku oddzielającego osiedle przy Szpitalu Kosmos, niegdysiejszą wieś, od prawdziwej wsi leżącej już poza granicami administracyjnymi miasta wojewódzkiego.

Ciemnozieloną ścianę obszedłem dookoła, Lasek z pewnych względów raczej omijano. Na jednym z jego bliższych osiedlu skrajów znajdowała się ulica zajęta przez osadkę katalogowych domów. Wyłożona jasnymi, przylegającymi równo jak kafle płytami, obstawiona była powtarzalnymi jednostkami o wielospadowych dachach, z przystrzyżonymi trawnikami opryskiwanymi przez szumiące zraszacze. W jednym z nich mieszkał Dawid z rodzicami handlującymi sprzętem RTV, choć mówił, że powoli przestawiali się na komponenty komputerowe, z uwagi na wymagania rynku.

Jacek Paśnik – źródło: W.A.B.

Dom Dawida stał obok drewnianej chaty, w której mieszkał ktoś stary, pamiętający mieszkańców dawnej wsi, których wysiedlono w związku z budową Szpitala Kosmosu i późniejszego osiedla. Przechodząc, dojrzałem, jak dłoń pokryta cienką jak pergamin skórą zrywa z drzewa zielone, pewnie kwaśne jeszcze jabłko.

Nad przylegającymi do rozpadającej się chałupy drzewkami owocowymi górowały fortyfikacyjne ostrości zdobnego, kutego ogrodzenia, zza którego tryskały spiętrzenia, wykusze i balkonowe tralki willi, którą, podobnie jak Budynek Mieszkalny Roku 2000, kilka lat wcześniej reklamowano w gazecie. Nachodzące na siebie dachy tworzyły pasmo piramid skrywających trzy sypialnie, dwie łazienki, salon i pokój rozrywek.

Pod tym wszystkim po trawiastym podwórzu leniwie przelewał się Pedro, wielki pies o tłustej, czarnej jak smoła sierści. W środku czekało na mnie to, co w tamtym czasie czekało zawsze u każdego kumpla. Niezależnie od tego, czy był to Dawid, Szymon czy któryś z Kubów, odwiedziny w ich domach oznaczały chłodny, dostawiany do biurka kuchenny stołek lub metalowe krzesło, ciepły, trzeszczący komputer i jeszcze któregoś rodzica, częstującego nas ziemniaczanymi chipsami, tańszą od wody colą z dyskontu, Czekoladowymi Żabami lub naleśnikami z serem i sztucznym miodem.

Otworzyła mi matka Dawida. Świeża, jakby wróciła właśnie z planu serialu, pachnąca, o wypoczętych oczach. Za nią po zakręcanych schodach spełzł Dawid.

Zanim jego matka zniknęła w salonie, dała nam cebulkowe chrupki kukurydziane w kształcie piłek, sprzedawane wtedy przy okazji jakichś mistrzostw futbolowych.

Dawid. Przewodniczący klasy, lubiany przez każdego, szpiczaste uszy i okularki, wielki dom, dresy po domu, z trzema paskami, przenośne konsole, kryształowa misa, w niej chrupki-piłki. Jedliśmy je ostrożnie, żeby się nie zakrztusić, bo trudno było podzielić uwagę, gdy akurat skakaliśmy na główkę w świat gry, którą zarzynali wtedy wszyscy. Szumiały komputerowe wnętrzności, a my, słuchając sączącej się w tle muzyki, oglądaliśmy i konie, i zbroje, i smoki, i skrzaty i ziewałem znudzony, kiedy nagle rozległ się głos Szymona, który przywitał się z nami i zaproponował konną wycieczkę, później zwiedzanie lochów, później pojedynek na miecze, później przyjdę na zupę, mamo, teraz nie, dziesięć minut, usłyszeliśmy przez szmer taniego mikrofonu.

Kiedy po obiedzie Szymon połączył się z nami na dłużej, na kilka godzin wróciliśmy do koni, zbroi, smoków i skrzatów. W pewnej chwili Dawid, wyłączywszy mikrofon komputera, podszedł do przypadkowego gracza i pokazał, że tej postaci może w każdej chwili ukraść miecz albo, jak zechce, to buty czy nagolenniki, bo tutaj, jak się odpowiednio, o, to tak można, i wywinąć się, wywinąć się ze wszystkiego można, ale nie no, tak się nie robi.

Świat gry nie wciągnął mnie jak inne wirtualne światy, choćby to wirtualne osiedle gdzieś w Ameryce, to, na którym z początku kradło się rower, później samochody, a nawet czołgi; lub migające na ekranie białe chaty za barierkami śródziemnomorskich torów wyścigowych; czy niemieszczące się na monitorze rozległe boiska; a nawet uchwyty i platformy, po których hasał goryl z kartridża, o którym wtedy na jakiś czas zapomniałem. Dlatego, kiedy chłopaki w nią grały, ja pojawiałem się tam od czasu do czasu, kiedy byłem akurat u Szymona albo u któregoś z Kubów. Bo do Dawida przestałem chodzić, tak było, musiało tak być.

Wtedy byłem tam przedostatni raz. Chrupałem cebulkowe piłki, wgapiałem się w skaczące po ekranie konie, zbroje, smoki, skrzaty i zastanawiałem się nad słowami Dawida, że wywinąć się, wywinąć się ze wszystkiego można, ale nie no, tak się nie robi.

*

Czasem szedłem do Szymona, w ogóle bywałem u niego często, mieszkaliśmy niedaleko siebie.

Po drodze z Budynku Mieszkalnego Roku 2000 mijałem Szpital Kosmos i sklep Pana Zielonki w blaszanej budce, a że Szymon stale coś jadł, po drodze do niego zachodziłem tam na chwilę. U Zielonki pod sufit piętrzyły się góry jabłek, gruszek, selerów, wszystko przyozdobione było gumami balonowymi, żelkami, przekąskami, butelkami maggi oraz prasą codzienną i specjalistyczną. Pan Zielonka na twarzy czerwony był jak burak, bo ciągle pił, co poskutkowało w końcu niewydolnością jego wewnętrznych organów, nagłą śmiercią i zamknięciem blaszaka, który stał tak później przez lata, aż jego sufit przebiły krzewy pomidorowe, a spod podłogi wypełzły strąki fasoli – pozostawione w środku warzywa wykiełkowały między kurzącymi się gazetami i słodyczami.

Ale to było później, wtedy dla siebie i Szymona kupiłem chrupki-piłki, bo jego rodzice częstowali nas przekąskami wyłącznie dietetycznymi, twierdząc, że Szymon słonego i tłustego za bardzo nie może.

Szymon mieszkał w bloku łudząco podobnym do Budynku Mieszkalnego Roku 2000, niestety pozbawionym jakiegokolwiek chlubnego tytułu. Kiedy do niego zachodziłem, niejednokrotnie myliłem piętra, bo jego klatka schodowa i moja wyglądały identycznie. Podobnie jak u Dawida, u Szymona zwykle drzwi otwierała matka i potem graliśmy, i – zupełnie nie jak u Dawida – słuchaliśmy, jak w sąsiednim pokoju ojciec, osiedlowy informatyk, popija piwo, rozmawia z telewizorem i długimi paznokciami skrobie po owłosionych nogach.

źródło: W.A.B.

Towarzyszem naszych rozgrywek często był starszy brat Szymona – Piotr, który dosiadał się do nas, jeśli akurat nie zaszywał się w swoim pokoju, gdzie słuchał dudniących, grząskich dźwięków lejących się z odtwarzacza, paląc w uchylonym oknie papierosy za piątaka.

Piotr był w przeciwieństwie do młodszego brata bardzo niewielki. Po mieszkaniu kręcił się jak samochodzik na pilota, a kiedy ich matka robiła porządki, chował się, żeby go przypadkiem nie zgarnęła na szufelkę albo nie wciągnęła odkurzaczem.

Jako że komputer mieli wtedy tylko jeden, Piotr często podchodził do nas i patrząc na monitor, skakał i popiskiwał, że teraz on, teraz jego kolej. Czasami siadał któremuś z nas na kolanie i wygrywał wszystkie wyścigi czy mecze. W grach sportowych był mistrzem, zawsze, jak na starszego, bardziej obytego brata przystało, pokazywał nam, jak odpowiednio wejść w zakręt albo przy użyciu Ronalda wykonać konkretny zwód. Oprócz trików w grach zapoznał nas też z muzyką metalową, a trochę później z piwem, przy którego zakupie z całej naszej trójki o dowód osobisty proszono tylko jego.

Później wyjechał na zachód i od tego czasu słyszałem o nim tylko od Szymona, kiedy raz na jakiś czas opowiadał, że londyńskim metrem Piotr podróżował zawsze za darmo, chowając się pod fotelami, albo o tamtym nieprzyjemnym razie, kiedy w Dublinie ktoś, biorąc Piotra za  leprechauna, siłą chciał go zmusić do wyjawienia miejsca ukrycia skarbu.

Tamtego razu Piotra z nami nie było. Przy komputerze, gorszym trochę i starszym niż ten Dawida, Szymon demonstrował mi akurat, że jego postać ma nowy hełm, piękny, z piórami, zastanawiałem się, dlaczego hełm jest niewidzialny, więc Szymon, kręcąc pokrętłem myszki, zaczął przybliżać widok. Na głowie nie było niczego, co jest, zastanawialiśmy się, Szymon oddalił, przybliżył i znowu nic, niczego nie było. Pomyślałem o tamtym razie, kiedy Dawid pokazał mi, jak okradać innych graczy. Po chwili okazało się jednak, że nakrycie głowy było gdzieś w sakiewce, Szymon zapomniał go aktywować, i rzeczywiście piękne było, wspaniałe, z piórami, piękne, rzeczywiście, powiedziałem.

Zasypiałem nad grą i myślałem o wujku Józku, który, akurat tak się trafiło, czekał na mnie w Budynku Mieszkalnym Roku 2000 tamtego dnia. Był pewnie zadowolony, że zamiast siedzieć przed komputerem widzę się z kolegami, ale chyba też tęsknił za mną, więc pożegnałem się z Szymonem, który nie wyłączając monitora, kiwnął mi tylko.

U Szymona często żegnał mnie jego ojciec, przez kilka lat mówiąc na odchodne, wtedy też, żebym się zastanowił nad tym Internetem, co go mamy z Telekomunikacji, bo oni oszukują, i jakby co, to on zakłada, na bloku jest plakietka z napisem INTERNET i numerem do niego, no, to żebym się zastanowił, zastanowię się, prawda?, i jak się zdecydujemy, to żeby tata albo mama zadzwonili.

*

W tamtej grze, którą u Dawida uruchomiliśmy po raz pierwszy, spotykaliśmy się jeszcze wiele razy. Oprócz Szymona i Dawida, grało w nią też kilku Kubów oraz kilka Klaudii, ja też, ale tylko trochę, zwykle przyglądałem się czyjejś grze.

Któregoś razu pod koniec szkoły podstawowej Szymon pojawił się w grze zupełnie nagi, mówił, że zniknął mu calutki ekwipunek, że on nie wie, naprawdę nie wie, jak to się stało, na co Dawid z pogłosem słuchawkowego mikrofonu odparł, że on w życiu nie ukradłby nic, nic naprawdę, że on wie, jak to jest, przecież ostatnio nawet referat o kradzieżach wygłaszał na godzinie wychowawczej; i zmienił temat: czy już się zastanawialiśmy nad gimnazjum i czy znów będziemy w jednej klasie, kto wie, mówił.

Myślałem wtedy o jego słowach, że wywinąć się, wywinąć się ze wszystkiego można, ale nie no, tak się nie robi.