Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Dezső Kosztolányi, „Złoty latawiec” (fragment)

I

Pistolet wystrzelił.

Uczeń zajmujący miejsce z tyłu za biegaczem, przy linii nakreślonej wapnem, nadal trzymał lufę w kierunku nieba i wpatrywał się w obłoczek dymu, który nie od razu, ale z wolna rozpraszał się w powietrzu wczesnego poranka.

Drugi, jak tylko dostrzegł płomień, uruchomił czasomierz. Nie mógł jednak się powstrzymać, żeby nie zawołać:

– Start!

Vili już biegł.

Start był idealny. Vili podniósł się i wyskoczył niczym pantera, harmonijnie, bez jakiegokolwiek zawahania, a po kilku chwilach całym pędem gnał do celu.

Przed oczami migały mu łąki. Buty z kolcami ryły ziemię. Głowę, w którą uderzały włosy jak u Cygana, odrzucił w tył, twarz wykrzywił w grymasie, zaciskając zęby, aż mu zgrzytały z wysiłku. Ziemia dudniła.

Kiedy był mniej więcej w połowie bieżni, ten, który obserwował chronometr, jeszcze raz zawołał:

– Dawaj!

Teraz już z przymkniętymi powiekami bezwiednie pędził naprzód. Zdawało się, że pozostały odcinek przebył w ciągu sekundy. Z rozpostartymi ramionami, kiwając się na boki jak szybowiec, dotarł do celu i klatką piersiową zerwał różową papierową taśmę, rozciągniętą tam przez dwóch kolegów z klasy.

Sędzia na mecie zatrzymał wówczas większą wskazówkę czasomierza, która wygodnie spacerowała sobie po cyferblacie. Na całe gardło wykrzyczał wynik, tak żeby mogli go usłyszeć również zainteresowani widzowie stojący na murawie, członkowie klubu sportowego.

– Jedenaście i osiem!

Vili tego nie słyszał. On biegł dalej, uderzając nogami, podskakując, jak widział to u zwycięskich biegaczy w Budapeszcie, i nie obchodził go osiągnięty czas, tak jakby w ogóle nie dotyczył jego osoby. Dopiero po dłuższej chwili się odwrócił.

Zapytał z oddali:

– Ile?

Uczniowie dyskutowali o tym, że Vili, który w ubiegłym roku w Budapeszcie zdobył dla gimnazjum puchar przechodni oraz proporzec, znów poprawił rekord, i tak to jeszcze nigdy nie pobiegł.

Jednocześnie pięciu, sześciu odpowiedziało mu:

– Jedenaście i osiem, jedenaście i osiem.

Vili skierował się w ich stronę. Na łydkach pęczniały mu wyrobione mięśnie, przypominały wielkie, brzydkie guzy. Vili wcisnął sobie do ust chusteczkę.

– Na dwóch oddechach – wydyszał.

Na dwóch oddechach przebiegł setkę.

– Dobrze ci poszło, stary – odezwali się eksperci – dobrze – i tylko ich oczy mówiły, na ile dobrze mu poszło.

– Ale nie ciskaj tak nogami.

– Jasne – przytaknął Vili, bo wiedział, że popełnia ten błąd.

Vili Liszner biegał nieładnie. Jeśli chciał położyć nacisk na styl, to zawsze psuł bieg. Dobre wyniki osiągał jedynie dzięki temu, że był silny jak wół.

Jeden z jego kolegów zdjął z krzewu głogu kurtkę i narzucił mu ją na ramiona.

– Włóż ją – powiedział – zaziębisz się. Chłodno jeszcze. Na dzisiaj i tak zresztą wystarczy.

Mimo wszystko Vili zrobił jeszcze kilka przysiadów, ruszył sprintem, przebiegł całą bieżnię. Potem zwolnił miejsce dwójce przyjaciół, Pacce oraz Bandiemu Huszárowi, którzy ten dystans pokonują poniżej trzynastu, i w zasadzie mogą być uważani za sympatycznych amatorów. Przyglądał im się przez jakiś czas.

Była to zwyczajowa wiosenna robota, trening przed zawodami, w którym uczestniczyło wielu uczniów ósmej klasy. Ubrani byli w biało-niebieskie koszulki do gimnastyki oraz sportowe spodenki odsłaniające kolana, natomiast buty z kolcami miał tylko on, Vili, ponadto ci pozostali startowali na komendę, na klaskanie rąk, a nie na wystrzał z pistoletu. Ten też należał się tylko jemu.

Odebrał pistolet, wziął przyjaciół za ramiona i odciągnął ich na bok, żeby porozmawiać. Rzucało się teraz w oczy, że Vili, który zimą skończył dwadzieścia lat, przewyższał ich o głowę.

Wokoło oddychał lasek miejski wybujałymi zielonymi płucami. Gdzie Vili stąpał, tam jego buty z kolcami deptały konwalie, dziko rosnące niezapominajki, które swym bladym błękitem wybijały się z jasnobrązowych grud ziemi. Z każdego drzewa, każdego krzaka puściły się już młode pędy. Bzy tworzyły masywną ścianę i owiewały swym cierpkim tchnieniem całą okolicę.

Do tego położonego na południu miasteczka wiosna przybyła wcześniej niż gdzie indziej. W kwietniu spadł ciepły ulewny deszcz, obmył wysmukłe drzewa, spulchnił grudy, a w powstałej mgle zagotowało się płodne życie. Wyrosły młode gałązki, wykiełkowały zasiewy, z pączków w jedną noc rozwinęło się listowie, tak jak rozprostowują się zwinięte zielone jedwabne chustki, które rozpościera się gwałtownym ruchem i, chcąc nie chcąc, poddaje wiatrowi, że aż łopoczą.

Vili podążał wraz z dwoma innymi zawodnikami po murawie ku leżącej nieco niżej polanie. Tam w nieprzyjaznym półmroku szczyty topolowych pni prężyły się ku górze niczym przypory katedry, a wieńczące je liściaste korony grały w słabym wietrze zupełnie jak kościelne organy. Gałęziami podobnymi do mioteł topole szukały nieba. Dęby kłoniły się z powagą, naśladując nieprzerwany huk wodospadu. Na tej polanie starsi uczniowie zdawali się niemal dziećmi.

– Która może być godzina? – spytał Vili.

Packa, wcześniej sędziujący na mecie, zawiesił wzrok na stoperze, na którym zazwyczaj sprawdzał jedynie sekundy, ocknął się i wrócił do rzeczywistości:

– Szósta.

Vili spuścił głowę. Przypomniał sobie, co się znajduje o tam, w oddali, gimnazjum, i to, że po godzinie szóstej nastąpi siódma, a potem ósma. Odebrał czasomierz używany podczas zawodów sportowych.

To nie był zwyczajny zegarek.

Oprócz trzech wskazówek, jakie można znaleźć na każdym zegarku na rękę, na tym poruszały się jeszcze dwie: duża wskazówka, którą uruchamiano w momencie startu, i druga, rodzaj sekundnika, która przy dłuższych dystansach osobno odmierzała minuty. Dostał ten stoper od swojego ojca, starego Kálmána Lisznera, kiedy przebrnął przez egzamin w szóstej klasie.

Ale bez względu na to, jak tym chronometrem obracał i sprawdzał czas, wciąż była na nim godzina szósta.

Raptem odezwała się muzyka. Podnieśli głowy i zwrócili je tam, skąd dochodziły dźwięki. Z polany, poprzez rzadki las, rozciągał się widok na letnią restaurację. Przez drzewa przedzierały się pojedyncze promienie światła, prążkując niebo złotem.

Przed restauracją cygańska kapela grała jakiegoś walca, a ten słodko kołysał dusze, tak jak kołyszą je fale na wodzie. Zawodnicy, którzy każdego poranka od piątej do wpół do ósmej ćwiczyli w lesie, a pracowali jak w jakimś warsztacie, nie wiedzieli z początku, co to za muzyka.

W końcu wpadł na to Bandi Huszár:

– Dziś pierwszy maja.

Muzykowali Cyganie, w rozmarzeniu pochylając odkryte głowy ku skrzypcom. Te ich szczupłe postaci przeniknięte kawiarnianym dymem, przeważnie kojarzone z nocą, tu o tak wczesnej porze i w czystym powietrzu, w towarzystwie drozdów i dzięciołów sprawiały dziwne wrażenie. A oni właśnie witali wiosnę. Podobnie ogrodnik wystawił doniczki ze szklarni i sadził rośliny na grządkach, choć zwykle czekał z tym do imienin Urbana z powodu majowych przymrozków. Tego roku wiosna była jednak ciepła jak lato.

Wszędzie wokół rozciągało się na piaskach miasteczko Sárszeg, płaskie niczym naleśnik.

Po godzinie szóstej na przylegającej do lasku miejskiego opuszczonej uliczce pojawił się wysoki, blady chłopak, Tibor Csajkás.

Nie przyłączył się do pozostałych, tylko chodził w tę i we w tę pomiędzy chłopskimi chałupami, których okna zdobiły rozkwitające pelargonie.

Miał na sobie ubranie w gołębim kolorze, jakiego nie wypada nosić uczniowi ósmej klasy, a jedynie kawalerowi. Cienkie jedwabiste blond włosy czesał sobie z przedziałkiem na środku. W ręce niósł filcowy kapelusz. Podręczniki zostawił w domu, wyrwał z nich tylko odpowiednie strony i wcisnął je głęboko do kieszeni. Wyglądał na człowieka, któremu brak pewności siebie. Czekał na kogoś.

Wkrótce pojawiła się ta osoba.

Z końca ulicy nadchodziła Hilda Novák, tak jak miała w zwyczaju: bez pośpiechu, ze spuszczoną głową, ze skrywaną świadomością winy.

Niedawno wstała z łóżka, uciekła od ojca, który dopiero później obudzi się w swoim gabinecie.

Kiedy dotarła do chłopaka, szybko doń przyskoczyła i szła obok niego tak, jakby wcale obok niego nie szła, na odległość dwóch kroków, w każdej chwili gotowa – gdyby zbliżał się ktoś znajomy – błyskawicznie skierować się w przeciwną stronę albo też zwrócić twarz ku chłopakowi, jakby spotkali się właśnie w tym momencie. Ściskała w rękach zeszyt z nutami do Schumanna.

Hilda bez przerwy rozglądała się na wszystkie strony, do przodu, do tyłu, na boki. Tibor zapytał ją:

– O co chodzi?

– Dużo tu ludzi.

Rzeczywiście, pierwszy maja zakłócił ich spotkanie.

Pośpieszyli w inną, krętą uliczkę. Tutaj Tibor przysunął się do Hildy, dotknął jej ręki. Dziewczyna nie oponowała.

Ozdobiony wstążką i kwiatami słomkowy kapelusz z szerokim rondem rzucał cień na jej twarz, która i bez kapelusza zdawała się ciemniejsza, a to z powodu kasztanowych włosów oraz głębokich oczu. Hilda miała na sobie dziewczęcą batystową sukienkę oraz czarne buty z wysokimi cholewkami i nieco już zdartymi obcasami. Nie uśmiechała się. Była poważna, bardzo poważna.

Tibor patrzył na jej wielkie usta, na łuki warg. Wpatrywał się w nie tak usilnie, jakby dziewczyna coś mówiła, a przecież milczała. Tylko on bąkał od czasu do czasu: „Kochana”.

Hilda pozwalała, by na jej twarz padało to jedno jedyne słowo, które chłopak był w stanie wymówić.

O niczym innym nie rozmawiali. Od dawna już nie mieli sobie nic do powiedzenia. Kto by ich zobaczył, tak razem, w milczeniu idących obok siebie, z naturalną, życzliwą obojętnością dawnych kochanków, ten by się zdumiał. 

Zamienili słowo czy dwa na temat codziennych spraw, samych pozytywnych. Swoim zwyczajem Tibor zapytał:

– Nic się nie stało?

– Nie.

– Śpi jeszcze?

– Oczywiście.

– Ktoś nadchodzi – powiedział.

– Przejdź szybko na drugą stronę – rzuciła mu w odpowiedzi Hilda.

Tibor przeszedł na drugą stronę, po czym wrócił. Stale im przeszkadzano.

Jechały chłopskie wozy zaprzężone w konie, które przyozdobiono papierowymi bukiecikami kwiatów, baty zaś – wstążkami. Do lasku miejskiego ciągnęli tłumnie wycieczkowicze, obchodzący tego dnia oficjalne święto wiosny, całymi rodzinami. Mężowie i żony prowadzili za rękę małe dzieci.

Z oddali huczała już blaszanym zgiełkiem orkiestra strażacka: trąbki i cynowe talerze grały pobudkę.

Hilda wybuchła nerwowo:

– Brzydzę się.

– Czym?

– Tymi tu – powiedziała, wskazując na towarzystwo w oddali, które, już ukwiecone, wlokło się ulicą.

Znów musieli nadłożyć drogi. Za budynkiem sądu Hilda szepnęła z wahaniem:

– Muszę z tobą pomówić.

– O czym?

– Nie tutaj.

– Coś ważnego?

– Bardzo.

– Coś poważnego?

– Bardzo.

Tibor nalegał, żeby powiedziała. Hilda odmownie machnęła ręką, w zdecydowany sposób.

– Po południu. O trzeciej. U cioci Flóri.

Od razu też się pożegnała, Tibor jednak poszedł za nią, nie potrafił się od niej oderwać. Odprowadzał ją po coraz tłumniejszych ulicach aż do sklepu kupca korzennego, Kálmána Lisznera.

Tu się zatrzymali.

Przed sklepem sterczała topola – nie widzieli jej wcześniej, najwyraźniej wetknięto ją tam pomiędzy kamienie ostatniej nocy, bo dookoła leżało kilka wyrwanych kostek granitowych i kilka łopat ziemi: było to drzewko majowe, które kazał wsadzić stary kupiec korzenny, żeby rankiem zadziwić miasto.

Oboje, Hilda i Tibor, spoglądali w górę, z otwartymi ustami.

Na gałęziach topoli kołysały się zdobne chusty, jabłka, pomarańcze, wieńce fig, u szczytu zaś wisiało dziesięć butelek szampana, tak mocno prześwietlonych promieniami słońca, że oboje mieli wrażenie, jakby w środku perliła się piana. Obok nich, przy wierzchołku, w efektownych, smukłych flaszkach mieniły się likiery: zielone, niebieskie, liliowe.

Może i trochę przypominało to drzewko bożonarodzeniowe, ale od choinki było jednak bardziej zjawiskowe i ciekawsze. To pogańskie drzewko rozkwitło przecież nie w ogrzewanym pokoju, otoczone lustrami, lecz na ulicy, pod gołym niebem, i każdemu oferowało dary życia. Z jednej gałęzi w dole zwisał ludzik w ubraniu z waty, mikołaj, roznosiciel wszelkiej zarazy i zepsucia, uroczyście powieszono go teraz na powitanie maja.

Hilda i Tibor chwilę postali sobie pod drzewkiem majowym. Gdy na horyzoncie pojawił się pewien podoficer, którego Hilda znała z widzenia, powiedziała chłopakowi:

– Wracaj teraz do lasku.

– Dlaczego?

– Żeby ciebie widziano. No idź.

Bez podania ręki, bez pożegnania zostawiła Tibora.

Ten zaś zawrócił w kierunku lasku. Za nim szła orkiestra strażacka, również podążająca w tamtą stronę. Razem z nią się oddalił, pogrążony w smutku i zdenerwowany, jednakże krocząc w takt muzyki.

A tam już wywrócił się wszelki porządek.

Nadeszły hordy wycieczkowiczów, którzy, niczym oddziały szturmowe, rzucili się na krzewy bzu i w mgnieniu oka wszystkie je ogołocili. Dzieci wspinały się na drzewa, by ściągać gniazda. Krzaki przemawiały ludzkim językiem, drzewa myślały za pomocą ludzkich zwojów mózgowych i nawet w kamieniach biło ludzkie serce. Wszędzie pulsowało życie istot ludzkich, które do świata natury przyniosły własne pragnienia. Las huczał. Wszystko mu ludzie wyjedli, pokradli, ze wszystkiego ograbili. Deptali jego kwiaty, kłócąc się jedni z drugimi, odłamywali zwilżone rosą gałęzie, wdychali jego aromaty. Staruszki wciągały woń hiacyntów tak, jakby miały od tego natychmiast wyładnieć. Tymczasem na zaspanym jeszcze niebie słońce całkiem się rozbudziło. Skąpało okolicę triumfalnym potokiem ciepła, przeniknęło poprzez korony drzew ukośnie padającymi promieniami, kipiało światłem w żółtych kałużach, podgrzewało krew, łaskotało w płucach, rozkosznie swędziało w gardle, do granic napinało radość życia, w której były przekora, wyzwanie, pragnienie zarówno istnienia, jak i śmierci. I w to wszystko wtargnęła ze swoją muzyką orkiestra strażacka – jej członkowie podnieśli wprost ku wiośnie trąbki, a te lśniły i grały wraz z feerią światła.

Większość ludzi usadowiła się przy wystawionych pod drzewami stolikach, które przykryto białymi obrusami. Pośród podekscytowanego tłumu fruwali kelnerzy z białymi serwetami przypominającymi łabędzie skrzydła, każdy z piętnastoma talerzami, piętnastoma kuflami piwa, żeby nienasycone żołądki miały co jeść i pić. Wszyscy się zajadali, niczym jakaś obozująca armia, gryźli słone rogale, serdelki, popijali majowe wino, wysysali mleko ze szklanki, jakby to była matczyna pierś. Dziewczęta siedziały z chłopcami – dziewczęta w męskich kapeluszach, chłopcy pod parasolkami od słońca. Jakaś młoda kobieta uniosła wysoko bukiet jaskrów, a wtedy włosy jej się rozwiązały i swobodnie opadły. Ze świergoleniem jaskółek wymieszała się paplanina świętujących. Niemal bezszelestnie leciały ku nim w dół owady, opadały piórka. Takie to konfetti prószyło im na talerze, wpadało do ust, do nosów, a oni, śmiejąc się, wypluwali je na ziemię.

Tibor pośpiesznie zostawił za sobą cały ten harmider i wszedł w aleję drzew, gdzie gromadzili się wychowankowie ósmej klasy.

Vili leżał teraz na ziemi, w cieniu drzewa. Z pogardą zerkał na aleję – wałęsały się tam obce typy, które nigdy tu nie bywały.

Uczniowie coraz więcej rozmawiali również o nauce. Przewodził w tym Dezső Ebeczky, prymus, którego wszyscy szczerze nienawidzili. Nie dlatego, że się dobrze uczył. W końcu przecież można się dobrze uczyć. Ale uczyć się tak dobrze jak on to już obrzydliwość.

Vili przysłuchiwał się temu w milczeniu. Poślinił sobie paznokcie i całkiem je zamazał ołówkiem kopiowym, wszystkie dziesięć.

W pewnym momencie podniósł wzrok na Dezső Ebeczkyego i zapytał:

– A ciebie co tu przyniosło?

– Tak sobie przyszedłem, przyjacielu – wyśpiewał w odpowiedzi Dezső Ebeczky, który zaszczycił lasek swoją obecnością, i ostentacyjnie zaciągnął się głęboko leśnym powietrzem. – Ach, natura!

Vili nie rozumiał tego zachwytu. Owszem, jest tu trawa, są drzewa i ziemia, ale czym tu się entuzjazmować?

Żadnego z nich nie interesowała natura, a przecież sami byli jej częścią. Oni na razie spoglądali tylko do środka, we własne wnętrza, nie zaś na zewnątrz, jak czynią to ludzie starzy.

Jednakże Dezső Ebeczky zwykł pisać na piątkę wypracowania z węgierskiego na temat piękna natury. Dlatego dodał:

– Nie ma nic piękniejszego od natury.

– A arytmetyka? – droczył się Vili.

– Ta też jest ładna, przyjacielu. Wszystko jest ładne. Na właściwym miejscu.

Pojawienie się Dezső Ebeczkyego działało tak przygnębiająco, jakby co najmniej któryś nauczyciel przyłączył się do ich grona, przynosząc ze sobą wszelkie okropności i strachy gimnazjum.

Dezső Kosztolányi, Złoty latawiec, przeł. Irena Makarewicz, Officyna 2020.